sobota, 20 marca 2021

Kosztowna fotka

Jakieś trzy tygodnie temu wybrałam się autem do innego miasta oddalonego o około 100 km. Trasę znam dobrze, nie musiałam używać GPS-u. Jednak po niedługim czasie przyszło mi gorzko tego pożałować. Dlaczego? Już opowiadam.

Otóż pędziłam sobie przyjemnie czteropasmówką w rytm muzyki techno (to mój ulubiony gatunek w czasie jazdy), 100-120 km/h, i jakoś tak w połowie drogi, przed jednym z mijanych bokiem miast, droga zwężała się do dwóch pasów, ze względu na jakiś remont. Z prawej zaś strony biegła droga wyjazdowa z miasta. Przyhamowałam do 80-tki, bo zobaczyłam, że wiele aut będzie się z tej bocznej drogi włączać do ruchu. Chciałam zrobić im miejsce. Popatrzyłam w wewnętrzne lusterko wsteczne i zobaczyłam, że jadące za mną auto niebezpiecznie zbliża się do mnie. No to znów przyśpieszyłam, żeby mi w zad, co nie daj Boże, nie wjechało. I nagle, kątem oka, zauważyłam, że z lewej strony tak jakby mi coś błysnęło. Na czerwono. Pewna nie byłam, gdyż oślepiało mnie poranne słońce. Też z lewej strony. Momentalnie popatrzyłam w zewnętrzne lusterko. I co zobaczyłam? Ano zobaczyłam tylną obudowę oddalającego się radaru drogowego. Wkurzyłam się jak cholera! Nie zdążyłam nawet zobaczyć, ile kilometrów miałam na liczniku. Zresztą, nawet nie chciałam już wiedzieć, bo po co się denerwować zawczasu. Wkurzałam się już tylko na siebie, że nie użyłam GPS-u. Już by mnie dużo wcześniej miły głos ostrzegał, że mam zwolnić ze względu na chwilowe utrudnienia na drodze. A tak, musiałam cierpliwie czekać na fotkę z radaru… i jej cenę. Wiedziałam, że będzie droga, ale że aż tak, to się nie spodziewałam. Parę dni temu się dowiedziałam.

Otóż ta niechciana fotka kosztuje mnie 100,- €. I żeby było milej, to jeszcze do tego jeden punkt karny mi się dostał (w skali do 8, nie to co w Polsce do 24). Okazało się, że przekroczyłam szybkość o 24 km/h. Niemało, fakt, ale i tak się wkurzyłam tą karą, bo bardzo rzadko zdarza mi się zapracowywać na mandaty. Wkurzenie mi jednak szybko minęło, bo w takim stanie nie lubię zbyt długo trwać. Zaraz też sobie wytłumaczyłam, że przecież bardzo lubię ten Deutsche Ordnung (niemiecki porządek). Pomogło momentalnie!

Niestety, chyba jakieś fatum zawisło nade mną, bo dwa dni później, kiedy jechałam po wnuczka do szkoły, znów zarobiłam mandat za przekroczenie szybkości. I to na swojej ulicy. Wprawdzie tylko (a może — aż) o 7 km, ale jednak. Zła na siebie nie zdążyłam być, bo wnet stanęłam przed szkołą.

Na szczęście to tylko 15,- € kary. A to pikuś w porównaniu do tej stówki. Taki niski pewnie dlatego, że bez fotki. Zwykły mandacik... Kurczę, ale daje jednak do myślenia. Dwa mandaty w ciągu jednego miesiąca? Ładnie, nie ma co! A jeszcze niedawno chwaliłam się synowi, że już nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz jakiś dostałam. Że kierowca ze mnie na 102. Aha…?! Moja przechwałka szybko została zweryfikowana.

Narozrabiałam. Nie ma co ukrywać. A skoro narozrabiałam, muszę ponieść konsekwencje i płacić. I nie ma zmiłuj! To jest Zachód. Ludzie muszą być zdyscyplinowani… I to mi się podoba. Mimo wszystko.

Teraz jeżdżę jeszcze bardziej uważnie i zaglądam na wszystkie znaki jak sroka w kość. I oto w tym karaniu właśnie chodzi… No ale trochę żal mi tych pieniędzy. Porządne jeansy mogłabym sobie za nie kupić… Eee tam! Cicho bądź, sumienie! Była wina, musi być kara. No!


Z cyklu: "Opowieści o poważnej i żartobliwej treści"