niedziela, 21 marca 2021

Wiosna przywitana... z przytupem

W pierwszym dniu wiosny wybrałam się wraz z dwójką młodszych wnuków do lasu, aby razem móc ją godnie przywitać. Chciałam im też poopowiadać, jak dzieci w Polsce świętują jej przybycie, bo żal mi ich było, że tutaj nie ma takiej tradycji. A że na taki temat najlepiej opowiada się na łonie natury, toteż zaraz po po śniadaniu wyruszyliśmy w drogę.

Będąc już w lesie, szliśmy na początku dróżkami i ścieżkami. Potem jednak wybraliśmy drogę na przełaj, żeby z bliska pooglądać drzewa i sprawdzić, czy aby nie budzą się już ze snu zimowego. Na niektórych drzewach rzeczywiście było widać już małe pączusie. Bardzo nas ten widok ucieszył. Po drodze ciągle opowiadałam o wiośnie, i o tym, jakie zabawy dzieci w Polsce organizują sobie tradycyjnie już w dniu jej nastania. Wnuczkom najbardziej spodobały się dwie tradycje: topienie Marzanny i oczywiście Dzień Wagarowicza. W związku z nimi, miały też wiele pytań, które nie pozostawiałam bez odpowiedzi. W końcu od tego gadania w ustach mi aż zaschło. Postanowiłam więc wyjść na skraj lasu i pójść do Fräuleins Brünnele (studzienka panienki rocznik 1909), aby napić się źródlanej wody, i jak zwykle, zapalić małą świeczkę na skałach. To taka nasza prywatna tradycja. Robimy tak od lat, przy każdej ważniejszej okazji.


 
Mieliśmy ze sobą dwie świeczki, ale drugiej nie mogliśmy zapalić, bo wnuczkowi wpadła do studzienki. Niechcący, ma się rozumieć. Wnuczkowi smutno się zrobiło, więc go uspokoiłam i powiedziałam, że postaram się ją wyciągnąć, a potem w domu ją wysuszymy i przy następnej okazji zapalimy.

Nachyliłam się nad studzienką, żeby najpierw wzrokiem zmierzyć jej głębokość... i nagle, chlup!... i pomiar dokonany, tyle że ręką, bo wnuczek mnie potrącił... znów niechcący (ma się rozumieć) i wpadłam ręką do studzienki po samą pachę. Wnuczki się wystraszyły. A wnuczek się wręcz rozpłakał. Mnie też niezbyt miło się zrobiło, bo woda była lodowata. Ale od tego się przecież nie umiera. Zdzierżyłam to niemiłe uczucie i zajęłam się uspokajaniem wnuczków. Powiedziałam im, że nic mi się nie stało i że świeczkę i tak wyciągnąć muszę, żeby nikt sobie nie pomyślał, że zaśmiecamy studzienkę. No i skoro głębokość studzienki (niespodziewanie) już poznałam, zanurkowałam ręką raz jeszcze i... świeczkę wyciągnęłam.

Po operacji wyławiania świeczki zimno mi się zrobiło okropnie, ponieważ rękaw kurtki miałam zupełnie mokry. Rzuciłam więc hasło:

Biegiem do auta! — No i pobiegliśmy w kierunku parkingu. Wnuczki śmiały się już radośnie, bo lubią ze mną biegać.

Po drodze opowiedziałam im jeszcze pewną historyjkę z młodości, kiedy to także zaliczyłam niespodziewaną kąpiel.* Oczywiście opowiadałam nie do końca dokładnie, żeby je tylko swoimi wyczynami rozbawić, a nie zdemoralizować. Babcią przecież jestem!

 

* Rzeczywiście niespodziewana to kąpiel była. Oj, bardzo: „Niespodziewana kąpiel”.