środa, 1 lutego 2023

Basset... nasz uparciuch i złodziej

Taki akurat był nasz basset, czyli suczka Malwina (w skrócie Malwa). Oj, naprawdę była psem szczególnym. Nie tylko strasznym uparciuchem i nałogową złodziejką, była przede wszystkim do n-tej potęgi egoistką. O jej życiu i niesamowitych wybrykach książkę można by napisać. Wiele anegdot z nią związanych opisałam w opowiadaniu w dwóch częściach pt. "Pieskie życie Malwiny i moje z nią" (linki na końcu).

Zanim się znów na dobre rozpiszę na temat poczynań Malwy, wspomnę króciutko, co to w ogóle za rasa. Otóż Basset to rasa psa gończego, wyhodowanego we Francji pod koniec XVI w. Ich nazwa pochodzi od francuskiego słowa „bas”, czyli niski. Z natury są upartymi psami myśliwskimi. Bardzo upartymi. Źle znoszą samotność, co ma duży wpływ na ich głośne zachowanie. Są jednak odważne, wytrwałe i oddane. Choć mają rodowód psa myśliwskiego, obecnie hoduje się je głównie jako psy rodzinne. W Polsce w tamtych latach chyba najbardziej znana hodowla tych psów była w Mosznej. Za niesamowitym z wyglądu zamczyskiem znajdowała się ogromna Stadnina Koni i Hodowla Bassetów. Ponoć do dzisiaj jest. Stamtąd też pochodzili rodzice Malwy.



Malwa od szczeniaka była strasznym uparciuchem. A w wieku ośmiu miesięcy, po zaaplikowaniu jej opium przez weterynarza, sfiksowała i stała się jeszcze większym uparciuchem, i do tego… nałogową złodziejką. Dlaczego opium? Pisałam o tym w pierwszej części wspomnianego wyżej opowiadania.

Wszędzie trzeba było ją pilnować, żeby znów czegoś nie zmalowała. Była posłuszna tak długo, jak długo miała na to ochotę.

Przepadała za kiełbachą i ciastem. Kiedy wyczuła gdzieś ich zapach, szła za nim jak po sznurku i trzeba było jej kawałek dać, bo nie dawała spokoju. W krytycznych sytuacjach kawałek kiełbasy czy też ciasta używałam jako wabik, aby zmusić ją na przykład do powrotu do domu.

Wodę, i owszem, Malwa lubiła. Nawet bardzo. Potrafiła wielokrotnie skakać do wody i głęboko nurkować. Jej długie uszy pełniły rolę płetw. Ale jak się okazało, lubiła tylko słodkowodne akweny. Przed morzem miała respekt i tylko przy brzegu moczyła łapy. Gdy przyszła duża fala, uciekała. Czasem aż na wydmy. A tam, niech to szlag trafi!... Fuj!... żarła ludzkie kupy... Co za wstrętni ludzie!

Znów było ostre szorowanie zębów. Malwa tego nie cierpiała. Ale nie było zmiłuj. Po tym zabiegu długo manifestowała swoje niezadowolenie... E tam, niezadowolenie, śmiertelną obrazę. Nie tylko na tego, kto jej te śmierdzące zębiska akurat pucował, ale na nas wszystkich. Profilaktycznie... Żebyśmy se nie myśleli.

W czasie naszego urlopu nad morzem bardzo jej się nudziło w domku campingowym. Zabawy z dziećmi, i owszem, lubiła. Ale do czasu... aż ją też znudziły. Koniecznie chciała na plażę. Tam ożywiona była niesamowicie, niczym ćpun po działce. Z plaży zaś nie można było jej do domku przykludzić. Codziennie robiła taki teatr, że z dnia na dzień przybywało jej coraz więcej widzów. Stała się ulubienicą niemalże wszystkich plażowiczów z naszego sektora. Byli tacy, którzy specjalnie na nią czekali. Zwłaszcza wtedy, kiedy wieczorem trzeba było wracać do domku... a ona protestowała i za czorta nie można było ją do tego nakłonić. W tym przypadku nawet ciastka na nią nie działały. A kiełbasy na plaży w takie upały nikt nie miał. Jak udawało mi się ją koniec końców z plaży wyprowadzić, opisałam w pierwszej części pieskiego życia Malwiny.

Bez względu na pogodę „plażowanie” było konieczne. Nie tylko ze względu na Malwę, ale i na nas samych. Uwielbialiśmy pływać, nawet w czasie deszczu, a może szczególnie w deszczu, bo woda wtedy była wspaniała, ciepła. I ludzi było mało na plaży. Wówczas i Malwa jakby spokojniejsza była... A może znudzona?

Kolejną fascynacją Malwy były podróże. Uwielbiała jeździć. Nie tylko autem. Rowerem także. Jeździłam z nią w taki sposób, że niczym dziecko sadzałam ją w koszyku wiklinowym zawieszonym na kierownicy mojego roweru. Ja z nią z przodu, dzieci na swoich rowerach z tyłu. I tak pędziłyśmy na wycieczki. A im szybciej, tym lepiej. Widać było, że ją to rajcuje, kiedy jej długie uszyska furkoczą na wietrze.

Pewnego upalnego dnia postanowiliśmy z dziećmi pojechać nad jezioro. Zapakowaliśmy wszystko co nam trzeba było na trzy rowery... i ruszyliśmy w drogę. Musieliśmy przejechać prawie przez całe miasto. Jechaliśmy sobie spokojnie, i kiedy akurat przejeżdżaliśmy przez duży most nad Odrą, jakiś zidiociały kierowca TIR-a, jadący z przeciwka, gdy zrównał się z nami, przeraźliwie głośno zatrąbił klaksonem. Nietrudno sobie wyobrazić, jaki był efekt tego jego wariackiego czynu. Malwa potwornie się wystraszyła i w panice wyskoczyła z koszyka. A że była dodatkowo przymocowana smyczą do kierownicy, to oczywiście wyrżnęłam razem z nią.

Mało nas ten idiota nie przejechał. Ja w krzyk, dzieci z tyłu w płacz, auta jadące z obu stron w pisk ostrego hamowania, przechodnie na chodnikach w osłupienie. Tirowiec pewnie się też wystraszył, bo lekko przyhamował, ale po chwili dodał gazu i szybko odjechał. Kierowcy jadący zaś w tym samym kierunku co my, czekali aż się pozbieramy i zejdziemy na chodnik. Na szczęście nikomu nic się nie stało, tylko Malwa w panice zerwała się ze smyczy... i pognała Bóg wie gdzie.

Szukaliśmy jej wszędzie dookoła, na moście i pod mostem. Dopiero gdzieś tak po kwadransie wypatrzyliśmy ją wśród trzcin na brzegu Odry. A ta na nasz widok — siup! do wody i se pływa.

Z dużej odległości trudno było odgadnąć, czy jest ciągle jeszcze wystraszona, czy już tylko obrażona. Porzuciliśmy swoje rowery i biegiem puściliśmy się w jej kierunku, wołając ją cały czas. Ta jednak za nic nie chciała wyjść z wody.

Tym razem, na szczęście, miałam ze sobą krokiety z grzybami, a że Malwa od jakiegoś czasu za nimi przepadała, to też właśnie krokietem udało mi się ją skłonić do wyjścia z rzeki. Pewnie i w grzybkach dowąchała się jakiegoś narkotyku.

Mimo wszystko było nam jej bardzo żal, że taki szok biedulka musiała przeżyć przez tego durnego tirowca. Tak że wszyscy razem i każdy z osobna przytulaliśmy ją mokrą i głaskaliśmy, przemawiając do niej czule.

W końcu zebraliśmy się jakoś do kupy i ruszyliśmy w dalszą drogę. A kiedy już szczęśliwie dojechaliśmy nad jezioro, ta cwaniara przypomniała sobie, że może coś jeszcze ugrać na zaistniałej wcześniej sytuacji, i tak długo się do nas łasiła, aż wyżarła nam wszystkie krokiety do ostatniej okruszynki.

 

* Pieskie życie Malwiny… i moje z nią (część 1)

* Pieskie życie Malwiny… i moje z nią (część 2)

 

Z cyklu: "Opowieści o poważnej i żartobliwej treści"