środa, 22 lutego 2023

Z poślizgiem, ale szczęśliwym trafem bez szwanku

W minioną sobotę wybrałam się na wędrówkę rowerową nieświadoma sytuacji na leśnych dróżkach. Jak się później przekonałam, na każdej królował lód na przemian z błotem pośniegowym. Gdybym wcześniej o tym wiedziała, pewnie roweru bym nawet nie wyciągała. Poszłabym na kijki. Jednak skoro się już wybrałam, to wrócić nie mogłam.

Z natury jestem uparta... I nie ma zmiłuj. Jak już coś postanawiam, robię wszystko, aby postanowienie to zrealizować do końca. Także wędrówkę rowerową zaliczyłam. A jakże! Chociaż mogłam zawrócić, jak tylko do ściany lasu dojeżdżałam i zobaczyłam, że droga ni jak nie nadaje się do jazdy rowerem i się domyśliłam, co może mnie czekać w głębi lasu. Nie zawróciłam jednak.



Ślisko było jak na lodowisku, nie tylko z powodu lodu, ale także błota pośniegowego. Dałam jednak jakoś radę. Ani razu nawet nie wyrżnęłam. Tyle że byłam totalnie oblepiona błotem.

 


Do domu wróciłam brudna jak nieboskie stworzenie, ale rześka i szczęśliwa. Raz, że udało mi się wrócić w całości, a dwa, że nawdychałam się dużo świeżego powietrza. A świeże powietrze i leśne widoki na każdego działają dobroczynnie. Bez względu na pogodę... Chyba że z nieba żabami ciepie albo wali piorunami.

Już nawet w styczniu była lepsza pogoda do rowerowania. W ciągu miesiąca udało mi się zaliczyć nawet kilka pięćdziesięciokilometrowych wędrówek każda. Było zimniej, to fakt, ale ani razu nie zmarzłam. Jak się ostro pedałuje, to się poci. W moim przypadku tym bardziej, gdyż jeżdżę tylko leśnymi dróżkami po górach. To jak tu się zdrowo nie napedałować... i nie napocić? Za każdym razem do domu wracałam zadowolona i pełna wrażeń... I o to mi chodziło! Też za każdym razem.

Jestem zdania, że jeśli się ma możliwości, a przede wszystkim chęci, dobrze jest wykorzystywać każdą pogodę — na jakąś aktywność fizyczną — ku zdrowotności i przyjemności.

Rowerem jeżdżę cały rok na okrągło. Tylko w zimie siłą rzeczy nie tak często jakbym chciała. Należę jednak do osób dość odważnych, toteż ryzyko mi niestraszne. Mam tak od dziecka. Brawury zaś nie znoszę. Najbardziej lubię jeździć sama. Nikt mnie wtedy nie strofuje i nie narzeka.

Pamiętam jak kilka lat temu, któregoś dnia lutego, też mi się przytrafiło jeździć po lesie w czasie odwilży i też byłam porządnie strzaskana błotem, ale zwykłym, nie pośniegowym. Wracając do domu, postanowiłam ostatni odcinek drogi z góry nie pokonywać leśnymi dróżkami a pięciokilometrową asfaltówką przeznaczoną dla leśników. Droga ta wiedzie przez gęsty las bezpośrednio do miasta, tyle że ostro w dół. Rzadko nią jeżdżę. Tylko wtedy, kiedy mam jakiś poważny powód. W tamtym dniu był nim mocno zabłocony rower, którym coraz trudniej mi się pedałowało. W upalne dni też mi się czasem zdarza po niej śmigać. Z prostej przyczyny, aby się nieco ochłodzić. Na niej jest zawsze dużo niższa temperatura, ponieważ słońce tam prawie w ogóle nie dociera.

Wtedy w lesie temperatura oscylowała w granicach czterech do pięciu stopni plus. Nie przyszło mi więc na myśl, że na asfaltówce może mi coś zagrażać. Niestety, zagrażało, i to bardzo.

Nieświadoma złej sytuacji na drodze i jakiegokolwiek ryzyka, jak zwykle puściłam się z górki, osiągając zawrotną szybkość jak na rower (lubię szybką jazdę), kiedy nagle zauważyłam, że czarny do tej pory asfalt zmienił kolor na biały. I to na całej swej szerokości.

Tylko nie to! — wrzasnęłam w myślach.

Jednak to było to, czyli szron na drodze. Droga tak mocno była zaszroniona, że za czorta nie można było hamować. A ja tu z górki pędzę jak szalona. Spróbowałam jednak lekko nacisnąć na hamulce, by choć trochę zmniejszyć szybkość, ale tak rowerem zarzuciło, że ledwie udało mi się go wyprostować i nie wyrżnąć. Nie powiem, wystraszyłam się na dobre.

Zabiję się jak nic! — jęknęłam z przerażenia.

Rower nabierał coraz większej szybkości, a ja nic nie mogłam zrobić tylko pruć drogą w dół na złamanie karku. Przed oczami stanęło mi całe moje życie i moi bliscy.

Muszę się jakoś ratować! No przecież nie mogę tak głupio zginąć! — przez głowę przeleciała mi desperacka myśl.

Natychmiast poderwałam się z siodełka i stanęłam na pedałach, schylając się pod odpowiednim kątem. Liczyłam na to, że balansując ciałem, choć trochę wyhamuję szybkość. A gdyby jednak nie, gdyby mi przyszło mimo wszystko wpaść w poślizg i z niego nie wyjść, to może z takiej pozycji w trakcie spadania udałoby mi się przynajmniej zwinąć w tak zwaną „starą skarpetkę” i w zderzeniu z asfaltem mniej się poturbować.

Na szczęście moja opatrzność czuwała nade mną. Udało mi się nie wyrżnąć. Na ostatnim kilkusetmetrowym odcinku przed wjazdem do miasta ta nie przyjazna rowerzystom droga znów była czarna.

Dzieciom nawet nie wspomniałam o tej mojej przygodzie na rowerze, bo znów bym dostała opieprz. No, może bardziej od córki, bo syn jest tak samo szalony jak ja i ma więcej dla mnie zrozumienia... W końcu urodziłam go w dniu swoich urodzin. A i imienin, żeby było śmieszniej.