niedziela, 26 października 2025

Brat przeciw bratu. O micie, Biblii i nas samych

Z biegiem lat zaczęłam rozumieć, że te stare opowieści — czy to mit o Romulusie i Remusie, czy biblijna historia Kaina i Abla — nie są tylko bajkami o dawnych czasach. One wciąż trwają. Tylko sceneria się zmieniła.

Nie nosimy już skór ani tunik. Nie składamy ofiar na kamiennych ołtarzach. Zamiast tego ofiary składamy w myślach, w słowach, w gestach.

Bracia nie zabijają się już mieczem, lecz słowem, które potrafi być równie ostre. Widzimy to codziennie — w polityce, w internecie, w rodzinnych rozmowach przy stole, które coraz częściej przypominają pole bitwy. Wystarczy inne zdanie, inny wybór, inny sposób myślenia, żeby rozpętała się wojna.

Kiedyś z przerażeniem czytałam o Kainie, który w gniewie uderzył Abla. Dziś mam wrażenie, że ten gest powtarza się codziennie — tylko w subtelniejszej, bardziej cywilizowanej formie. Każdy z nas nosi w sobie coś z Kaina. Zazdrość o uwagę, o uznanie, o „lepszą ofiarę”, o to, że ktoś inny został wysłuchany, doceniony, pokochany bardziej. Tyle że dziś zamiast kamienia używamy klawiatury. Zamiast pola — mamy ekran.

A przecież to wszystko zaczyna się w tym samym miejscu — w sercu. Tam, gdzie rodzi się gniew, urażona duma, potrzeba bycia „tym, który ma rację”. I choć wydaje się, że minęły tysiące lat, człowiek wcale się nie zmienił. Nadal chce mieć swoje miasto, nazwane własnym imieniem. Nadal chce, by jego ofiara była przyjęta. Nadal chce być tym, którego Bóg — albo ludzie — zauważą i pochwalą.

Czasem myślę, że może to właśnie dlatego mity i Biblia wciąż są aktualne — bo w gruncie rzeczy opowiadają o nas. O naszych współczesnych Romulusach, którzy w imię władzy, sławy czy idei gotowi są zepchnąć brata z murów własnego miasta. I o naszych Kainach, którzy nie mogą znieść, że ktoś inny ma więcej światła w oczach. A potem znów przypominam sobie tamtą mozaikę w Mediolanie. Wilczyca, dwa niemowlęta i napis S.P.Q.R.

Zatrzymuję się na moment i myślę: ile razy w historii ludzkość już deptała po tym samym obrazie? I czy kiedykolwiek nauczymy się czytać te symbole inaczej — nie jak ozdobę, lecz jak ostrzeżenie?

A jednak, mimo wszystko, chciałabym wierzyć, że człowiek potrafi się zatrzymać. Że w którymś pokoleniu, historia przestanie zataczać to samo, krwawe koło. Bo jeśli mity i Biblia są wciąż żywe, to może nie tylko po to, by przypominać nam o winie, ale także o możliwości przebaczenia.

O tym, że nawet Kain — wygnany, przeklęty, naznaczony — został ocalony przez Boga. Nie unicestwiony, lecz pozostawiony przy życiu, jakby z szansą, by zrozumieć, co uczynił. Może więc właśnie w tym tkwi nadzieja: że nie chodzi o to, by wymazać w sobie Kaina, ale by go rozpoznać. Żeby spojrzeć w lustro i przyznać: tak, potrafię zranić, potrafię zazdrościć, potrafię zabić — choćby tylko myślą. I wtedy może właśnie w tym przyznaniu rodzi się coś nowego. Coś, co ocala. Bo dopóki człowiek potrafi się wzruszyć losem braci z mozaiki, dopóki boli go historia z Księgi Rodzaju — dopóty nie wszystko stracone.

Nadzieja zaczyna się tam, gdzie wciąż potrafimy się smucić z cudzego cierpienia. Tam, gdzie wciąż chcemy wierzyć, że świat można zbudować inaczej — nie na krwi, lecz na współczuciu. I może właśnie po to te dawne historie trwają. Nie po to, by nas straszyć, ale by przypominać, że nawet z najstarszych mitów może jeszcze wypłynąć światło.