Czas przefrunął jak spłoszony ptak. Trudno uwierzyć, gdy spoglądam dziś w kalendarz życia. Mówią, że jestem już w jesieni. Owszem, zgadza się. Choć w środku wciąż buzuje wiosna. No dobrze, nie będę udawać: tylko duch nie chce się zestarzeć. Uparty jest i figlarny. Serio!
Coś w tym musi być, bo kiedy tak znienacka spojrzę w lustro, to przez moment jestem zszokowana, że ta starsza pani w nim — to ja.
W takim wieku albumy fotograficzne stają się wehikułem czasu. Otwieram jeden, drugi, kartka za kartką przewracam. I nagle zatrzymuję się na zdjęciu, które aż woła, by przypomnieć jego historię.
Widzę siebie. Na nogach mam cudne czarno-bordowe, lakierowane kozaczki, misternie sznurowane, kupione u prywaciarza za bajońskie pieniądze. Płaszcz? O, ten to moja własna duma. Zaprojektowany przeze mnie, uszyty przez moją krawcową — niezawodną, jakby z igłą się urodziła. Przez lata tworzyła wszystkie moje stroje.
Na głowie futrzana czapka z daszkiem. Uszył ją futrzarz z resztek skóry zdjętej z babcinego futra. Prawdziwej skóry, niestety. Takie były czasy: o ekologii nawet się wtedy nie śniło. Futro wyprosiłam u babci, bo dla niej było już za ciężkie. Wisiało, więc oddała. Wciąż je mam, choć od dawna nie noszę. Sumienie mi nie pozwala. Z sentymentu jednak zabrałam je ze sobą do Niemiec. Na szczęście mole się go nie imają.
Za mną, na asfalcie, stoi torba. Długo myślałam, co ona tam robi. Wreszcie klik — pamięć otworzyła szufladkę. To torba mojego kolegi, który uwiecznił tę scenę. Żołnierz na przepustce, dumny jak paw z nowego aparatu kupionego od Rosjanina na targu, za skrupulatnie odkładany żołd. ФЭД-2, pamiętam doskonale. Aparat pełen marzeń o lepszym świecie.
To zdjęcie ma w sobie klimat tamtych lat. Komuna szara do bólu, jakby ktoś radości zakazał. A jednak młodość potajemnie rozkwitała. Kto potrafi patrzeć, dostrzeże w tym kadrze symbole: niewinność, nadzieję, sprytne próby bycia sobą w świecie, który wszystko chciał ujednolicić. Jeśli ktoś tak jak ja wchodził w dorosłość o tamtej porze… zrozumie bez słów.
