Piękna
pogoda jest dziś na dworze,
Trudno
więc nie być w dobrym humorze.
Śniegiem
prószyło przez całą noc,
Białego
puchu na dworze moc.
Hej,
na narty... hejże-ha!
Póki
śnieżna zima trwa!
Kto kocha
zimę, ten pewnie już wie:
Czas ruszyć
w góry, bo serce się rwie.
Ja też
uwielbiam zimy uroki,
Zwłaszcza
bielutkie narciarskie stoki.
Hej,
na narty... hejże-ha!
Póki
śnieżna zima trwa!
Nic
a nic nie przesadziłam w wierszyku z tą dzisiejszą piękną
pogodą. Od rana było błękitne niebo i słoneczko świeciło aż
miło. Było mroźno, to fakt, ale to i dobrze, bo śnieg kupy się
przynajmniej trzymał. A jak jest taka właśnie pogoda, moje
dzieciaki wiedzą, że czas ruszyć w góry i serce im się aż rwie,
tak kochają jazdę na nartach.
Dziś
już z samego rana ruszyły na najbliższy w naszym mieście stok
narciarski. A ja po chwili za nimi. W nocy tyle śniegu napadało, że
stok narciarski w ogóle nie trzeba było armatkami śnieżnymi
naśnieżać. I chociaż słońca na nim jeszcze nie było, bo go góry
zasłaniały, to i tak czuło się jego dobroczynne działanie. Och,
jak pięknie było na stoku!
Pojechałam
za dziećmi nie po to, żeby sobie z nimi poszusować na
nartach, a jedynie po to, aby podziwiać ich szusujących. Bo ja,
przykra sprawa, ale tego akurat sportu mało co liznęłam. Tak jakoś
wyszło. No cóż, jam człowiek z polskich nizin, i jedyne co, to na
biegowych nartach trochę jeździłam. Na nartach zjazdowych,
niestety nie miałam okazji... Chociaż nie, pardon, przecież
miałam.
Mogę
do niej przecież zaliczyć swoje dziecięce zjazdy w szachcie przy
cegielni na a`la nartach zrobionych ręcznie przez mojego sąsiada
stolarza. Wykonał je w ramach majsterkowania ze zwykłych desek, ale
za to z dobroci serca. I chyba dlatego zjeżdżało mi się na nich
fajowo. Tak że jakieś tam „doświadczenie narciarskie” jednak
mam.
Ha,
jeszcze i druga okazja mi się przypomniała. Miałam ją już w
dorosłości. Było to jakieś trzydzieści parę lat temu, jeszcze w
Polsce. Pamiętam, że byłam wtedy z moimi małymi dziećmi w
odwiedzinach u mojej starszej siostrzyczki, która mieszka koło
Cieszyna. W tym dniu jej trzynastoletni syn wrócił akurat z
narciarskiego obozu w Wiśle. Bardzo mi się spodobał jego sprzęt
narciarski. Wyraziłam swój żal, że tak bardzo mi się szusowanie
na nartach podoba, a niestety nigdy nie miałam okazji tak na
poważnie tego sportu się nauczyć. Mój siostrzeniec wtedy na to:
— To
jaki problem okazję stworzyć? U nas za domem jest wysoka skarpa.
Może ciocia tam właśnie spróbować. Ja sam na niej zaczynałem
swoją przygodę z nartami.
— No
wiesz, synu, chcesz żeby ciocia się zabiła?! — moja siostra na
to.
— E
tam... zaraz zabiła — na to ja ze śmiechem. — W razie czego, w
razie jakiegoś zagrożenia, wyhamuję pupą. Stary sportowiec ze
mnie, nie? Technikę jazdy znam, wprawdzie tylko teoretycznie, ale to
zawsze coś... a praktycznie się okaże.
Po
czym pokazałam siostrzeńcowi co z techniki wiem, a on mi dał
jeszcze kilka wskazówek od siebie... i wcisnął mi na nogi swoje
buty narciarskie. No i wszyscy, jak jeden mąż, poszliśmy na
skarpę. Dobrze, że nie było daleko, bo w tych buciorach śmiesznie
mi się szło. Na szczycie skarpy siostrzeniec przypiął mi narty...
i ruszyłam w dół. Bez lęku. A co?! O stchórzeniu mowy i tak być
nie mogło. Jakżebym przed dziećmi wyglądała? Ze zjazdu na
nartach pamiętam tylko głośny śmiech. Wszyscy się śmiali, ja
też. Ze śmiechem zjechałam w dół i zatrzymałam się dopiero pod
nogami grupki dzieci ciągnących sanki. A zatrzymałam się
oczywiście po ostrym hamowaniu swoimi szanownymi czterema literami.
Trochę bolało, ale co tam, ważne że radości mieliśmy wszyscy co
niemiara. No i to właśnie była moja pierwsza i jak się okazało
ostatnia przygoda z nartami zjazdowymi. Szkoda! Pomijając oczywiście
rękodzielne narty mojego ulubionego sąsiada. One też były
zjazdowe... I to jeszcze jak! Do dziś pamiętam, jak mnie pupsko
nieraz bolało od ostrego wyhamowywania szybkości zjazdu.
Moje
dzieci za to szybko się nauczyły sztuki narciarskiej. Już tutaj, w
Niemczech. Syn nawet zaczął od snowboardu. Tu mieszkamy w górach.
Teraz i wszystkie moje wnuczki szusują. I to jak.
Pamiętam,
że aż się popłakałam, widząc mojego sześcioletniego wnuczka,
który po dwóch dniach kursu narciarskiego zasuwał po stoku jak
stary, bez żadnego lęku, i to już z właściwą postawą
narciarza. A jaki był przy tym
szczęśliwy. Kiedy zjeżdżając, zobaczył mnie u podnóża stoku,
z daleka już wołał:
— Babciu,
babciu, ja jeżdżę na nartach... Widzisz?!
Wnuczek
był najmłodszy w grupie, ale swoimi umiejętnościami jazdy nic a
nic nie odstawał od innych. Wręcz przeciwnie. Po
skończonym dwugodzinnym kursie, już prywatnie, sam jechał
wyciągiem na górę i sam zjeżdżał. I tak wiele razy. Tak mu się
podobało. Mnie zresztą też, widząc go aż tak szczęśliwego.
Moja
córka za każdym razem w pewnej odległości szusowała za nim.
Tak na wszelki wypadek. Po pierwszym zjeździe, jak była już na
dole wołała do mnie:
— Halo,
mama, chcesz spróbować?!
— Wolne
żarty! — odpowiedziałam, parskając śmiechem. — Już ja
lepiej zostanę na dole w roli rodzinnego fotoreportera.
Z kolei
wnuczka zjeżdżała sama jak chciała, bo ta to już od paru ładnych
lat szusuje jak stara narciarka.
Moje
obydwie wnuczki już w wieku trzech i czterech lat zaprawiały się w
sztuce narciarskiej. Synowa i zięć jeżdżą wspaniale. Nic
dziwnego, oboje się w górach urodzili i na nartach jeżdżą od
najmłodszych lat.
Zaś mój
najstarszy wnuczek szusował jak wytrawny narciarz od bodajże
piątego roku życia. Najbardziej go podziwiałam jak bez żadnego
lęku chwytał za orczyk, umieszczał go gdzie trzeba, czyli pod
pupą... i jazda wyciągiem na szczyt stoku.
Dla
mojego syna z kolei nasze okoliczne stoki narciarskie to żadna
atrakcja. Jeździ więc albo w Alpy Francuskie, albo Austriackie.
Z
cyklu: "Opowieści
o poważnej i żartobliwej treści"