INNE MOJE BLOGI TO: 1. "Szczęśliwa Kobieta" - Blog na tematy z życia wzięte; 2. "Na cętce źrenicy i w obiektywie" - Blog fotograficzny
piątek, 31 października 2025
Halloween – duchy, psikusy i dynie z charakterem...
czwartek, 30 października 2025
Jesień wszystko odmieniła. Jesienna opowieść
Z samego rana wybrałam się do lasu. Czułam, jak cisza między drzewami skrywa coś, co tylko czeka, aż zrobię kolejny krok. Wędrując ścieżynkami po jego głębinach, z dala zobaczyłam coś czerwieniejącego się na drzewie. Mignęło jak błysk światła wśród gałęzi. Zaciekawiło mnie to tak bardzo, jakby ktoś pociągnął mnie za niewidzialną nitkę. Zanim jednak podeszłam bliżej, zrobiłam kilka zdjęć z dużym zoomem. Pochyliłam się nad ekranem aparatu, chcąc sprawdzić, co to może być.
— No coś takiego! — zawołałam sama do siebie, choć w tej ciszy mój głos zabrzmiał obco. To, co zobaczyłam, ogromnie mnie zdziwiło. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Nie namyślając się długo, ruszyłam naprzód.
Stanęłam pod drzewem i zadarłam głowę. Między liśćmi, jakby ułożona tam z rozmysłem, leżała na gałązce lalka. Spoglądała na mnie wesołym okiem, choć w tej wesołości kryło się coś, co sprawiło, że po plecach przebiegł mi dreszcz. Była naga i trochę brudna, lecz włosy miała piękne. Rude, niczym sama pani Jesień.
— Czyżby pani Jesień lalkami się bawiła? — szepnęłam, bo nagle nie miałam odwagi mówić głośniej. Odpowiedzi nie było. A jednak miałam wrażenie, że las słyszał każde moje słowo. Postanowiłam już niczemu się nie dziwić.
Następnego dnia coś niewidzialnego znów poprowadziło mnie pod to drzewo. Drżało we mnie przeczucie, choć nie umiałam powiedzieć dlaczego. Zobaczyłam, że obrazek zmienił się bezpowrotnie. Liście na gałęziach pożółkły niemal całkiem.
Lalka także nie była już taka jak wcześniej. Jej rude włosy zastąpił róż. Jakby przez noc przeszedł po nich tajemniczy dotyk farby, lekkomyślny i psotny. Pani Jesień musiała czuwać tu wtedy, gdy spałam.
Jedynie uśmiech lalki pozostał ten sam. Niezmiennie tajemniczy. Jej oczy błyszczały jak dwa oka wsunięte w dziurki jesiennej maski. Ich błękit przyciągał mnie tak silnie, że na chwilę zapomniałam o oddechu.
Patrzyła na mnie z wysoka, wpatrzona we mnie z uporem kogoś, kto wie więcej, niż powinien. Coś mnie trzymało pod tym drzewem. Czułam to bardzo wyraźnie, jak niewidzialną rękę z liści i wiatru. W końcu wyrwałam się z tego spojrzenia i ruszyłam dalej, choć las wydawał mi się nagle o wiele większy.
Miałam nie zadawać pytań, a jednak ten różowy pojazd na skraju lasu sprawił, że zamarłam. Pasował tu jak sen, który wbiegł zbyt głęboko w jawę. Pani Jesień postanowiła wszystko odmienić według własnego widzimisię, zmieniając zasady tej krainy bez pytania kogokolwiek o zdanie.
Zmiana w lesie przeniknęła mnie do samego środka. A może to coś jeszcze innego próbowało mnie dosięgnąć? Zaczęłam podejrzewać, że nic nie wydarza się tu przypadkiem.
W końcu tej nocy przyśniła mi się lalka z gałęzi. Stała blisko. Zbyt blisko. Jej oczy, wielkie jak dwa tajemne jeziora, śmiały się do mnie głośno. Uśmiech drgał jak niewypowiedziana tajemnica. Nie pamiętałam jedynie koloru jej włosów.
Dlaczego? Co to miało znaczyć? To pytanie nie chciało dać mi spokoju po przebudzeniu... Po śniadaniu pobiegnę do lasu. Las musi znać odpowiedź.
środa, 29 października 2025
Papier milczy, sieć mówi — a ja stoję pomiędzy, słuchając obu języków świata...
wtorek, 28 października 2025
Ten, kto wcześnie wstaje, ten sobie życia dodaje...
A poniżej parosekundowa namiastka płonącego ogniska w lesie. Niestety, tylko wizualna... Zapach trzeba sobie wyobrazić. 😉
poniedziałek, 27 października 2025
Wspomnień czar… Wertowanie albumu ze starymi zdjęciami
Czas przefrunął jak spłoszony ptak. Trudno uwierzyć, gdy spoglądam dziś w kalendarz życia. Mówią, że jestem już w jesieni. Owszem, zgadza się. Choć w środku wciąż buzuje wiosna. No dobrze, nie będę udawać: tylko duch nie chce się zestarzeć. Uparty jest i figlarny. Serio!
Coś w tym musi być, bo kiedy tak znienacka spojrzę w lustro, to przez moment jestem zszokowana, że ta starsza pani w nim — to ja.
W takim wieku albumy fotograficzne stają się wehikułem czasu. Otwieram jeden, drugi, kartka za kartką przewracam. I nagle zatrzymuję się na zdjęciu, które aż woła, by przypomnieć jego historię.
Widzę siebie. Na nogach mam cudne czarno-bordowe, lakierowane kozaczki, misternie sznurowane, kupione u prywaciarza za bajońskie pieniądze. Płaszcz? O, ten to moja własna duma. Zaprojektowany przeze mnie, uszyty przez moją krawcową — niezawodną, jakby z igłą się urodziła. Przez lata tworzyła wszystkie moje stroje.
Na głowie futrzana czapka z daszkiem. Uszył ją futrzarz z resztek skóry zdjętej z babcinego futra. Prawdziwej skóry, niestety. Takie były czasy: o ekologii nawet się wtedy nie śniło. Futro wyprosiłam u babci, bo dla niej było już za ciężkie. Wisiało, więc oddała. Wciąż je mam, choć od dawna nie noszę. Sumienie mi nie pozwala. Z sentymentu jednak zabrałam je ze sobą do Niemiec. Na szczęście mole się go nie imają.
Za mną, na asfalcie, stoi torba. Długo myślałam, co ona tam robi. Wreszcie klik — pamięć otworzyła szufladkę. To torba mojego kolegi, który uwiecznił tę scenę. Żołnierz na przepustce, dumny jak paw z nowego aparatu kupionego od Rosjanina na targu, za skrupulatnie odkładany żołd. ФЭД-2, pamiętam doskonale. Aparat pełen marzeń o lepszym świecie.
To zdjęcie ma w sobie klimat tamtych lat. Komuna szara do bólu, jakby ktoś radości zakazał. A jednak młodość potajemnie rozkwitała. Kto potrafi patrzeć, dostrzeże w tym kadrze symbole: niewinność, nadzieję, sprytne próby bycia sobą w świecie, który wszystko chciał ujednolicić. Jeśli ktoś tak jak ja wchodził w dorosłość o tamtej porze… zrozumie bez słów.
niedziela, 26 października 2025
Brat przeciw bratu. O micie, Biblii i nas samych
Z biegiem lat zaczęłam rozumieć, że te stare opowieści — czy to mit o Romulusie i Remusie, czy biblijna historia Kaina i Abla — nie są tylko bajkami o dawnych czasach. One wciąż trwają. Tylko sceneria się zmieniła.
Nie nosimy już skór ani tunik. Nie składamy ofiar na kamiennych ołtarzach. Zamiast tego ofiary składamy w myślach, w słowach, w gestach.
Bracia nie zabijają się już mieczem, lecz słowem, które potrafi być równie ostre. Widzimy to codziennie — w polityce, w internecie, w rodzinnych rozmowach przy stole, które coraz częściej przypominają pole bitwy. Wystarczy inne zdanie, inny wybór, inny sposób myślenia, żeby rozpętała się wojna.
Kiedyś z przerażeniem czytałam o Kainie, który w gniewie uderzył Abla. Dziś mam wrażenie, że ten gest powtarza się codziennie — tylko w subtelniejszej, bardziej cywilizowanej formie. Każdy z nas nosi w sobie coś z Kaina. Zazdrość o uwagę, o uznanie, o „lepszą ofiarę”, o to, że ktoś inny został wysłuchany, doceniony, pokochany bardziej. Tyle że dziś zamiast kamienia używamy klawiatury. Zamiast pola — mamy ekran.
A przecież to wszystko zaczyna się w tym samym miejscu — w sercu. Tam, gdzie rodzi się gniew, urażona duma, potrzeba bycia „tym, który ma rację”. I choć wydaje się, że minęły tysiące lat, człowiek wcale się nie zmienił. Nadal chce mieć swoje miasto, nazwane własnym imieniem. Nadal chce, by jego ofiara była przyjęta. Nadal chce być tym, którego Bóg — albo ludzie — zauważą i pochwalą.
Czasem myślę, że może to właśnie dlatego mity i Biblia wciąż są aktualne — bo w gruncie rzeczy opowiadają o nas. O naszych współczesnych Romulusach, którzy w imię władzy, sławy czy idei gotowi są zepchnąć brata z murów własnego miasta. I o naszych Kainach, którzy nie mogą znieść, że ktoś inny ma więcej światła w oczach. A potem znów przypominam sobie tamtą mozaikę w Mediolanie. Wilczyca, dwa niemowlęta i napis S.P.Q.R.
Zatrzymuję się na moment i myślę: ile razy w historii ludzkość już deptała po tym samym obrazie? I czy kiedykolwiek nauczymy się czytać te symbole inaczej — nie jak ozdobę, lecz jak ostrzeżenie?
A jednak, mimo wszystko, chciałabym wierzyć, że człowiek potrafi się zatrzymać. Że w którymś pokoleniu, historia przestanie zataczać to samo, krwawe koło. Bo jeśli mity i Biblia są wciąż żywe, to może nie tylko po to, by przypominać nam o winie, ale także o możliwości przebaczenia.
O tym, że nawet Kain — wygnany, przeklęty, naznaczony — został ocalony przez Boga. Nie unicestwiony, lecz pozostawiony przy życiu, jakby z szansą, by zrozumieć, co uczynił. Może więc właśnie w tym tkwi nadzieja: że nie chodzi o to, by wymazać w sobie Kaina, ale by go rozpoznać. Żeby spojrzeć w lustro i przyznać: tak, potrafię zranić, potrafię zazdrościć, potrafię zabić — choćby tylko myślą. I wtedy może właśnie w tym przyznaniu rodzi się coś nowego. Coś, co ocala. Bo dopóki człowiek potrafi się wzruszyć losem braci z mozaiki, dopóki boli go historia z Księgi Rodzaju — dopóty nie wszystko stracone.
Nadzieja zaczyna się tam, gdzie wciąż potrafimy się smucić z cudzego cierpienia. Tam, gdzie wciąż chcemy wierzyć, że świat można zbudować inaczej — nie na krwi, lecz na współczuciu. I może właśnie po to te dawne historie trwają. Nie po to, by nas straszyć, ale by przypominać, że nawet z najstarszych mitów może jeszcze wypłynąć światło.
sobota, 25 października 2025
Dwie wielkie pasje mojej Córki — biżuteria i joga, które na przemian cudownie spełnia pod jednym dachem
Podprowadziłam filmik mojej Córki, bo spodobało mi się, jak pięknie pod nim opisuje swoje dwie pasje: artystyczny nieład tworzenia biżuterii i jogę, której jest nauczycielką.
Info dla zainteresowanych: wystarczy kliknąć w poniższy link i tam, już pod filmikiem w: „Zobacz tłumaczenie”, bo siłą rzeczy napisany jest po niemiecku i nie za każdym razem automatycznie przełącza się na język polski.
Oto ten link < kliknij w niego
piątek, 24 października 2025
czwartek, 23 października 2025
środa, 22 października 2025
wtorek, 21 października 2025
poniedziałek, 20 października 2025
Magia jesiennego poranka nie działa jednako na wszystkich...
niedziela, 19 października 2025
sobota, 18 października 2025
piątek, 17 października 2025
Szczęśliwy koniec stanu wojennego?... Wyjęte z dziennika wspomnień...
czwartek, 16 października 2025
środa, 15 października 2025
List otwarty do Premiera Donalda Tuska
Szanowny Panie Premierze,
Zwracam się do Pana z troską i poczuciem odpowiedzialności za przyszłość naszego kraju. Nie wiem, czy ten list dotrze bezpośrednio do Pana, jednak postanowiłam spróbować — ponieważ wielu obywateli, w tym także Pana zwolenników, z niepokojem obserwuje sytuację polityczną w Polsce.
Obawiamy się, że jeśli komunikacja rządu z obywatelami nie ulegnie poprawie, nadchodzące wybory parlamentarne mogą zakończyć się porażką obozu demokratycznego, co oznaczałoby przekazanie władzy ludziom kierującym się nienawiścią, a nie dobrem wspólnym.
Z pełnym szacunkiem dla Pana Adama Szłapki, którego bardzo cenię, uważam jednak, że nie posiada on wystarczających predyspozycji, aby skutecznie pełnić funkcję rzecznika rządu.
Rola ta wymaga osoby nie tylko kompetentnej i kulturalnej, ale również obdarzonej silnym, wyrazistym głosem oraz umiejętnością przekonującego przedstawiania licznych sukcesów i osiągnięć Pańskiego rządu — a przecież jest ich naprawdę wiele.
Idealnym kandydatem na to stanowisko byłby ktoś o naturalnej charyzmie i umiejętności przyciągania uwagi odbiorców — na przykład w stylu byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego czy Andrzeja Rozenek, którego też się dobrze słucha.
Panie Premierze, jest Pan wybitnym
mężem stanu i jednym z najwybitniejszych polityków, jakich miała
Polska. Proszę, aby rozważył Pan moją opinię i potraktował ją
jako głos obywatelskiego zatroskania.
Podobne uwagi wyrażają
liczni dziennikarze, komentatorzy i eksperci życia publicznego,
którzy również zwracają uwagę na potrzebę wzmocnienia
komunikacji rządu z obywatelami.
Wierzę, że Pana decyzje przyczynią się do tego, by dobre zmiany, które już się dzieją, zostały właściwie dostrzeżone i docenione przez społeczeństwo.
Z
wyrazami szacunku,
Halina Krüsch Czopowik
Przekazy płynące z mitycznych, legendarnych i biblijnych bratobójstw nie dają nadziei na lepszy świat
Każdy, kto był w Galerii Wiktora Emmanuela II w Mediolanie, z pewnością zauważył tam piękną mozaikę. Może nawet po niej deptał? Widnieje na niej napis „S.P.Q.R.” pod przedstawieniem wilczycy karmiącej bliźnięta — Romulusa i Remusa.
Ten tajemniczy skrót to łaciński akronim Senatus Populusque Romanus — „senat i lud rzymski”. Była to oficjalna nazwa państwa rzymskiego w czasach Republiki i Cesarstwa, symbol potęgi i władzy, który przetrwał tysiąclecia. Do dziś można go spotkać w Rzymie niemal na każdym kroku: na fasadach budynków, na pokrywach studzienek, a nawet na koszach na śmieci — jakby duch starożytnego imperium wciąż czuwał nad miastem.
Mozaika w
Mediolanie przyciągnęła jednak moją uwagę nie tyle jako symbol
dawnej potęgi, ile przez osobiste skojarzenia, które nagle we mnie
obudziła.
Przypomniała mi pewną scenę sprzed wielu, wielu lat
— lekcję historii, na której pokłóciłam się z koleżanką o
Romulusa i Remusa.
Ona nie widziała nic złego w tym, że bracia, znalezieni przez wilczycę i przez nią wykarmieni, nie stali się dobrymi ludźmi. Że gdy dorośli, Romulus zabił swojego brata, by samemu założyć miasto i nazwać je własnym imieniem.
A mnie to wtedy głęboko dotknęło. Choć wiedziałam, że to tylko mit, nie mogłam pogodzić się z myślą, że brat może podnieść rękę na brata.
Podobne uczucie towarzyszyło mi kilka lat wcześniej, kiedy na lekcji religii ksiądz opowiadał historię Kaina i Abla — pierwszych synów Adama i Ewy.
Pamiętam, jak siedziałam wtedy w ławce, wpatrzona w obrazek z katechizmu, i nie mogłam zrozumieć: jak to możliwe, że człowiek zabija własnego brata tylko dlatego, że Bóg spojrzał łaskawiej na jego ofiarę? Że Bogu bardziej spodobał się dym z ofiary zwierzęcej niż dar z płodów ziemi?
Byłam wtedy dzieckiem, ale ta opowieść bardzo mnie zasmuciła. Nie mogłam pojąć, jak dobry i wszechmocny Bóg mógł na to pozwolić.
Pamiętam, że w złości zarzuciłam księdzu, iż sam nie rozumie, o czym mówi, bo nie potrafił mi wytłumaczyć. A ja — obrażona, rozczarowana i zbuntowana — przestałam chodzić na religię. Na jakiś czas, oczywiście. Potem, niestety, zostałam do tego zmuszona.
wtorek, 14 października 2025
Jesienna kolekcja nieustannie się tworzy...
Jesień ma swój rytm i barwy… a w nich powstaje nowa kolekcja — pełna fantazji, ciepła i spokoju.
Z zachwytem patrzę, jak moja Córka tworzy te maleńkie dzieła sztuki — każde inne, każde wyjątkowe.
Nie przestaję ją podziwiać. Wszystkie te cudeńka tworzy własnoręcznie — z pasją, precyzją i sercem. Czasem zastanawiam się, skąd czerpie tyle pomysłów... Choć przecież wiem — to czysta emanacja jej kreatywności i talentu.
Jeśli ktoś miałby ochotę zobaczyć, choć część biżuterii przez nią wykonaną, podaję dwa linki:
— na jej stronę firmową Jome Design
Zaskakująca asocjacja związana z Astrid Lindgren
Skąd to skojarzenie? Dlaczego właśnie ona? Już opowiadam: Moja córka, przebywając wraz ze swoją rodziną z wizytą u kuzyna w Szwecji, w drodze powrotnej do domu w Niemczech postanowiła zatrzymać się jeszcze na chwilę w Sztokholmie. Od dawna marzyła, by zobaczyć muzeum swojej ukochanej pisarki z dzieciństwa — Astrid Lindgren. To od niej zaczęła swoją przygodę z czytaniem. Przeczytała wszystkie jej książki, jakie tylko były wówczas dostępne w Polsce.
Muzeum mieści się w mieszkaniu przy Dalagatan 46 — tym samym, w którym Lindgren spędziła ostatnie sześćdziesiąt lat życia. Zachowało ono swój dawny charakter: oryginalne meble, pamiątki, drobiazgi, w których wciąż jakby tli się obecność gospodyni. Na ścianach w każdym pokoju wiszą fotografie — dziesiątki fotografii — również te z czasów jej dzieciństwa.
I właśnie wtedy, gdy córka przechodziła z pokoju do pokoju, jej wzrok zatrzymał się na jednym ze zdjęć. Coś w nim ją poruszyło, wywołało niespodziewane skojarzenie, jakby wspomnienie z innego życia. Zrobiła fotografię tego zdjęcia.
Po wyjściu z muzeum napisała do mnie na WhatsAppie. Zanim jednak cokolwiek wysłała, poprosiła, żebym odnalazła i przesłała fotografię z jej trzeciej klasy szkoły podstawowej — tę, która od lat stała na biurku w moim biurze.
Zdziwiłam się, ale nie zadawałam pytań. Wiedziałam, o które zdjęcie chodzi. Sięgnęłam po album, zeskanowałam fotografię i odesłałam ją natychmiast.
Po kilkunastu minutach otrzymałam wiadomość zwrotną. Dwa zdjęcia obok siebie — to z muzeum i jej szkolne. Spojrzałam i... zamarłam. Tym razem to ja byłam zaskoczona. I to bardzo. Oto one:
Przez chwilę siedziałam bez ruchu, z telefonem w dłoni. Dwie dziewczynki — jedna ze starej, szwedzkiej fotografii, druga z córki dzieciństwa — patrzyły na mnie niemal tym samym spojrzeniem. Ten sam delikatny uśmiech, to samo światło w oczach, ta sama pozycja głowy. Jakby czas na moment przestał istnieć, jakby ktoś połączył dwa światy jedną, cienką nicią przypadku... a może przeznaczenia?
Nie wiem, jaką dziewczynką była Astrid Lindgren. Ale wiem, że od tej chwili coś je łączy — może tylko podobne spojrzenie, a może coś więcej, czego nie sposób nazwać.
poniedziałek, 13 października 2025
Moje refleksje po Meczu Legend Polska — Niemcy
Jako Polka mieszkająca od ponad trzydziestu lat w Niemczech, patrzyłam na Mecz Legend Polska — Niemcy z podwójnym wzruszeniem i ciekawością. Wynik 3:3 ucieszył mnie jak mało co — trudno o bardziej sprawiedliwy finał. Wyrównany, serdeczny, pełen sportowego ducha.
To był mecz, który oglądało się z przyjemnością, momentami wręcz z uśmiechem. Panowie biegali po murawie z energią, jakby czas na chwilę cofnął się o dobre dwie dekady. Niektórzy — już z lekkimi brzuszkami i mniejszą zwinnością — ale za to z ogromnym sercem. Ani śladu złości, agresji czy przesadnej rywalizacji. Sama przyjemność patrzeć.
Przyznaję, że choć kibicuję Polsce z całego serca, mam też ogromną słabość do Niemców — a zwłaszcza do wiecznie uśmiechniętego Lukasa Podolskiego. Poldi to postać wyjątkowa: urodzony w Gliwicach, wychowany w Niemczech, dziś — na odwyrtkę — mieszkający w Polsce. A ja? Polka od dawna mieszkająca w Niemczech. Los bywa przewrotny.
Podolskiego obserwuję od ponad dwudziestu lat, od czasu, gdy jako dziewiętnastolatek zadebiutował w reprezentacji Niemiec. I wciąż imponuje mi jego klasa.
W Meczu Legend znów ją pokazał — nie próbował błyszczeć, nie gonił za bramkami, tylko grał zespołowo i z ogromnym wyczuciem. Dwie asysty, żadnego gola — i to właśnie dzięki niemu Marcin Wasilewski mógł strzelić dla Polski pięknego gola.
Najbardziej urzekły mnie te chwile, gdy Podolski grał „dla obu stron” — najpierw w niemieckiej, potem w polskiej drużynie. Widać było, że nie chodzi tu o wynik, tylko o gest, o szacunek i radość z bycia razem. To był mecz nie tylko legend, ale też ludzi, którzy naprawdę lubią siebie nawzajem.
I wiecie co? Gdy patrzyłam na to wszystko, pomyślałam, że takie spotkania są najlepszym dowodem na to, że Polacy i Niemcy mogą się przyjaźnić — z uśmiechem, z humorem, bez kompleksów.
Choć pewnie znajdą się tacy, którzy i w tym zobaczą powód do narzekań. Już słyszę głosy nienawistnych pisowców, którzy z pewnością znajdą sposób, by i ten mecz obrócić przeciwko Niemcom. Bo przecież łatwiej krytykować, niż przyznać, że przyjaźń ponad granicami jest możliwa.
Ja jednak wiem swoje. Żyję tu, po niemieckiej stronie, od trzech dekad. Widzę, jak wiele nas łączy. I właśnie takie mecze — lekkie, serdeczne, pełne wzajemnego szacunku — przypominają, że sport potrafi więcej niż polityka.
niedziela, 12 października 2025
sobota, 11 października 2025
piątek, 10 października 2025
Jałowiec — zachwyca i karmi zwierzęta...

















































