wtorek, 31 stycznia 2023

Leśne roślinki szadzią malowane

Te niezwykłe dzieła Matki Natury można w lesie w mroźne poranki dość często podziwiać. Każda, najmniejsza nawet roślinka, czy też gałęzie drzew, kiedy są szadzią otulone, wyglądają bajecznie pięknie, pobudzają wyobraźnię. Obrazki te są jednak bardzo nietrwale. Niestety. Dlatego tym bardziej warte uwiecznienia.


Matka Natura, jak na prawdziwą artystkę przystało, nieustannie zdobi nasz świat. Z najdrobniejszych nawet rzeczy potrafi stworzyć piękne dzieła. Człowieka zaś rolą jest je podziwiać i utrwalać... Wszak w dużej mierze są efemeryczne.

 

Z cyklu: "Fotofantasmagorie"


poniedziałek, 30 stycznia 2023

Piękno można znaleźć wszędzie

Istotnie, trzeba mieć tylko oczy szeroko otwarte i dużą wrażliwość. Mnie się takie właśnie piękno niedawno udało znaleźć. I uwiecznić.

Dziwny to był obrazek i nietrwały, ale jednak przez dobrą chwilę cieszył moje oczy, przybierając różne kształty.

 


Widać, że Matka Natura zabawiała się moim autem, wykorzystując jeden z jego płynów eksploatacyjnych... Jaki?


Z cyklu: "Fotofantasmagorie"


sobota, 28 stycznia 2023

Grunt to rodzinka!

Każdy człowiek

O niej marzy.

Z nią się zawsze

W życiu darzy.

Ten kto kocha,

Jest kochany,

Ma z nią żywot

Wciąż udany.

Bywa jednak,

Że się sparzy,

W gniewie nie trwa,

Się nie skarży.

Sprawę puszcza

W zapomnienie,

Szkoda życia...

Zgoda w cenie!

Wszak rodzinka,

Choć i gdera,

Kiedy trzeba,

Zawsze wspiera.

Za jej sprawą

Jest wesoło

I na żarty

Chętka w koło.




czwartek, 26 stycznia 2023

Człowiek upośledza naturalne środowisko dzikich zwierząt

Niestety, i to coraz bardziej. Świadczą o tym zwierzęta błąkające się w poszukiwaniu pożywienia po wsiach, a nawet po ulicach miast. Niektórych ludzi takie obrazki bawią. Innych przerażają. A jeszcze innych smucą. Mnie smucą, bo to przykry widok. Widok, który mówi nam o tym, że coś tu nie gra. Że zwierzęta nie są szczęśliwe, że przestały się dobrze czuć, skoro opuszczają swoje naturalne środowisko.

Jakie było moje zdziwienie, kiedy wczoraj wczesnym rankiem, siedząc przy biurku i pisząc na komputerze, kątem oka zobaczyłam coś dużego w moim ogrodzie...

Pies sąsiada — w ułamku sekundy przeleciała mi myśl po głowie. Natychmiast odwróciłam głowę i spojrzałam przez szklane drzwi na zewnątrz.

Rany, to nie pies, to sarenka! Stoi bez ruchu przy schodkach i patrzy na mnie swoimi ogromnymi oczami. Oniemiałam! Nie wiedziałam, co mam robić. Bałam się, że jak się ruszę, to ona ucieknie. Ale nie! Stała i wciąż patrzyła na mnie.

Powoli odsunęłam więc fotel od biurka i wstałam. Biurko mam przy samych drzwiach, toteż nie musiałam wykonywać wiele ruchów by móc przykleić nos do szyby. Sarenka ciągle stała jak stała, czyli bez ruchu, i dalej patrzyła na mnie. Bez żadnego lęku.

Ten nasz kontakt wzrokowy trwał i trwał... W końcu naszła mnie ochota zrobić jej zdjęcie. Pech chciał, że aparat fotograficzny miałam akurat w drugim pokoju, a telefon komórkowy w kuchni. Zaryzykowałam. Wolnym krokiem odeszłam od okna, po czym szybko pobiegłam po komórkę do kuchni, bo bliżej.

Kiedy wróciłam, sarenki niestety przy schodkach już nie było... Ha, ale ciągle jednak była w ogrodzie, tyle że nieco wyżej, na wzniesieniu.

 

 

Po cichu otworzyłam drzwi i z komórką w ręku stanęłam na schodku. Sarenka odwróciła się w moją stronę i znów wpatrywała się we mnie bez ruchu. Wykorzystałam ten moment i drżącą ręką pstryknęłam jej kilka zdjęć... A ona dalej stała.

Nagle dźwięk telefonu stacjonarnego oderwał mnie od tego emocjonującego zajęcia. Szybko pognałam do pokoju stołowego, pogadałam krótką chwilę i na powrót udałam się na miejsce fotografowania. Sarenka nadal stała, ale wnet się odwróciła i poszła... do ogrodu sąsiada, wykorzystując mały prześwit w żywopłocie. 

 

 

Widziałam ją między krzewami jak wygrzebuje coś z ziemi i zjada. Obserwowałam ją dobrą chwilę, kiedy nagle... moim oczom ukazały się przy niej kolejne trzy sarenki. Och, aż łzy mi się w oczach zakręciły... Biedulki! Odechciało mi się robić zdjęcia. Nie chciałam je spłoszyć. Niech się już najedzą, skoro tam coś do jedzenia znalazły... Póki sąsiad nie wypuści swojego wilczura.

Trudno mi jest pogodzić się z tym widokiem sarenek. Przecież mój dom stoi w odległości około dwóch kilometrów od lasu. To co one tu robią? Nigdy jeszcze nie widziałam dużych dzikich zwierząt w mieście, choć mieszkam tu już ponad trzydzieści lat.

Jakieś dwa tygodnie temu też miałam przygodę z sarenkami. Otóż kiedy autem wracałam z kijkowania z lasu i wjechałam w pierwszą ulicę, nagle zauważyłam na jej prawym chodniku sześć sarenek próbujących przez nią przebiec, i to tuż przed maską mojego auta. Dwie się odważyły i jak szalone przebiegły od razu. Cztery jednak spanikowały i się wycofały. Zaskoczona takim widokiem musiałam ostro hamować, aby w nie nie uderzyć. Dopiero jak się zatrzymałam przebiegły pozostałe. I co to ma znaczyć? Gdzie się wybrały? Może to te same wczoraj były u mnie w ogrodzie?

Muszę spytać znajomego leśnika, co to właściwie oznacza, że sarenki nagle się w mieście pojawiły, i co w takim przypadku powinno się robić. Jestem pewna, że w lasach pożywienia im nie brakuje. Leśnicy o to bardzo dbają. Widzę to od lat.

A może to po tej wariackiej strzelaninie w noc sylwestrową sfiksowały? A może to drwale ze swoimi przeraźliwie głośnymi piłami z lasu je wypłoszyły?

Smutne to wszystko... I nie ma co urywać, że za taki stan rzeczy odpowiadają ludzie. I tylko ludzie, gdyż w ten, czy inny sposób coraz bardziej upośledzają naturalne środowisko dzikich zwierząt.

***

No nie! Dzisiaj skoro świt znów do mnie przyszły. Niestety! Niestety, bo nie wiem, co z nimi zrobić. Koniecznie muszę wejść w kontakt z leśniczym.

 


Gdzieś tak po godzinie dziesiątej pies sąsiada tym razem je przegonił. Ujadał na nie jak szalony. Biedulki! Mało raciczek nie pogubiły, tak uciekały... Och, jak mi ich żal.


środa, 25 stycznia 2023

Dziwna ta zima

Nawet bardzo dziwna. Przynajmniej u nas. Są dni, że sypie śnieg, ale co z tego, jak długo się nie utrzymuje. Z prostej przyczyny, był mróz... i nie ma mrozu. Czasami, na odmianę, pada deszcz. Wtedy śnieg rozpływa się jeszcze szybciej.

Będąc w lesie, widać wyraźnie, jak pogoda się zmienia. No cóż, takie jej odgórne prawo — nieustająco z nami „pogrywać”. (Tylko jej… nikogo więcej).

 


A jeszcze niedawno w niektórych miejscach lasu można było trochę więcej śniegu spotkać. Chociaż już nie wszędzie był biały... To spadające z sosen igiełki gdzieniegdzie zmieniły mu barwę. Stało się tak oczywiście za przyczyną silnych wiatrów.

W ogóle u nas jakoś ostatnio wiatry wieją nieustannie. I to bez względu na pogodę. Jest słońce — wieje; sypie śnieg — wieje; pada deszcz — wieje... Wieje i wieje, że bez czapki ani rusz.

 

 

Minął kolejny dzień i znów las wygląda inaczej. Bardziej zimowo. Uwieczniłam dwa te same miejsca, aby tę różnicę lepiej było widać... I oby tak dłużej pozostało. Niechże zima będzie zimą. Dla naszego dobra. Jest lekki mróz, jest nadzieja.

 


Z cyklu: "Co w przyrodzie piszczy"



niedziela, 22 stycznia 2023

Wakacyjne atrakcje dzieci komuny

Za komuny dzieciom się nigdy nie nudziło. Zawsze miały jakieś zajęcia, które absorbowały je przez cały dzień. Zwłaszcza poza domem w czasie wakacji. Były też przeto zdrowsze i radośniejsze niż dzisiejsze dzieciaki, które w dużej mierze są uzależnione od Internetu i gier komputerowych. Bo też u nich często się zauważa, że są zmienne emocjonalnie, mają huśtawki nastroju, i co tu dużo ukrywać, bywają bardziej zbuntowane, agresywne i niestety depresyjne. Mają również wiele problemów zdrowotnych związanych z budową ciała, zwłaszcza z kręgosłupem.

Za komuny wiele instytucji i zakładów pracy organizowało dzieciom rozmaite atrakcje w czasie wakacji. Chętne wysyłano na kolonie w ciekawe miejsca, albo też organizowano półkolonie w miejscu zamieszkania.

I takie właśnie półkolonie organizowała nam w naszym miasteczku Cukrownia. Pamiętam ten nasz zielony barak drewniany, w którym mieściła się półkolonia. Mieliśmy w nim dużą salę ze sceną, kuchnię i jadalnię. Na dworze zaś umywalnie i ubikacje. A także niewielki plac zabaw z drewnianymi huśtawkami. Barak jak to barak, ale nam wydawał się wtedy ogromną i piękną budowlą.

Dzieci na półkolonii zawsze było pełno. W wieku chyba od siedmiu do czternastu lat. Podzieleni byliśmy oczywiście na grupy wiekowe, osobno dziewczynki, osobno chłopcy.

Pamiętam, że co roku z wielkim utęsknieniem czekałyśmy z siostrzyczkami na półkolonię. Wszak na niej mieliśmy zapewnione wiele atrakcji. Niemalże codziennie po śniadaniu ze śpiewem na ustach wędrowaliśmy po okolicach. Kiedy zaś padał deszcz, w ogromnej sali graliśmy w różne gry, nie tylko planszowe, i uczyliśmy się nowych piosenek. A także przygotowywaliśmy przedstawienie na zakończenie półkolonii, na które zapraszani byli nasi rodzice.

Do dziś pamiętam nawet zapach wydobywający się z półkolonijnej kuchni. Panie kucharki bardzo dbały o to, abyśmy mieli dobre i zdrowe (chyba?) jedzenie. Z tego co mi się przypomina, na śniadanie była zupa mleczna i różne kanapki. Za to na obiad była zawsze królewska wyżerka. Najbardziej smakowały nam placki ziemniaczane, naleśniki i kotleciki mielone z mizerią. Był oczywiście też po poobiedniej ciszy, czyli leżakowaniu, podwieczorek — w postaci budyniu albo kisielu i paczki herbatników, które maczaliśmy sobie w kubku herbaty. Ależ to było pyszne!

Przypomniała mi się też piosneczka, którą wyśpiewywaliśmy naszym paniom kucharkom, stojąc pod zamkniętymi drzwiami do jadalni, głodni niemożebnie po powrocie z wędrówek:

 

"Kuchnia, kuchnia, jeść nam się chce!

Żołądek piszczy, człowieka niszczy. 
Kuchnia, kuchnia, jeść nam się chce!
Kucharki mają, same zjadają.
Kuchnia, kuchnia, jeść nam się chce!
Kucharki beczki, dzieci niteczki.  
Kuchnia, kuchnia, jeść nam się chce!"
 

Genezą tego wspomnienia stało się zdjęcie dziewczynek ze wszystkich grup wiekowych z jednej z półkolonii, które niedawno otrzymałam od mojej starszej siostry. Bardzo mnie ono wzruszyło. Zupełnie o nim zapomniałam. Nie miałam go w swoim archiwalnym albumie z lat dzieciństwa.

Długo mu się przyglądałam z rozrzewnieniem i przypomniałam sobie nawet imiona i nazwiska większości dziewczynek na nim uwiecznionych. Jest też i mały chłopczyk. To synek jednej z naszych wychowawczyń, która w naszej Szkole Podstawowej uczyła języka rosyjskiego. Natomiast ta najwyższa pani była nauczycielką biologii. 

 


Nie mam niestety kontaktu z żadną z tych dziewczynek. Nie wiem też, czy można je spotkać na jakimś portalu społecznościowym. Może to zdjęcie pomoże, może któraś z nich rozpozna siebie i da o sobie znać. Byłoby mi bardzo miło. Ciekawa też jestem, czy mnie i moje siostrzyczki ktoś rozpozna?


Wspomnienia z dawnych lat, wiadomo, każdy ma inne, ale my, dzieci komuny, wspominamy tamten czas bardzo ciepło, z wielkim sentymentem, gdyż był to czas naszego dzieciństwa i młodości, a do nich — mimo głębokiej komuny — bardzo miło się wraca.

Mało mieliśmy wówczas rzeczy materialnych, wszystkiego było mało, jednak ludzie byli lepsi, spokojniejsi, serdeczniejsi, bliżsi sobie. Dzieci natomiast umiały okazywać szacunek dorosłym... i w ogóle — czas płynął o wiele wolniej.


Do (byłych) zwolenników PiS

 

Już chyba nie chcecie, by mafia rządziła...

Dziękówka, Rodacy! Wszak myśleć umiecie.

PiS niszczy nam życie, odziera z godności,

To prawda najszczersza!... Już ją rozumiecie!


Sondaże przewidują rychły koniec PiS-u.

Polska wnet powróci na właściwe tory.

Na twarzach Polaków znów zagości uśmiech...


Na pohybel kaczystom!... Nie liczcie na fory!


Już wnet im też służby pomagać przestaną.

Dość mają kaczystów za ich ośmieszanie

przed polskim narodem, a także i światem...


Czas wespół zakończyć PiS-u rozpasanie.




 

* Obrazki zapożyczone z portalu "Demotywatory.pl"

 

czwartek, 19 stycznia 2023

Hej, na narty! A może lepiej nie? Nie dla każdego ta przyjemność

 Piękna pogoda jest dziś na dworze,

Trudno więc nie być w dobrym humorze.
Śniegiem prószyło przez całą noc,
Białego puchu na dworze moc.

Hej, na narty... hejże-ha!

Póki śnieżna zima trwa!

Kto kocha zimę, ten pewnie już wie:

Czas ruszyć w góry, bo serce się rwie.
Ja też uwielbiam zimy uroki,
Zwłaszcza bielutkie narciarskie stoki.

Hej, na narty... hejże-ha!

Póki śnieżna zima trwa!


Nic a nic nie przesadziłam w wierszyku z tą dzisiejszą piękną pogodą. Od rana było błękitne niebo i słoneczko świeciło aż miło. Było mroźno, to fakt, ale to i dobrze, bo śnieg kupy się przynajmniej trzymał. A jak jest taka właśnie pogoda, moje dzieciaki wiedzą, że czas ruszyć w góry i serce im się aż rwie, tak kochają jazdę na nartach.

Dziś już z samego rana ruszyły na najbliższy w naszym mieście stok narciarski. A ja po chwili za nimi. W nocy tyle śniegu napadało, że stok narciarski w ogóle nie trzeba było armatkami śnieżnymi naśnieżać. I chociaż słońca na nim jeszcze nie było, bo go góry zasłaniały, to i tak czuło się jego dobroczynne działanie. Och, jak pięknie było na stoku!

Pojechałam za dziećmi nie po to, żeby sobie z nimi poszusować na nartach, a jedynie po to, aby podziwiać ich szusujących. Bo ja, przykra sprawa, ale tego akurat sportu mało co liznęłam. Tak jakoś wyszło. No cóż, jam człowiek z polskich nizin, i jedyne co, to na biegowych nartach trochę jeździłam. Na nartach zjazdowych, niestety nie miałam okazji... Chociaż nie, pardon, przecież miałam.

Mogę do niej przecież zaliczyć swoje dziecięce zjazdy w szachcie przy cegielni na a`la nartach zrobionych ręcznie przez mojego sąsiada stolarza. Wykonał je w ramach majsterkowania ze zwykłych desek, ale za to z dobroci serca. I chyba dlatego zjeżdżało mi się na nich fajowo. Tak że jakieś tam „doświadczenie narciarskie” jednak mam.

Ha, jeszcze i druga okazja mi się przypomniała. Miałam ją już w dorosłości. Było to jakieś trzydzieści parę lat temu, jeszcze w Polsce. Pamiętam, że byłam wtedy z moimi małymi dziećmi w odwiedzinach u mojej starszej siostrzyczki, która mieszka koło Cieszyna. W tym dniu jej trzynastoletni syn wrócił akurat z narciarskiego obozu w Wiśle. Bardzo mi się spodobał jego sprzęt narciarski. Wyraziłam swój żal, że tak bardzo mi się szusowanie na nartach podoba, a niestety nigdy nie miałam okazji tak na poważnie tego sportu się nauczyć. Mój siostrzeniec wtedy na to:

To jaki problem okazję stworzyć? U nas za domem jest wysoka skarpa. Może ciocia tam właśnie spróbować. Ja sam na niej zaczynałem swoją przygodę z nartami.

No wiesz, synu, chcesz żeby ciocia się zabiła?! — moja siostra na to.

E tam... zaraz zabiła — na to ja ze śmiechem. — W razie czego, w razie jakiegoś zagrożenia, wyhamuję pupą. Stary sportowiec ze mnie, nie? Technikę jazdy znam, wprawdzie tylko teoretycznie, ale to zawsze coś... a praktycznie się okaże.

Po czym pokazałam siostrzeńcowi co z techniki wiem, a on mi dał jeszcze kilka wskazówek od siebie... i wcisnął mi na nogi swoje buty narciarskie. No i wszyscy, jak jeden mąż, poszliśmy na skarpę. Dobrze, że nie było daleko, bo w tych buciorach śmiesznie mi się szło. Na szczycie skarpy siostrzeniec przypiął mi narty... i ruszyłam w dół. Bez lęku. A co?! O stchórzeniu mowy i tak być nie mogło. Jakżebym przed dziećmi wyglądała? Ze zjazdu na nartach pamiętam tylko głośny śmiech. Wszyscy się śmiali, ja też. Ze śmiechem zjechałam w dół i zatrzymałam się dopiero pod nogami grupki dzieci ciągnących sanki. A zatrzymałam się oczywiście po ostrym hamowaniu swoimi szanownymi czterema literami. Trochę bolało, ale co tam, ważne że radości mieliśmy wszyscy co niemiara. No i to właśnie była moja pierwsza i jak się okazało ostatnia przygoda z nartami zjazdowymi. Szkoda! Pomijając oczywiście rękodzielne narty mojego ulubionego sąsiada. One też były zjazdowe... I to jeszcze jak! Do dziś pamiętam, jak mnie pupsko nieraz bolało od ostrego wyhamowywania szybkości zjazdu.

Moje dzieci za to szybko się nauczyły sztuki narciarskiej. Już tutaj, w Niemczech. Syn nawet zaczął od snowboardu. Tu mieszkamy w górach. Teraz i wszystkie moje wnuczki szusują. I to jak.

Pamiętam, że aż się popłakałam, widząc mojego sześcioletniego wnuczka, który po dwóch dniach kursu narciarskiego zasuwał po stoku jak stary, bez żadnego lęku, i to już z właściwą postawą narciarza. A jaki był przy tym szczęśliwy. Kiedy zjeżdżając, zobaczył mnie u podnóża stoku, z daleka już wołał:

Babciu, babciu, ja jeżdżę na nartach... Widzisz?!

Wnuczek był najmłodszy w grupie, ale swoimi umiejętnościami jazdy nic a nic nie odstawał od innych. Wręcz przeciwnie. Po skończonym dwugodzinnym kursie, już prywatnie, sam jechał wyciągiem na górę i sam zjeżdżał. I tak wiele razy. Tak mu się podobało. Mnie zresztą też, widząc go aż tak szczęśliwego.

Moja córka za każdym razem w pewnej odległości szusowała za nim. Tak na wszelki wypadek. Po pierwszym zjeździe, jak była już na dole wołała do mnie:

Halo, mama, chcesz spróbować?!

Wolne żarty! — odpowiedziałam, parskając śmiechem. — Już ja lepiej zostanę na dole w roli rodzinnego fotoreportera.

Z kolei wnuczka zjeżdżała sama jak chciała, bo ta to już od paru ładnych lat szusuje jak stara narciarka.

 


Moje obydwie wnuczki już w wieku trzech i czterech lat zaprawiały się w sztuce narciarskiej. Synowa i zięć jeżdżą wspaniale. Nic dziwnego, oboje się w górach urodzili i na nartach jeżdżą od najmłodszych lat.

 

   

Zaś mój najstarszy wnuczek szusował jak wytrawny narciarz od bodajże piątego roku życia. Najbardziej go podziwiałam jak bez żadnego lęku chwytał za orczyk, umieszczał go gdzie trzeba, czyli pod pupą... i jazda wyciągiem na szczyt stoku.

Dla mojego syna z kolei nasze okoliczne stoki narciarskie to żadna atrakcja. Jeździ więc albo w Alpy Francuskie, albo Austriackie.

 

 

Z cyklu: "Opowieści o poważnej i żartobliwej treści"


poniedziałek, 16 stycznia 2023

Zwierzaki... a przywary ludzkie (12)

 

O Braciszkach Mniejszych przysłów jest wiele,

i nie są to żadne trele-morele.

Wszystkie do człowieka się odnoszą,

jeśliś nie gamoń, pojmiesz o czym głoszą.


***



Chcesz się bawić w matadora?

Spójrz bykowi prosto w oczy.

Patrz przez chwilę bez cykora...

Wiej! — gdy na ciebie naskoczy.

 

***



Słoń jaki jest,

każdy widzi.

Ktoś go kocha,

ktoś nienawidzi.


On ma jednak

wszystkich w nosie

i się pławi

w swoim sosie.


A sos jego

zwą trąbalskim...

Wszak to malarz,

Słoń Bengalski.

 

***

 


Krowia oaza

w czasie upału

to super baza,

by ulżyć ciału.


Tworzą ją drzewa

wśród traw polany.

Tam cisza śpiewa,

tam chód kochany.

 

***

 


Koty jak to koty,

lubią robić psoty.

A kiedy na psoty

nie mają ochoty,

lubią se poleżeć,

najbardziej w soboty...


Dlaczego w soboty?

Ktoś pewnie się spyta:

Bo pańcia w soboty

długo książki czyta.


***

 


Nie dłub w nosie,

boś nie prosie!...

Rzekła Mama

do Arama.


Palec nie górnik,

nos nie kopalnia!...

Zawołał Mata,

małpując brata.


Drodzy synowie,

rzekł tata wymownie:

Tak nie wypada,

to małpia wada!


Z cyklu: Zoologia stosowana”


czwartek, 12 stycznia 2023

Trudno będzie obalić PiS


Przez siedem wszak ostatnich lat

waga partii mocno wzrosła...

Nie o ważność jednak chodzi,

lecz o tuszę każdego posła.*

 


 
(zdjęcie z Internetu)
 

Się obżarli, obłowili,

spuchli tęgo z dobrobytu,

tak im służą Polską rządy...

A lud pieje wciąż z zachwytu.


Władzy przeto nie oddadzą,

zrobią wszystko — co w ich mocy,

A że moc ich leży w służbach,

bój się ludu nawet w nocy.

 

***

Tyko PADzik jakby zmądrzał,

nabrał siły i odwagi...

myśląc o swej już przyszłości,

rezolutnie spada z wagi.


* Przez siedem ostatnich lat waga PiS-u bardzo wzrosła… w kilogramach.😉

środa, 11 stycznia 2023

A gdzie ta zima?

No właśnie, gdzie? Gdzie śnieg? Zima pewnie całą swoją moc nad Ameryką wytraciła. Szaleńczą moc. Żeby nie powiedzieć furię. Co się dzieje z klimatem na naszej Planecie Ziemia? Czasami aż strach ogarnia, jak się widzi te wszystkie anomalia pogodowe.

Tak samo teraz, u nas w Europie, nie wiadomo, czy się cieszyć z ciepłej zimy, czy się martwić. Normalne to to z pewnością nie jest. Ogólnie rzecz ujmując, chyba jednak powinniśmy się martwić. Tym bardziej, że w ostatnich latach z dymem i spalinami wysyłamy do atmosfery, w ten, czy inny sposób, całą tablicę Mendelejewa. Nie wspominając już o tym, ile ton trucizny w ostatnich miesiącach za przyczyną wiadomego potwora poleciało i ciągle leci do atmosfery.

 

 

Czas Bożego Narodzenia, Sylwestra i Nowego Roku znów był szarobury. Śnieg już był, i owszem, leżał nawet jakieś dwa tygodnie, tworząc piękne zimowe krajobrazy. Stopił się akurat parę dni przed świętami. Niestety.

Mimo to ten czas dla mnie i mojej licznej rodzinki był wspaniały. Spędziliśmy go w radosnej i miłej atmosferze. A i bardzo zdrowo.

Dzięki długim wędrówkom po górach i lasach, a i nałykaniu się rześkiego powietrza (jak to w górach), zdrowie dopisuje każdemu. Nic dziwnego, rześkie powietrze i piękne widoki na każdego działają prozdrowotnie.

W zeszłym tygodniu zaliczyłam nawet dwie (ponad 50 kilometrowe) wycieczki rowerowe. Było zimno, ale tylko na początku. Po paru kilometrach byłam już spocona. Wszak jeżdżę tylko po górach leśnymi dróżkami, toteż trzeba się zdrowo napedałować. W obu przypadkach po trzech godzinach wróciłam do domu, zadowolona i pełna wrażeń. I z mnóstwem fotek.

Myślę, że jeśli jest taka możliwość, a przede wszystkim chęci, dobrze jest wykorzystywać każdą pogodę — ku zdrowotności i przyjemności.

 


To tylko niektóre obrazki, jakie uwieczniłam w czasie wycieczki rowerowej na tle niby to zimowych krajobrazów.

A wracając do anomalii pogodowych, to uważam, że są one jak na razie tylko oznaką buntu naszej Planety. Jeśli cała ludzkość nie zacznie wreszcie na poważnie o nią dbać, w końcu zbuntuje się totalnie. A wtedy?... Ani święty Boże nie pomoże.


Z cyklu: "Co w przyrodzie piszczy"


sobota, 7 stycznia 2023

Pieskie życie Malwiny… i moje z nią (część 2)

Lato jest piękne. Przed dwoma tygodniami wróciłam z dziećmi i psem znad morza. Byliśmy tam prawie trzy tygodnie. W Międzyzdrojach. Po powrocie do domu wyszykowałam córkę na kolonię do Wisły. Po raz pierwszy wybywała z domu beze mnie. Sama. Bardzo to przeżywałam. Ona z kolei była tym faktem wniebowzięta. Po tygodniu pojechałam wraz młodszym synem ją odwiedzić. Nadal była wniebowzięta. Tak bardzo się jej te kolonie podobały.

Skoro tak, skoro mogę być o nią spokojna, postanowiłam w tym czasie ruszyć z synem w Polskę. Wakacje przecież ciągle trwały. Okazja nadarzyła się całkiem fajna, bo szczęśliwym trafem moje obydwie siostry ze swoimi rodzinkami od tygodnia urlopowały już nad jeziorem Kuźnickim. Z tym, że najstarsza siostra na polu namiotowym, a średnia, ze względu na kilkumiesięczną córeczkę, u teściów w pobliskiej miejscowości.

Siostry nie musiały mnie zbyt długo zachęcać. Spakowałam się natychmiast. Ze szkoły, gdzie pracowałam, wypożyczyłam sobie wygodny namiot… i w drogę! Po paru godzinach dojeżdżaliśmy już pociągiem do Poznania.

Nad jeziorem Kuźnickim bardzo mi się podobało. Synowi również. A naszej suczce Malwinie (Malwie w skrócie) dopiero. Na polu namiotowym czuła się w swoim żywiole. Potrafiła mi znikać nawet na godzinę.

Wszyscy dookoła bardzo ją lubili, bo też z niej niezwykłe psisko było. Raz, że to rasa basset i jej wygląd ze smętnymi, dużymi oczami i uszami do samej ziemi robiły wrażenie, a dwa, że lubiła się przymilać do każdego. No może nie do każdego, ale do tych, w których wyczuwała dobrego człowieka. Była jeszcze jedna rzecz, którą zwracała na siebie uwagę: lubiła rozrabiać. I też często rozrabiała jak, nie przymierzając, pijany zając w kapuście. A co gorsza, miała skłonności do kradzieży... i kradła na potęgę.

Skąd się wzięły te jej szczególne przypadłości, jak i kilka przykładów jej rozrób — opisałam w pierwszej części wspomnienia pod tym samym tytułem:Pieskie życie Malwiny… i moje z nią” (link na końcu).

 


Malwa lubiła też pływać. A nade wszystko z rozbiegu skakać do wody z pomostu i nurkować. Bardzo długo nurkować. Czym zaskarbiła sobie wielu widzów. Kiedy się tylko z nią zbliżałam do jeziora, ludzie się zatrzymywali, czekając na jej popisy. A było co oglądać i podziwiać. Nie tylko jej efektowne rozbiegi i skoki z furkoczącymi w powietrzu uszyskami, ale przede wszystkim jej wspaniałe nurkowanie. Woda w jeziorze była czyściutka, wyraźnie więc można było ją widzieć jak szoruje nimi po dnie. W wodzie jej uszy dopiero śmiesznie wyglądały. Jak dwie ogromne płetwy.

Na lądzie zaś, jak przystała na nałogową złodziejkę, kradła dalej. I to coraz bardziej bezczelnie. Niedaleko naszego namiotu rozbiło swój namiot małżeństwo w średnim wieku. Państwo Kowalscy. Też mieli ze sobą psa, jamnika szorstkowłosego. Malwa się z nim od razu zaprzyjaźniła. Miała swoje powody. Rano i wieczorem wyczekiwała na odpowiedni moment, i kiedy nikt nie widział, wskakiwała pod ich namiot i z miski jamnika wyżerała wszystko dokładnie. Jej natomiast miska stała nieruszona.

Dobrze że ci państwo byli bardzo mili i nie mieli oto pretensji. Śmiali się tylko. Najwyraźniej polubili tego mojego czorta. Ja jednak zaczęłam się martwić, że może kupiłam złą karmę i jej nie smakuje, dlatego jamnikowi wyżera. Postanowiłam to sprawdzić. Zrobiliśmy razem z państwem Kowalskich eksperyment. Wymieniliśmy się pełnymi miskami i zaczailiśmy się za namiotem, czekając na Malwy reakcję. No i z eksperymentu tego się dowiedzieliśmy, że jej wcale nie chodzi o rodzaj karmy, a o adrenalinę. Po prostu kradzież ją rajcowała... I tyle!

Któregoś dnia do państwa Kowalskich przyjechali goście. Wszyscy razem zasiedli za ogromnym drewnianym stołem z ławkami znajdującym się nieopodal naszych namiotów i posilali się, rozmawiając przy tym wesoło. Miedzy innymi o Malwie... i co rusz buchali śmiechem.

Goście państwa Kowalskich oprócz domowego obiadu przywieźli ze sobą ogromną blachę pysznego makowca na deser. Wiem, że był pyszny, bo nas poczęstowali.

Malwina podekscytowana krążyła wokół jak sputnik. Zapach makowca najwyraźniej drażnił jej nozdrza. Nie dostała jednak ani okruszynki. Raz, że nas było dużo do jego podziału, a drugi raz, że to makowiec, czyli ciasto z maku. Od razu skojarzyłam go z opium. A to właśnie po opium parę miesięcy wcześniej Malwa sfiksowała. Skąd opium wziął się w jej psim organizmie? Opisałam w pierwszej części wspomnienia.

Państwo Kowalscy wraz ze swymi gośćmi ciągle siedzieli przy stole i raczyli się makowcem. Malwa nagle gdzieś zniknęła. Po chwili od stołu biesiadników uszu moich dobiegł czyjś krzyk, a po chwili głośny, chóralny śmiech. Nie wiem czemu, ale od razu przyszła mi na myśl Malwina.

Nie myliłam się. Otóż okazało się, że ta czorcica zaczaiła się w pobliżu stołu, i kiedy pan Kowalski trzymany w ręku kawałek makowca kierował akurat do ust, szeroko je otwierając, ni stąd, ni zowąd coś zafurkotało w powietrzu i makowiec znikł. „Coś”? Uszyska Malwy oczywiście! Ona też zniknęła. Z makowcem w pysku.

Byłam przerażona. Zaczęłam wszystkich przepraszać. Pana Kowalskiego szczególnie. Biesiadnicy żadnych jednak przeprosin nie chcieli. Wręcz przeciwnie, jeszcze mi dziękowali, trzymając się za brzuchy, że dzięki mojemu psu tak się ubawili. A potem jeden przez drugiego opowiadali o swoich wrażeniach, jakich doznali na widok fruwającej Malwy. I wszyscy razem, i każdy z osobna, buchali kolejną salwą śmiechu.

Tak że śmiechom nie było końca. Aż przechodzący obok ludzie się zatrzymywali, i patrząc na nas, śmiali się także... Chociaż pewnie nie za bardzo wiedzieli z czego.

 

* Pieskie życie Malwiny… i moje z nią (część 1)

* Basset... nasz uparciuch i złodziej


Z cyklu: "Opowieści o poważnej i żartobliwej treści"


piątek, 6 stycznia 2023

Wódz jak ta stara skwarka:


 Intelektualnie,

Ideologicznie,

Też i politycznie

Mocno zasuszony

Pewnie z braku żony,

A może partnera?

Toż żadna afera.


Nikt mu nie pomoże,

Ani święty Boże!

Wodzować realnie

Ani nawet zdalnie

Więcej już nie może...

Dopomóż — nam — Boże!


Na pohybel skwarce!

Czas by skończył harce.

 


(elderly)


środa, 4 stycznia 2023

Trują nas z każdej strony... Jak żyć?!

Na to wygląda, że nas trują. Jest to zauważalne zwłaszcza przy zakupie warzyw i owoców w dużych marketach spożywczych. Nietrudno się domyśleć, że droga ich od producentów do sklepów jest daleka i są specjalnie do niej przygotowywane. Że są przetrzymywane w chłodniach, to wiadomo, ale że są specjalnie spryskiwane chemikaliami, czy też nawet w chemikaliach przed drogą kąpane, to już mało kto się nad tym zastanawia. Ważne, by przy zakupie wyglądały ładnie i świeżo. I potem w domu, zadowoleni z zakupów, spożywamy je z głębokim przeświadczeniem, że się zdrowo odżywiamy... Aha, akurat!

Na owocach i warzywach znajdują się niestety (niewidoczne gołym okiem) groźne bakterie, czy też inwazyjne jaja pasożytów, a także warstwy środków konserwujących, nadających im ładny wygląd i przedłużających ich świeżość w czasie długiego transportu. A to wszystko wziąwszy, razem i z osobna, spowodować może uczulenia, biegunki, a nawet poważne zatrucia pokarmowe.

Aby jak najmniej tych wszystkich trucizn wprowadzać do organizmu, owoce i warzywa trzeba bardzo dokładnie myć ciepłą wodą. Oczywiście dopiero przed samym spożyciem. Nigdy wcześniej.

Niektóre, takie jak cytrusy na przykład, zaleca się nawet sparzać wrzątkiem. Są też metody mycia z dodatkiem octu jabłkowego, czy też sody oczyszczonej. A także paru kropli płynu do mycia naczyń. Myte owoce i warzywa jakąkolwiek z tych metod należy na koniec porządnie spłukać ciepłą wodą.

Mnie osobiście najbardziej odpowiada ta ostatnia metoda. Jest prosta i szybka. No ale ze względu na różną strukturę owoców i warzyw nie do wszystkich oczywiście można ją stosować. Trudno sobie wyobrazić mycie sałaty w ten sposób, albo malin. Jednak te, które mają twarde i jednolite skórki można bez problemu. Na przykład: pomidory, ogórki, paprykę, a z owoców: jabłka, gruszki, arbuzy, awokado... etc.

We wszystkie potrzebne mi warzywa i owoce staram się zaopatrywać na targu. Zwłaszcza od kiedy zatrułam się papryką kupioną w supermarkecie. Zawsze kupowałam te bio, naiwnie wierząc, że są zdrowsze, mniej nafaszerowane chemikaliami. Sromotnie się zawiodłam. Dlatego teraz kupuję wyłącznie na targu od pewnego, stałego sprzedawcy.

Niestety, parę tygodni temu też przyszło mi się zawieść (pierwszy raz), chociaż na szczęście — nie zatruć. Otóż jak zwykle w piątek pojechałam na targ i m.in. kupiłam sobie sześć pomidorków, ładnych, pachnących. W domu schowałam je do szafki (przechowywanie w lodówce jest niewskazane), i jakie było moje zdziwienie... e tam, zdziwienie... przeżyłam szok, kiedy je w niedzielę wyjęłam z szafki, by zrobić sobie z nich sałatkę. Tak oto „pięknie” wyglądały:



A dwa dni wcześniej takie piękne były, takie pachnące, takie twarde... No wiecie, ludzie?! Ależ byłam zła. Przecież jakbym je od razu zjadła, w dniu ich zakupu, to to świństwo i tak by mi zaszkodziło, bo z pewnością było już w ich wnętrzu.

Kurczę, myślałam, że mnie coś trafi. To nic, że w kolejnym tygodniu sprzedawca mnie przeprosił, tłumacząc, że taką partię pomidorów dostał z Maroka. To nic, że w ramach przeprosin wręczył mi koszyk świeżych, pachnących pomidorów... Niesmak i tak pozostał.

No niestety, z warzyw i owoców w żaden sposób nie można się pozbyć pestycydów stosowanych do ich uprawy. Są w ich wnętrzu i uniknąć ich szkodliwości za czorta się nie da. Wychodzi na to, że i grzybów też się nie da... I jak żyć?! Co jeść, by się nie zatruć?!


poniedziałek, 2 stycznia 2023

I think I like when it rains*

Lubię deszcz. Kiedy pada z przyjemnością idę do lasu na kijki. Nie przeszkadza mi, że zmoknę Lubię moknąć. Jak się prawidłowo maszeruje z kijkami, to i tak się zdrowo poci. Nie ma więc różnicy z czego się jest mokrym. Chociaż nie, jest! Wszak człowiek, pocąc się, moczy ciuchy od wewnątrz, zaś deszcz moczy ciuchy od zewnątrz... No! Fajnie to wytłumaczyłam.

Tak że w sumie jest się przemoczonym całkowicie. Ale, co od razu dodać muszę, zimna się wtedy wcale nie czuje. Wręcz przeciwnie. A dodatkowo, po takim przemoknięciu tryska się energią... Aż chce się żyć!

Pamiętać jednak trzeba, aby po powrocie do domu natychmiast wyskoczyć z przemoczonego ubrania, i albo od razu wskoczyć pod ciepły prysznic, albo przebrać się w coś ciepłego.

Nasze zdrowie z pewnością nam podziękuje za taką formę aktywności fizycznej w czasie deszczu. Wszak pozytywnie wpływa ona na poprawę kondycji i odporności. Zaryzykuję stwierdzenie, że podobnie efekty zdrowotne uzyskuje się przy morsowaniu.

Co mnie skłoniło do nadawania akurat na temat aktywności fizycznej w czasie deszczu? Ano moja wnuczka. Przyszła do mnie z wizytą w tym samym momencie, w którym ja, mokra jak szczur, wchodziłam do domu po deszczowym kijkowaniu.

Kiedy po serdecznym przywitaniu znalazłyśmy się w domu, szybko przebrałam się w suche ciuchy i po chwili obie już szykowałyśmy w kuchni coś do jedzenia. Dużo przy tym rozmawiałyśmy na różne tematy, ale też o aktywności fizycznej w ogólności i w czasie deszczu oczywiście. Wnuczka, siedząc przy stole, w międzyczasie coś tam rysowała na kartce. A muszę przyznać, że ona ma wielki talent malarski i wszędzie gdzie jest zawsze coś tam rysuje. Co tym razem rysowała nie patrzyłam. Dopiero jak już poszła do domu znalazłam ten jej rysunek pod laptopem stojącym na rogu stołu kuchennego.

Hmmm... — pomyślałam. — Rysunek jak rysunek... Taki sobie, ale spodobała mi się jej refleksja nim wyrażona. Znam ją dobrze i domyślam się, co miała na myśli. Chociaż ktoś inny może go oczywiście zupełnie inaczej, po swojemu zinterpretować.




* "I think I like whenit rains" (ang.) < kliknij —  Chyba lubię, kiedy pada deszcz. 


Dopiero po czasie odkryłam, i to przez zupełny przypadek, że jest to również tytuł piosenki. Nie znałam jej wcześniej. Jej tekst pewnie dla wnuczki musi "coś" znaczyć... Co? Dowiem się przy następnym spotkaniu... kiedy znów będzie padał  deszcz.   


Z cyklu: "Opowieści o poważnej i żartobliwej treści"