środa, 31 lipca 2019

Wspomnienia Kościuszkowca z Powstania Warszawskiego

Zbliża się 75 rocznica Powstania Warszawskiego, a z nią, odżywają wspomnienia świadków tamtych tragicznych wydarzeń. Niestety, rokrocznie jest ich coraz mniej. Wiele ich relacji i wspomnień zostało jednak zapamiętanych przez rodziny, wiele spisanych. 
Mnie już lata temu udało się spisać wspomnienia mojego Wujka. Od tamtej pory, kiedy tylko sobie przypomnę, co Wujek musiał przeżywać, leżąc ciężko ranny przez 22 dni pod przęsłem zbombardowanego mostu Poniatowskiego, łzy napływają mi do oczu.
Trudno mi uwierzyć, że przeżył to piekło. Wszystkim, kto zna jego historię, trudno uwierzyć… Przeżył jakimś cudem. Jakim? Dla niego i jego kolegi z pewnością był to swoisty cud nad Wisłą.

(zdjęcie ze zbiorów warszawa.wikia.com/wiki).


22 dni
nadziei i beznadziei
pod Mostem Poniatowskiego


Wujek Stanisław, najstarszy brat mojej Mamy, w czasie II wojny światowej walczył o wolną Polskę. Kilkakrotnie był ranny. Był także w niewoli niemieckiej. Po zaleczeniu ran po walkach stoczonych w czasie pierwszej mobilizacji oraz niewoli, po raz drugi zaciągnął się do wojska wiosną 1943 r. — do Armii Kościuszkowskiej. Z armią dotarł w sierpniu 1944 r. nad Wisłę, aby wspomóc Powstanie Warszawskie.
Warszawa stała w ogniu. Armia Kościuszkowska pod dowództwem gen. Zygmunta Berlinga stanęła po drugiej stronie Wisły. Gen. Berling z jakiś względów nie mógł wydać rozkazu, aby armia włączyła się do walki, podsunął tylko myśl, aby ten kto chce, na ochotnika, ruszył na pomoc Warszawie. Wojsko ruszyło. Ładowali się po pięciu lub siedmiu do jednej łódki. Ładowali sprzęt. Pod osłoną nocy zaczęli forsować Wisłę. Niemcy rakietami oświetlali rzekę i ostrzeliwali forsujących żołnierzy. Wielu żołnierzy zginęło od razu. Jednak wielu też udało się przedostać na drugi brzeg i pośpieszyć powstańcom z pomocą. Na jednej z tych łódek znajdował się Wujek Stanisław. W łódce było siedmiu żołnierzy. Czterech od razu zginęło od kul hitlerowców, trzech ciężko rannych, m.in. Wujek, przygnieceni ciałami zabitych, płynęło dalej z prądem Wisły. Nurt rzeki zaniósł ich pod przęsło zniszczonego Mostu Poniatowskiego. Była noc. Zrobiło się cicho. Trójka rannych żołnierzy Armii Kościuszkowskiej wykaraskała się spod ciał zabitych kolegów i z ogromnym trudem dotarła na brzeg. Jeden z nich miał wyrwane pośladki. Męczył się potwornie. W końcu nad ranem zmarł. Wujek był ranny w biodro. Rana postrzałowa była głęboka i rozległa. Pozostały przy życiu kolega o nazwisku Wychopień był mniej ranny. Przez cały tydzień leżeli tam w potwornych bólach, w ogromnym strachu, bez jedzenia. Pili tylko wodę z Wisły.
Po tygodniu, kiedy byli już wycieńczeni z bólu, upływu krwi, głodu… i braku nadziei na ratunek, zauważyli nagle, że po rozrywanych przęsłach, niczym małpiątko, przedziera się jakiś chłopiec. Zawołali go do siebie. Był to harcerz Rysiek (lat 13), który jako łącznik, starał się przedostać z meldunkiem na drugi brzeg Wisły. Wujek poprosił go, aby zdobył dla nich coś do zjedzenia. Rysiek był przerażony sytuacją żołnierzy, ale nie umiał im pomóc. Na moście byli Niemcy, a on niczego do jedzenia przy sobie nie miał. Wtedy Wujek poprosił go, aby wydobył chleb z ich łodzi, która ciągle dryfowała w malutkiej zatoczce niedaleko brzegu — na wpół zatopiona — z ciałami zabitych żołnierzy. Chłopak był przerażony, że miałby grzebać za chlebakami pomiędzy ciałami zabitych.
Nie bój się zabitych, oni ci nic nie zrobią — powiedział mu wtedy Wujek. — Patrz tylko, żeby cię Niemcy nie dostrzegli.
Rysiek nabrał wtedy odwagi… i spisał się dzielnie. Dotarł wpław do łodzi i z powrotem i w efekcie przyciągnął ze sobą kilka chlebaków z chlebem rozmoczonym wodą i krwią zabitych. Ranni żołnierze byli jednak szczęśliwi, że chociaż takim chlebem mogą się nieco posilić.
Chłopak musiał udać się w dalszą drogę. Z meldunkiem. Zanim się jednak oddalił, obiecał Wujkowi, że jak dotrze na miejsce, zamelduje o nich dowódcy. Wkrótce zniknął im z oczu. Wspinając się po przęsłach, przedostał się na drugi brzeg Wisły. W Wujku i w jego koledze zatliła się iskierka nadziei. Niestety, minął następny tydzień i żadna pomoc nie nadchodziła. Spleśniały chleb, choć wydzielali go sobie małymi kawalątkami, kończył się już. Starczyło go na tydzień.
W takich oto warunkach siedzieli pod mostem. Modlili się i czekali zbawienia. W ich ranach namnożyło się już robactwo. Z drugiego brzegu Wisły widzieli ich polscy żołnierze. Bali się jednak ryzykować, bo Niemcy chodzili po moście. Mieli działa, i co rusz, nawet w nocy, oświetlając Wisłę i jej brzegi, puszczali serie z dział. Warszawa stała w ogniu. Potężne eksplozje targały powietrzem. Zewsząd było słychać serie z karabinów, płacz i lament ludzi. Jakie myśli mogło mieć tych dwóch rannych, wygłodzonych żołnierzy leżących pod Mostem Poniatowskiego? W obliczu wszechobecnej śmierci — została im tylko modlitwa… i silna wola życia. Pomimo wszystko. Przecież każdy z nich miał rodzinę, żonę, dzieci.
Trzeci tydzień dobiegał końca. Dwaj żołnierze byli u kresu sił i nadziei na ratunek. W myślach zaczęli się żegnać z życiem i ze swoimi bliskimi. Została im już tylko rozpacz i beznadzieja… Wtedy, ni stąd, ni zowąd, zauważyli w oddali płynącą w ich kierunku łódkę oraz kajak. To było ich wybawienie. Takiej szansy tych dwóch wycieńczonych żołnierzy nie mogło zaprzepaścić. Resztkami sił doczołgali się do brzegu by ich zauważono. Niestety… znów rozpacz. Łódka i kajak były puste. Nikogo w nich nie było. A co dziwne, były ze sobą powiązane grubym sznurem.
Wycieńczeni żołnierze postanowili jednak wykorzystać tę szansę i popłynąć z nurtem Wisły. Zapragnęli znaleźć się jak najdalej od tego miejsca, gdzie czekała ich niechybna śmierć z głodu i ran. Tym bardziej, że wdarło się już zakażenie. Rany ropiały. A atakujące ich coraz bardziej szczury, dopełniały dzieła. Pokaleczone i pogryzione ciała zaczynały już gnić. W potwornych mękach wciągnęli swe pokiereszowane ciała do łodzi i odbili od brzegu.
Woda niosła ich coraz dalej i dalej od na wpół zawalonego Mostu Poniatowskiego. Płynęli z nurtem, nie wiedząc, czy po ratunek, czy po śmierć. W końcu udało im się dobić na drugi brzeg Wisły. Myśleli, że są uratowani, aż tu nagle, do odgłosów eksplozji i strzałów armatnich, uszu ich doleciały serie z karabinów, i to tuż nad ich głowami. Jedna po drugiej. Znów żegnali się z życiem. Zrozpaczeni żołnierze Armii Kościuszkowskiej byli pewni, że to już ich koniec.
Szczęściem w nieszczęściu udało im się jednak ujść z życiem. Okazało się, że to polscy żołnierze celowali w nich, biorąc ich za wroga, ale kiedy zauważyli ich mundury, strzelać przestali.
Skulona w łodzi dwójka rannych i przerażonych Kościuszkowców usłyszała nagle nad głowami śmiech żołnierzy, a jeden z nich zawołał:
No, koledzy, będziecie długo żyć, bo już mieliśmy wyładować w was całe magazynki.
Byli uratowani. Żołnierze natychmiast zajęli się rannymi i odwieźli ich do szpitala polowego. Potem wraz z Armią Kościuszkowską dotarli do Berlina, gdzie zastał ich już koniec wojny.

Nikt nigdy nie doszedł do tego, skąd się wzięła ta łódka z kajakiem, i jakim cudem do nich dopłynęła.

Trzydzieści lat po wojnie wojskowy redaktor Alojzy Sroga „wygrzebał” w wojskowych archiwach notatkę o ciężko rannych żołnierzach, którzy 22 dni pod Mostem Poniatowskiego czekali na ratunek. Zafrapowany tą notatką dotarł do Wujka i na podstawie jego opowiadań napisał książkę pt. „Nadzieje”.

Również w „Ekspresie Wieczornym” w odcinkach opisywano wówczas tę tragiczną historię Wujka. Wtedy Wujek stał się nagle bohaterem. Jego współtowarzysz niedoli, Wychopień, mniej, gdyż po wojnie wyjechał do USA. Dziennikarze ciągle nagabywali Wujka o wywiady. Jednak nikt nigdy nie zatroszczył się o jego stan zdrowia, który już do końca jego dni nie był dobry. Głębokie i rozległe rany, jakich doznał w czasie wojny, a zwłaszcza w Powstaniu Warszawskim, pozostawiły ślad na całe jego życie. Odszkodowania jakiegoś też nigdy nie dostał. Ot i dola Żołnierza Polskiego.

wtorek, 30 lipca 2019

Nierasowy, ale mądry, ważny, honorowy

Kundel to pies wielkiego serca,
Naszych domów wierny dozorca.
Jest całkiem zwykły... rasy żadnej,
Ale serdeczny i nader ładny.
Jeśli psy kochasz, wybierz kundelka,
Z nim moc radości i przyjaźń wielka.



poniedziałek, 29 lipca 2019

Biedronka biedronce nie równa



Któż z nas nie zna biedronek? Wszyscy znamy. Biedronki są wyjątkowe. Przypominają nam wiele bajek z dzieciństwa, w których są bohaterami. Sama napisałam kilka takich bajek, Turkućlandia to jedna z nich.

Któż z nas w dzieciństwie na widok biedronki nie wołał: „Biedroneczko leć do nieba przynieś mi kawałek chleba!”? Biedronki są także bohaterkami wielu wierszy i piosenek dla dzieci, także dla dorosłych. O, chociażby tytułowa piosenka naszej (nieżyjącej już) Kasi Sobczyk: „Biedroneczki są w kropeczki”.

Każdy z nas z pewnością ma jakieś miłe wspomnienia z biedronką w tle… Aż tu nagle, biedronki zaczęły, że się tak wyrażę: fruwać na cenzurowanym? No może nie nasza rodzima Siedmiokropka, ale te przybyłe z Azji, Harmonia axyridis — tak.



Zanim opowiem z jakiego powodu biedronki azjatyckie są w Polsce na cenzurowanym, opiszę pokrótce oba te gatunki, czyli naszą Siedmiokropkę i azjatycką Harmonia axyridis, zwaną też Arlekin, Azjatka i Ninja.

Biedronka jest owadem o długości 5-8 mm, pokrytym czerwonymi lub pomarańczowymi pokrywami skrzydłowymi, nakrapianymi kontrastowymi kropeczkami. Biedronki odżywiają się owadami roślinożernymi, zwłaszcza mszycami (także wełnowcami, czerwcami, tarcznikami), dlatego też wykorzystywane są w biologicznym zwalczaniu tych szkodników. Ogrodnicy są szczęśliwi, kiedy widzą je u siebie w ogrodach. Zatem z punktu widzenia człowieka, biedronki są bardzo pożyteczne.

Biedronki przebywają wszędzie tam, gdzie w dużych ilościach występują mszyce. Zamieszkują najczęściej pola, łąki, sady, ogrody, a także miejskie parki. Mnożą się bardzo szybko. Mogą dawać 2-4 pokolenia rocznie. Zimują owady dorosłe. W tym celu gromadzą się setkami, a nawet tysiącami w różnych miejscach pod ziemią, pod korą drzew, a także w budynkach.

Najbardziej znaną nam biedronką jest z pewnością biedronka siedmiokropka. Nazwaną tak ze względu na jej siedem czarnych kropek, które widnieją po trzy na każdej pokrywie skrzydeł i jedną u nasady pokryw. Siedmiokropka jest także potocznie nazywana bożą krówką.

Od jakiegoś czasu, prawdopodobnie od roku 2006, nasza rodzima biedronka Siedmiokropka ma konkurencję. A to za przyczyną azjatyckiej biedronki — Harmonia axyridis. Azjatycka biedronka pochodzi ze wschodniej i środkowej Azji od Ałtaju po wybrzeża Pacyfiku, i od południowej Syberii aż do południowych obszarów Chin. Jest gatunkiem inwazyjnym, który w ostatnich 20 latach rozprzestrzenił się w obydwu Amerykach i dotarł do Europy. To Ukraina (w 1964 roku) po raz pierwszy sprowadziła ją na swój teren.

Biedronka azjatycka skutecznie ogranicza populacje mszyc. To one są jej podstawowym pokarmem. Widząc to, ludzie szybko zwęszyli interes. W USA już w 1916 roku powstały prywatne firmy zajmujące się wprowadzaniem i sprzedawaniem tego gatunku biedronki do walki z mszycami. Widać jednak, że na nowych terenach Azjatka najwyraźniej wymknęła się spod kontroli. A że jest gatunkiem bardzo ekspansywnym, szybko rozprzestrzenia się po całym świecie.

Biedronka azjatycka ma także, podobnie ja Siedmiokropka, 5-8 mm długości. Różni ją charakterystyczna literka „M" nad oczami. Ubarwienie ma zmienne, od żółtego i pomarańczowego, przez czerwone aż do czarnego. Liczba kropek jest także różna, od 0 do 23.

W ostatnich tygodniach polskie media podawały, iż biedronki azjatyckie opanowały Polskę. To już istna plaga. Biedronki są już wszędzie. Są tak natarczywe, że wchodzą ludziom do mieszkań, wyjadają kuchenne zapasy i szukają ciepłego kąta do uwicia gniazd na zimę. Najgorsze jest jednak to, że wywołują silne alergie. Stwierdzono je zarówno u dzieci jak i u dorosłych. Alergia objawia się astmą, pokrzywką lub zapaleniem spojówek. Biedronki także brudzą, gdyż w przypadku zagrożenia wydzielają żółtą substancję, która z kolei zostawia trwałe plamy na różnych przedmiotach, ścianach czy też ubraniach.

Tu, gdzie mieszkam, na szczęście nie ma inwazji biedronki azjatyckiej. Owszem, zdarza się ją spotkać, ale to są pojedyncze przypadki. 


W biedronkowym świecie

Na liściu porzeczki
Siedzą dwie biedroneczki.
Są bardzo podobne,
W kropeczki zasobne.

Jedna ma siedem kropek,
To nasza Siedmiokropka.
Druga… rety, tak dużo?!
Choć tyle samo ma nóżąt.

Dziwna ta wielokropka.
Skąd u niej tyle kropek?
Spotkać ją to gratka...
Chociaż to intruz-Azjatka.

Jest znajomą Siedmiokropki,
Przybyłą do Europy.
Uwielbia się panoszyć...
Nikomu się nie da spłoszyć.

Jedynie czarnemu ninji,
Co przybył z nią z Azji...
Gdy się przy niej pojawia,
Karnie się w mig poprawia.




niedziela, 28 lipca 2019

Wspomnieniowe ciekawostki z planu filmu „Lubię nietoperze”

Wieś Moszna znana jest przede wszystkim z niezwykłego zamku, który zasłynął dzięki swojej eklektycznej architekturze i pięknych wież i wieżyczek. W sumie jest ich wszystkich dokładnie 99. Nadają one tej budowli niezwykłego uroku i to właśnie ze względu na nie zamek często określany jest jako "polski Disneyland" lub "bajkowy zamek".

Z lewej strony zamku widać oszkloną oranżerię. Zdjęcie z Internetu.

Moszna znana jest także ze stadniny koni — szlachetnej półkrwi, znajdującej się tuż przy zamku. Urodzone w Mosznej konie odnoszą liczne sukcesy na torach wyścigowych w Polsce i za granicą. Przy stadninie hodowane są także psy rasy basset.
Piękno zamku w Mosznej jest niezaprzeczalne i niespotykane, nic więc dziwnego, że reżyser Grzegorz Warchoł właśnie to miejsce wybrał do realizacji swojego wampirycznego filmu grozy "Lubię nietoperze” (< zwiastun filmu). W filmie tym główną postacią jest Iza, piękna wampirzyca, która uwodzi i zabija mężczyzn. Pewnego dnia zgłasza się do psychiatry Rudolfa Junga i prosi go, by wyleczył ją z wampiryzmu. Lekarz początkowo nie daje jej wiary, jednak analiza zdjęcia rentgenowskiego przekonuje go, iż jego pacjentka rzeczywiście nie jest człowiekiem. Postanawia jej pomóc, jednak w szpitalu Iza znów zaczyna mordować.
Sceneria zamku w Mosznej okazała się być idealnym tłem do takich wampirycznych akcji. Reżyser Grzegorz Warchoł wiedział co robi.

Kiedy do zamku zjechała ekipa filmowa Warchoła, wypoczywałam tam w sanatorium, które znajdowało się wówczas właśnie w zamku. Z chwilą ich przyjazdu w sanatorium wszystko stanęło na głowie. Pacjenci i lekarze z wielkim zainteresowaniem śledzili poczynania ekipy filmowej. A było na co popatrzeć. Nie tylko znani aktorzy budzili sensacje, ale też wszystko to, co z filmem było związane. Wszelkie akcesoria i rekwizyty filmowe. O, chociażby murawa z rolki, którą ułożono dookoła basenu z fontannami na tyłach zamku. Rosnące dookoła — w kilku barwnych odmianach — piękne azalie i różaneczniki jeszcze bardziej wypiękniały przy takiej soczystej zieloności.
Aktorzy i obsługa filmu w przerwach między kręceniem scen łazili sobie na luzie między nami i chętnie nawiązywali kontakty. Sami nocowali w hotelu w Krapkowicach, ale w ciągu dnia byli w zamku i wszędzie było ich pełno. Często przesiadywali z nami w zamkowej kawiarence, opowiadając o swoim życiu i przy okazji... opalając nas z papierosów. Takie to były czasy, prawie wszyscy palili.

Mnie osobiście opalał przede wszystkim Andrzej Grabarczyk, który grał w filmie rolę ogrodnika... a potem i trupa zakopanego w hałdzie ziemi przy oranżerii. Ale nawet i Marek Barbasiewicz — grający rolę psychiatry Rudolfa Junga — parę razy przychodził do mnie po papieroska. Zadziwiał mnie wtedy bardzo. Taki piękny mężczyzna a zawsze trzymał się na uboczu. W naszej zamkowej kawiarence ciągle sam przesiadywał przy stoliku, zagłębiony w jakiejś lekturze. Później się dowiedziałam dlaczego. Zaś Andrzej Mrozek skumplował się ze mną. Najwięcej ze sobą rozmawialiśmy, spacerowaliśmy... i razem nawet „graliśmy”. Ale o tym potem. Mrozek opowiadał mi wiele o swojej niezbyt wtedy dobrej sytuacji rodzinnej. Nie będę jednak o tym pisać. Uchylę tylko rąbka tajemnicy, że mieszkał wtedy w nowym domu we Wrocławiu wraz z młodszą od siebie o 13 lat żoną.

Reżyser Grzegorz Warchoł parę razy prosił mnie, abym się zgodziła statystować w niektórych scenach. Długo nie chciałam się zgodzić. Ale kiedy charakteryzatorka (nie pamiętam już jej nazwiska, pamiętam za to, że była ulubienicą aktora Jana Nowickiego. Przyjeżdżał do niej z wizytą) przyszła do mnie do pokoju na polecenie reżysera, przynosząc ze sobą strój do joggingu, w końcu się zgodziłam. Ale pod warunkiem, że statystować będę w swoim ubraniu. I tak też było. Razem z Mrozkiem, który grał rolę pacjenta, braliśmy udział w scenach pod zamkiem. Z tą różnicą, że on pacjenta grał, a ja pacjentką byłam i tylko statystowałam. Na planie razem „uprawialiśmy” jogging, biegając po ogrodzie przy zamku dookoła basenu z fontannami. A biegaliśmy z dwoma psami, dalmatyńczykami.

Wszystkie osoby z ekipy filmowej były bardzo sympatyczne. Ale wóda lała się wśród nich ciurkiem. Jonasz Kofta, który grał rolę narkomana i pacjenta zarazem, często "padnięty" spał na ziemi gdzie popadło. Wszyscy pili. Kasia Zadrożna (Walter), która grała swoją pierwszą główną rolę, rolę Izy, pięknej wampirzycy, także popijała. Kiedy parokrotnie musiała powtarzać scenę pływania w basenie, co z niego wyszła, od samego reżysera dostawała stakańczyk wódki na rozgrzewkę. Bywało tak, że z samego rana, niektórzy z nich (kto, o tym sza!) prosili mnie, abym od lekarza wydębiła im jakieś tabletki uspokajające, bo po przepiciu, skacowani, nie mogli się skupić na grze. Bardzo mi się to nie podobało, ale w końcu raz uległam ich usilnym prośbom i poszłam do swojego lekarza, z tym, że powiedziałam mu prawdę dla kogo to... I o dziwo!, on mi te tabletki dał bez szemrania. Ba, nawet z pobłażliwym uśmiechem. Więcej nie dałam się na ten proceder namówić, skoro okazał się być takim łatwym do zrealizowania, a jakby nie patrzeć, szkodliwym, i to pod wieloma względami.

W tym samym czasie poznałam w Mosznej także i Majkę Piwońską. Była tam, podobnie jak ja, kuracjuszką. Za nią też Warchoł chodził, żeby zgodziła się statystować do filmu. Ona się jednak nie zgodziła, bo już wtedy była znaną wokalistką grupy „Trzeci Oddech Kaczuchy”. Polubiłyśmy się z Majką i zaprzyjaźniłyśmy. Majka również zwierzała mi się ze swojego życia. Rany, książkę by można było napisać, tyle ta dziewczyna przeżyła. Do niej z kolei przyjeżdżał wtedy znany aktor i artysta kabaretowy, Andrzej Zaorski.

Jak już wspominałam, obok zamku była ogromna stadnina koni, miałam tam zaplanowaną naukę jazdy konnej przez zawodowego instruktora. Przyznam, że trochę nielegalnie, ale co tam, wtedy w Polsce wszystko było możliwe. Niestety, nauka jazdy konnej nie doszła do skutku, ponieważ okazało się, że dzień wcześniej, późnym wieczorem, aktorka Elżbieta Panas, grająca w filmie rolę pielęgniarki, samowolnie puściła się koniem galopem i z niego spadła, łamiąc sobie nogę. Ależ wtedy była afera! Nie dość, że instruktor mało z pracy nie wyleciał, to jeszcze ona na drugi dzień miała grać akurat scenę miłosną z Andrzejem Grabarczykiem (ogrodnikiem) w przyzamkowej oranżerii. Czy zagrała? Oczywiście. Aż huczało, tak grała! Warchoł się wściekał jak cholera, widząc ją z nogą w gipsie, ale wybaczył... i do zagrania swojej roli zmusił. Wszystkich gapiów z planu przygotowanego w oranżerii oczywiście wyproszono. Ale Mrozek potem mi opowiadał, że operator Krzysztof Palulski musiał się zdrowo nagimnastykować, aby w kadrze dobrze ująć kochającą się na stojąco parę... i co rusz wrzeszczał do Elki: — „Chowaj nogę, chowaj nogę... znów widzę twój gips!”. A oto i dowód, że zagrała... i że nogi w gipsie nie widać.

(fotosy z Internetu)


Premiera filmu odbyła się 14 lipca 1985 r. Ja sama nigdy nie miałam okazji tego filmu zobaczyć. Niedługo po tym, wyjechałam już za granicę. Ale pamiętam, z tego co mi mówiono, że przy montowaniu filmu wiele scen z Mosznej, nie wiedząc czemu, wycięto.


Miałam bardzo dużo zdjęć z aktorami z tamtego czasu, a już najwięcej z Majką Piwońską, z jej dedykacjami. Niestety, żadne się nie zachowały, bo kiedy wyjechałam za granicę, mieszkanie swoje wynajęłam. Nawet nie wspomnę, w jakim stanie splądrowania je po latach zastałam. Wśród makulatury jakimś cudem ostało się jedynie pożółkłe czasopismo „Film”, w którym o tym filmie pisano i zamieszczono parę fotosów. 


środa, 24 lipca 2019

Moc królestwa fauny i flory

Gdy noc zapada,
Gdy cichnie wszystko,
Wycisz swą duszę,
I zrób to chybko.
Wszak czas ucieka,
Z nim twoje życie...
Podziwiaj piękno
I trwał w zachwycie.
Twe życie wtedy
Zyska kolory...
Tak gra królestwo
Fauny i flory.



wtorek, 23 lipca 2019

Ślimacze piękno. Jest co podziwiać

Lubię fotografować. Od jakiegoś czasu pociąga mnie zwłaszcza fotografia makro. Głównym bohaterem moich zdjęć jest oczywiście przyroda. Jej piękno stanowi dla mnie niekończące się źródło zachwytu, zdumienia, inspiracji do życia i zabawy. Okiem obiektywu utrwalam rośliny i żyjątka, których fascynującą budowę gołym okiem trudno zobaczyć.
Uwielbiam ten moment, kiedy podłączam aparat fotograficzny do komputera i oglądam zrobione przez siebie zdjęcia na monitorze. To wspaniałe uczucie zobaczyć nagle coś, czego normalnie nie jest się w stanie zobaczyć. Tak jest też ze ślimakami.


Ślimaki, zwane brzuchonogami, to jedna z najliczniejszych gromad mięczaków. Można je spotkać wszędzie. Zarówno w środowisku lądowym jak i w morzu i wodach słodkich. Nie opanowały jedynie powietrza. Dla jednych z nas są obrzydliwe, dla innych piękne. Nie wszystkie są szkodnikami.
Na świecie znanych jest około 105 tys. gatunków ślimaków. W Polsce występuje ponad 200 gatunków spośród nich. Ślimaki są głównie roślinożerne, ale bywają także drapieżne i pasożytujące. Dzielą się na trzy podgromady: płucodyszne, przodoskrzelne oraz tyłoskrzelne. Narządami zmysłów ślimaków są statocysty. Jest to narząd zbudowany z pęcherzyka wypełnionego płynem, o ściankach pokrytych od wewnątrz orzęsionymi komórkami czuciowymi. Dzięki statocystom ślimaki zachowują równowagę w każdej pozycji.
Ślimak wstężyk gajowy, to gatunek ślimaka roślinożernego, lądowego. Występuje w zachodniej i środkowej Europie. Jego muszla ma bardzo duże zróżnicowanie barwne. Znanych jest ich kilkadziesiąt odmian barwnych.
Ślimaki winniczki mają muszle o średnicy przeciętnie ok. 5 cm. Należą do podgromady płucodysznych. Jest jednym z najpospolitszych gatunków ślimaków występujących w Polsce. W niektórych rejonach, z powodu nadmiernego eksportu, stał się gatunkiem rzadkim.
Pomrów rudy to pospolity ślimak z rodziny pomrowów. Żywi się… no cóż, bardzo lubi oziminę, ziemniaki, buraki, roślin warzywne.
Pomrów wielki jest jednym z największych ślimaków nagich. Dorosłe osobniki osiągają nawet 20 cm. Przemieszcza się po ścieżce leśnej w poszukiwaniu żeru. Ślimaki żywią się roślinami od zawsze, zanim ludziom przyszło do głowy zakładać ogrody… Kto tu jest więc intruzem?
Pomrów czarniawy zaś, mimo niechlubnej opinii o nim, jest pożyteczny, przynosi korzyści zamieszkiwanym przez siebie lasom. Ludziom szkody rzadko wyrządza. No chyba, że mają działki lub ogrody położone blisko lasów.


Są też ślimaki wodne. Z przyczyn oczywistych mało się je widzi. Mnie się udało. Jednego wypatrzyłam w wodzie, drugiego w trawie na brzegu jeziora. Skąd tam się wziął? Trudno zgadnąć... Odżywia się nimi wiele gatunków ryb. Tak to w przyrodzie już niestety bywa… By przeżyć, jedni pożerają drugich.


Różnorodność ślimaków jest ogromna. I są wszędzie. Można je spotkać nawet w bardzo dziwnych miejscach i okolicznościach. Na poniższym kolażu widać małego ślimaczka (na własny użytek nazwałam go kasjerem), który wystawił mi 10,- € w lesie w kałuży. Pomrowa rudego dorwałam zaś jak pałaszował grzyby. Kolejnego małego ślimaczka znalazłam niestety... w lodówce, buszował w mojej sałacie. A winniczka wypatrzyłam wysoko na drzewie.


niedziela, 21 lipca 2019

Marzenie w upalny dzień

Ech, te letnie upały…
W kość nam straszliwie dały!
Marzy nam się chłodny cień
Albo jeden mroźny dzień.





Piękno zaklęte w grzybach

Grzyby nie należą do roślin. Niegdyś należały. Jednak w miarę rozwoju badań, zostały wyodrębnione w przyrodzie i mają swoje własne królestwo. Królestwo grzybów (fungi). Są organizmami żywymi, ale przez wiele lat były niesłusznie umieszczone w królestwie roślin. Po wieloletnich badaniach naukowcy doszli do wniosku, że grzyby, bardziej niż do roślin, podobne są do zwierząt, mimo że zdecydowanie się od nich różnią. Dziwna to teza, ale naukowcy rzeczywiście taką stawiają.
Królestwo grzybów, obok roślin i zwierząt, stanowią trzeci szlak w rozwoju organizmów eukariotycznych. Są organizmami cudzożywnymi. Nie potrafią, tak jak rośliny, same syntetyzować związków organicznych z substancji nieorganicznych. Dla swojego rozwoju potrzebują gotowych substancji odżywczych. Pobierają je z materii organicznej wytwarzanej przez rośliny albo zwierzęta.
 


 
Grzyby, jakie widzimy, są tylko częścią tego organizmu. Są jego owocem. Owocem, jaki się rodzi w niewidocznej dla naszego oka grzybni, która z kolei składa się z sieci maleńkich włókien zwanymi strzępkami. Grzybnie są przeważnie schowane w glebie, ale także w drewnie, albo w innych źródłach pożywienia. Zajmują różne powierzchnie. Od paru milimetrów po wiele hektarów. O tym, czy w danym miejscu rozwija się grzybnia, dowiadujemy się dopiero wtedy, kiedy wytworzy ona owocniki, czyli widoczną dla naszego oka część grzyba. Odżywiają się przez wchłanianie substancji uwalnianych z podłoża, w którym żyją. Czyli z gleby, z drewna, a także z innych źródeł pożywienia. Są użyteczne, albo i nie. Są jadalne, albo trujące. Ale wszystkie potrafią zachwycić swoją barwą, fakturą, kształtem… swoją niezwykłością, swoim pięknem. I to bez retuszu.

***

Nadchodzi czas na grzyby. I to w formie grzybobrania, jak i w formie podziwiania. Bo też ich piękno jest niezaprzeczalne. Tu, w Niemczech, na grzybobranie nigdy się nie wybieram. Nie, nie to, że chodzi mi o Czarnobyl, jak wielu Niemcom, nie, ale o to, że na grzybach za bardzo się nie znam. W Polsce to co innego, w Polsce to się znałam, że ho, ho! I często grzybobranie uskuteczniałam. Ale tylko z moją Mamą. Bo ona, jak mało kto, na grzybach się zna. A tu, bez niej, nijak pewności nie mam. No bo jak tu mieć pewność, skoro grzyby potrafią skutecznie i bardzo niebezpiecznie zmylić niepewnego grzybiarza. Przykład? O, chociażby borowik szlachetny i goryczak żółciowy. Bardzo są do siebie podobne, i kiedy ten pierwszy jest jadalny, drugi trujący. Taki właśnie grzybek trzymam w ręku na na zdjęciu. Długo się nad nim zastanawiałam... Można go śmiało zjeść, czy lepiej leśnym zwierzakom rzucić na pożarcie?

 
Nie chcę ryzykować, dlatego wolę w grzybach widzieć i podziwiać ich piękno, aniżeli wartością żywieniową. A jak już mnie najdzie na nie ochota, kupuję je na targu, od profesjonalnego grzybiarza.
 


"Inne pospólstwo grzybów pogardzone w braku
Dla szkodliwości albo niedobrego smaku;
Lecz nie są bez użytku, one zwierza pasą
I gniazdem są owadów i gajów okrasą…”


Grzybobranie w "Panu Tadeuszu" jest piękne, i tyle w nim prawdy.

A dzisiaj, niestety, czasami bywa tak:


Trującymi grzybkami pospólstwo się pasie,

bo halucynogenne, bo świat po nich w "piękniejszej" widzą krasie.

 







środa, 17 lipca 2019

Dary lata

Przez całe życie,
Przez wszystkie lata,
Z tęsknotą czekam
Pięknego lata.

Gdy już przychodzi,
Serce się raduje,
Dusza wręcz śpiewa,
Jak w niebie się czuję:

W promieniach słońca,
W błękicie nieba,
W kolorach tęczy,
W zapachu chleba...

Lato to plony,
To samo zdrowie.
To radość w sercu,
Pomysły w głowie.

Korzystam z lata
Jak tylko się da,
Bo tyle darów
Tylko lato ma:

W promieniach słońca,
W błękicie nieba,
W kolorach tęczy,
W zapachu chleba...




Tymczasem w lecie...

W aromatów pełen las
możesz iść na grzyby...
 Gdy wolisz jednak akweny,
idź lepiej na ryby.




Przeprowadzka może być nawet zabawna

Czuję się jakbym z konia zsiadła, tak mnie nogi w kroku bolą. Dlaczego? Przeprowadzka! Nie, nie moja, Córki z rodzinką. No ale na szczęście już dokonana i chlebem i solą uwieńczona.




Co się przy tej przeprowadzce nabiegałam, to moje… Do piwnicy, na parter, na pierwsze piętro, na drugie piętro, na strych… i z powrotem… na drugie, na pierwsze, na parter, do piwnicy… i tak w koło Macieju. A wcale nie biegłam tak sobie, dla własnego widzimisię, biegałam w konkretnym celu. I choć przeprowadzka już zakończona, ja dalej biegam... do piwnicy, na parter, na pierwsze piętro… itd… Ufff! Bo teraz to jeszcze setki kartonów, kartoników trzeba rozpakować i wszystko poukładać gdzie trzeba. Wprawdzie to już nie taka ciężka praca, ale nabiegać się trzeba. Z Córką nie mamy nawet jak pogadać, ciągle się mijamy… najczęściej na schodach.
Muszę przyznać, iż przeprowadzka odbyła się bardzo szybko i sprawnie. Dokonali jej kumple mojego Zięcia z jego grupy rockowej. Bardzo podobała mi się ich solidarność. Stawili się jak jeden mąż i na wesoło targali meble, ze starego domu — do auta dostawczego, z auta dostawczego — do nowego domu. A w nowym domu już wszyscy razem meble skręcali, przesuwali, ustawiali. Ależ było gwarno w całym domu, a i bardzo wesoło. Wszyscy pracowali jak mrówki pracusie, żartując przy tym co niemiara.
Tak bardzo uśmialiśmy się wszyscy, że nikt o zmęczeniu nawet nie myślał. Jeden z kumpli Zięcia, Zile (basista), pochodzi z byłego DDR-u, jego matka jest Niemką, ojciec zaś Polakiem. Zile rozumie więc po polsku bardzo dużo. Jednak mówi nie za wiele. Uśmiałam się z niego okropnie, bo też poczucie humoru Zile ma nieprzeciętne. Ciągle nam coś dogadywał na wesoło, kiedy z Córką rozmawiałyśmy po polsku. Co rusz też szukał za swoimi okularami, bo kiedy mu się zapociły, odkładał je byle gdzie, a po chwili za nimi szukał. W końcu, kiedy nawet miał je na nosie, też za nimi szukał. Kiedy to zobaczyłam, buchnęłam śmiechem i powiedziałam do Córki:
Zile, to tak jak pan Hilary…
Aaa, ma na nosa oklary — chichocząc pociesznie, powiedział Zile i dotknął swoich okularów na nosie. — Zna Zile, zna… Papa cytała Pan Hilary dzieckowi Zile.
Tak nas z Córką bawiła Zile polszczyzna, że ryłyśmy ze śmiechu co rusz. Później, kiedy Córka zabierała się za wypompowywanie wody z akwarium, opowiadała Zile jak bardzo martwi się o świnki morskie swoich dzieci, które już dzień wcześniej przewiozła do nowego domu. Mówiła, że tak bardzo przeżyły przeprowadzkę, że nawet do jedzenia ze swojego domku nie chcą wyjść. Po czym, robiąc jeszcze bardziej zmartwioną minę, zaczęła się głośno zastanawiać, jak tu teraz przewieźć akwarium z jej ukochanymi rybkami, aby rybkom nic się nie stało i żeby też takiego szoku nie przeżywały. Zile, wsłuchując się z uwagą w słowa Córki, robił pocieszne miny, a kiedy Córka skończyła, poważnym głosem powiedział (po niemiecku):
E tam, będziesz je wozić… Każdej rybce wsadzimy do pyska po kawałku cebuli… i do bułki.
No myślałam, że pęknę ze śmiechu, widząc Córki minę. Zile zaś okulary na nosie poprawił i z wielkim namaszczeniem sam zabrał się za wypompowanie wody z akwarium… i za rybki. Ja w międzyczasie zajęłam się odkurzaniem opuszczanego domu. Zasuwałam odkurzaczem po trzech kondygnacjach, i kiedy po dłuższej chwili na schodach spotkałam Córkę w locie, spytałam:
Jak tam rybki? Jadą już?
Jadą, jadą! — zachichotała Córka. — Zile na odjezdnym powiedział, że mam się nie martwić, bo wszystkie są w aucie bezpieczne… Zapiął je pasami.
O rany, to była przeprowadzka! Nie dość, że mnie wszystkie członki ciała bolały od tylodniowej harówy, to jeszcze i brzuch… od śmiechu. Ale fajnie było. Wesoło!
To już któraś z kolei przeprowadzka Córci z rodzinką i ciągle ta sama silna grupa pod wezwaniem, czyli grupa rockowa mojego Zięcia, przeprowadzek tych dokonuje. Fajne chłopaki! Chociaż tym razem, każdy z nich zaznaczał, rechocząc oczywiście, że są coraz starsi i zdrowie już nie te (Zile nawet pokazał gdzie ostatnio mu strzyka a gdzie dźga), więc przeprowadzają ich po raz ostatni… und schluss!

Ja też mam taką nadzieję, że to ostatnia przeprowadzka. Tym bardziej, że teraz jest wspaniale, nawet auta ruszać nie muszę, piechotą mogę zajść i do Syna i do Córki. Do Syna ulicą w dół, do Córki w górę. Ja mieszkam po środku. Jestem bardzo szczęśliwa, że mam dzieci tak blisko siebie. Czy matka może chcieć czegoś więcej?




poniedziałek, 15 lipca 2019

Przygoda z pokrzywą

Kazik chłopak bardzo żywy,
Jak ta gapa wlazł w pokrzywy.
Podniósł larum: — Ałaaa... parzy! —
I do mamy szybko bieży.

Mama synka w mig ratuje,
Bąble octem mu smaruje.
Kazik wrzeszczy coraz głośniej,
A pokrzywa się stroszy... i rośnie.

Bo pokrzywa już tak ma,
Gdy ją ruszysz odwet da.
Parzy mocno... Ale zdrowo!
Lecz jedynie na surowo.




Zwą ją panną nietykalską

O kim mowa? Ano o pokrzywie. Nie trudno się domyślić, skąd takie jej określenie. Każdy wie, że pokrzywę lepiej nie tykać, jeśli się nie lubi jej parzących włosków. Choć tak po prawdzie, warto dać się jej poparzyć. To samo zdrowie. I nie tylko poparzyć, bo warto także i jeść ją, i pić z niej napar... i wiele jeszcze innych korzyści z niej mieć. A jest ich naprawdę mnóstwo.

Pokrzywa jest rośliną wszechstronnie użytkowaną już od starożytności. Mimo to wśród roślin użytkowych jest najbardziej niedoceniana. Przez wiele lat była zapomniana i traktowana jedynie jako pokarm dla ubogich.



Wracała do łask w czasach kryzysów i wojen. Na znaczeniu zyskała ponownie dopiero pod koniec XX wieku wraz z rozwojem wiedzy o jej właściwościach oraz rosnącym zapotrzebowaniem na naturalne produkty.
Pokrzywa jest rośliną ogólnie dostępną, rośnie niemalże wszędzie. Któż z nas jej nie zna? Z dzieciństwa doskonale pamiętamy pierwsze z nią zetknięcie… bolesne zetknięcie. I ten krzyk bólu, kiedy nagle „stanęła” nam na drodze. Od tego mało przyjemnego momentu, każde dziecko z pewnością nabiera respektu do tej rośliny i omija ją szerokim łukiem. Z wiekiem respekt mija a w to miejsce przychodzi rozumowe do niej podejście. I tak, jedni ją nadal omijają, albo, co gorsza, depczą, a inni korzystają z jej dobrodziejstwa, zbierają i suszą dla własnego użytku. Jej fani czynią to przede wszystkim w maju, kiedy jest młodziutka i ma najwięcej zdrowotnych właściwości. Wiosną też nie trzeba się jej aż tak obawiać, gdyż jej parzące właściwości są najmniej dokuczliwe. To latem, kiedy jest już wyrośnięta i stwardniała — parzy boleśnie. A to powoduje, że jak na zawołanie rosną swędzące bąble. Winny temu jest jej jad, czyli substancja zawierająca bardzo aktywny kwas mrówkowy i octowy oraz histaminę i acetylocholinę, która znajduje się we włoskach porastających łodygę i liście pokrzywy. Dotknięcie włosków powoduje, iż łamią się i wbijają w skórę, wstrzykując bezlitośnie jad. A ten, powoduje nagłe wykrzywienie ust u „zaatakowanego” nieszczęśnika by po chwili przywołać mu na nie okrzyk: — „Ałaaa… piecze!”.




Kto często zbiera pokrzywę, wie, jak chwycić ją, by nie parzyła. Kto nie wie, a zbierać ją chce, powinien robić to w gumowych lub skórzanych rękawiczkach.

Pokrzywa jest rośliną uniwersalną. Użytkowana jest na wiele sposobów, jest rośliną leczniczą i kosmetyczną, jadalną i paszową, dostarcza także włókien i zielonego barwnika spożywczego (E140).
Ma też wiele podobnych do siebie koleżanek, zwłaszcza ich liście ją przypominają. Mają także podobne do niej właściwości odżywcze.


A oto i koleżanki panny nietykalskiej:

Jasnota biała


Miesięcznica roczna


Gajowiec żółty



sobota, 13 lipca 2019

Wakacje są dla wszystkich?

Na wakacje czekaliśmy z wytęsknieniem przez cały rok. I choć zapewne nie każdy z nas wyjedzie na wczasy zagraniczne, niektórzy nawet i na krajowe nie wyjadą, a w domu spędzać je będą, to jednak, to co jest pewne, czas wakacji, czas lata, działa na nas bardzo pozytywnie.
Pewnie wielu jest takich, którzy by chcieli wyjechać gdzieś na wczasy, ale nie może, bo albo ich na to nie stać, albo inne względy nie pozwalają. Niektórzy popadają we frustrację z tego powodu i cierpią, inni zaś godzą się z takim stanem rzeczy i organizują sobie wakacyjny czas w okolicach domu. Tych pierwszych jest mi żal. Ale myślę, że gdyby tylko chcieli, mogliby zażywać wakacji i czerpać z nich radość nawet przy skromnych możliwościach finansowych, czy też innych ograniczeniach. Wystarczy by w swoim „centrum dowodzenia” wszystko sobie poukładali a frustracja minie. Przyjdą zaś pomysły na zorganizowanie sobie obowiązków dnia codziennego tak, że i na przyjemności czas się znajdzie i możliwości się znajdą. Z pewnością nie jest to łatwe, jest jednak możliwe. Chcieć to móc. Tak uważam. Jedynie zły stan zdrowia może stwarzać ograniczenia.
Jest rzeczą oczywistą, że owe „chcieć to móc” — to rola dorosłych. Dzieciom trudniej jest zrozumieć, dlaczego niektórzy z ich rówieśników mogą jeździć na wakacje a niektórzy nie. Zwłaszcza kiedy to ich dotyczy. Jestem pewna, że przy odrobinie dobrej woli i na miejscu można dzieciakom zorganizować ciekawe wakacje.

Podziwiam swoich Rodaków, że tak hurmem jeżdżą na wczasy zagraniczne. Dziwić się nie dziwię... Bo też dziwić się nie ma co, wszak przez tyle lat, za komuny, było to ogromnie utrudnione. Zauważam jednak, iż w Polsce w ostatnich latach wyjazdy na wczasy zagraniczne stały się tak masowe, że aż dziw jednak bierze. Bo też stały się one tak jakby wyznacznikiem statusu społecznego. Stały się bardzo trendy. I jadą nawet ci, których na nie zupełnie nie stać. Zapożyczają się, biorą kredyty, i też jadą... Byleby nie odstawać zbytnio od tych, którym finansowo się powodzi. Byleby mieć się czym pochwalić przed znajomymi. Odnoszę wrażenie, że w Polsce nawet w kwestii wczasów — wyścig szczurów zagościł na dobre.

Niedawno pomagałam Córce spakować się przed wyjazdem na urlop i przy tej okazji powspominałyśmy sobie nasze wspólne wczasy w Polsce, kiedy była jeszcze małą dziewczynką. Były cudowne. Zawsze się tyle działo... i wcale wiele nie kosztowały. Może nie było wszędzie aż tak kolorowo, ale w sercach było, i to bardzo. Mimo że było biednie i szaro dookoła.

Słyszy się nieraz, że wielu Polaków tęskni za latami 60, 70 i 80 ubiegłego wieku. Czy to znaczy, że tęskną za komuną? Z pewnością nie. Socjolodzy twierdzą, że ta nostalgia bierze się stąd, iż ludzie uwielbiają wspominać swoją młodość i tak naprawdę to tęsknią tylko za młodością, która przypadała akurat na okres komuny. Oczywiście wiele w tym prawdy. Ale niech mi nikt nie mówi, że ludzie nie byli wtedy lepsi. Byli biedniejsi, to fakt, ale dla siebie byli lepsi. Na pewno byli też bardziej zdyscyplinowani, mieli wyższe morale... i co tu dużo gadać — byli szczęśliwsi.
Dlaczego teraz jest tak źle? Przecież jest demokracja. Ciężko wywalczona demokracja. Może rzeczywiście już tak być musi, jak mówi przysłowie: „Żeby było dobrze, najpierw musi być źle”. Może i tak. Byleby tylko inne przysłowie: „Nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej” — się nie sprawdziło. Pewnie trzeba jeszcze kilku dekad, aby transformacja ustrojowa (która ciągle jeszcze niestety trwa) wreszcie się w Polsce dokonała i Polacy już tak do końca zrozumieli na czym polega prawdziwa demokracja. I aby, co jeszcze ważniejsze, nauczyli się przestrzegać jej zasad. A także mądrze ją wykorzystywać.

Najbardziej żal mi ludzi „osieroconych” przez Państwo. Przy zmianie ustroju pozostawionych samym sobie. Ludzi, których nie stać teraz na godne życie, a co dopiero wczasy. A takich w Polsce jest wiele. Zwłaszcza na wsiach po byłych PGR-ach. Tym ludziom najtrudniej jest się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Przedtem dbało o nich Państwo. Komuna dawała stabilizację, pracę, chleb. Teraz niestety zdani są tylko na siebie. I jak życie pokazuje — po latach przyzwyczajeń — nie wszystkim udaje się samym stanąć na nogi.
W niektórych rodzinach, i owszem, dzięki 500+ obecnie sytuacja materialna się nieco poprawiła. Częściej też mogą sobie pozwolić na wczasy. Jednak nie wszyscy. Bo jak wskazują statystyki, wzrasta liczba Polaków, którzy, mimo wszystko, z roku na rok coraz bardziej ubożeją.
Oto najnowsze dane GUS, cytuję: „Wzrosła liczba osób żyjących w skrajnym ubóstwie, czyli na poziomie minimum egzystencji. W 2018 r. było to 5,4 proc. mieszkańców Polski - rok wcześniej 4,3 proc.”.

A co się stanie z Polakami, jak do Polski dotrze kryzys finansowy? Bo że w końcu dotrze, to jest pewne. To tylko kwestia czasu... A Polska taka zadłużona. Smutne to, ale niestety prawdziwe. 



*Z pełnym tekstem Business Insider Polska — z danymi GUS — można się zapoznać tutaj: https://businessinsider.com.pl/finanse/makroekonomia/w-polsce-wzroslo-skrajne-ubostwo-najnowsze-dane-gus/pcsqevp)