sobota, 8 października 2022

Zimowe zabawy za komuny*

W zimie, my, dzieciaki komuny, miałyśmy co robić. Zabaw tyle przeróżnych było, że dnia nam brakowało. W ruch szły łyżwy, sanki, narty i różne własnoręcznie wykonane poślizgowe prowizorki. Śmigaliśmy po śniegu i lodzie czym się tylko dało i gdzie się dało. Nie pamiętam, żeby komukolwiek z nas się coś złego stało. Siniaki, guzy, jakieś tam zadrapania i zranienia owszem, ale nic ponadto... Tryskaliśmy zdrowiem.

Wielką też atrakcją było dla nas budowanie igloo na podwórku. Śniegu zawsze tyle leżało, że grzechem by było nie wykorzystać go do zabawy. Niekiedy drążyliśmy nawet długie tunele i potem na kolanach zasuwaliśmy nimi jak w labiryncie, szukając się na wzajem. Ależ to była frajda!

Bałwany oczywiście też ustawialiśmy wszędzie, podkradając wcześniej naszym mamom marchewki, węgielki, garnki. Czasem nawet i nasze stare nocniki.

Na sankach zaś śmigaliśmy z górki najczęściej w ogromnej szachcie przy cegielni. Albo i na łyżwach. Chociaż, muszę przyznać, że po ostatnim moim zjeździe przestałam lubić tę naszą dyscyplinę sportową. Dlaczego? Ano dlatego, że w połowie górki straciłam równowagę i tak mocno wyrżnęłam plecami o wyślizgane, zlodowaciałe zbocze, że aż na jakiś czas dech straciłam. Moje koleżanki, z którymi tam byłam: Baśka i Jolka, myślały, że ja umieram, bo ponoć cała twarz mi posiniała, a oczy wyszły z orbit. Kiedy mi to wystraszone potem opowiadały, jak już doszłam jako tako do siebie, uwierzyłam im na słowo, bo też zaraz po upadku tak się czułam, że chyba umieram. Dlatego w następnych dniach, jak żeśmy się już do szachty wybierały, to tylko na sanki. Ewentualnie na narty.

Na łyżwach jeździłyśmy po cukrowniczym stawie rybnym. Zawsze był skuty grubym lodem. Tak że jeździło się po nim całkiem bezpiecznie.

Czasami także, kiedy było dużo śniegu na drogach, czaiłyśmy się w pełnym pogotowiu z łyżwami przymocowanymi do butów na sanie zaprzężone w konie. Bo też u nas wielu rolników saniami właśnie wywoziło z cukrowni wysłodki na paszę dla swojego bydła. Okazji było więc mnóstwo.

Czepiałyśmy się wtedy sań, i jak nas chłop nie pogonił, zasuwałyśmy takim zaprzęgiem niekiedy aż do którejś z pobliskich wsi. Ależ to była radocha! Zwłaszcza ja z Jolką miałyśmy radochę, bo Baśka tchórzyła i przed wylotem z miasta się odczepiała. Bywało, że i wcześniej. A my, byle dalej, byle szybciej, uradowane prułyśmy aż w uszach gwizdało. Chłopi śmiali się z nas, a my z nich... No i zabawa była na 102!

Radochę miałyśmy niezaprzeczalną, to fakt, jednak wkrótce miny nam rzedły, bo z powrotem do miasta było gorzej. Trzeba było piechotą drałować, ponieważ łyżwy najczęściej nie nadawały się do dalszego użytku. Były oklejone tak grubą warstwą zlodowaciałego śniegu, że zlatywały nam z butów. Za nic nie dawały się na nowo przyczepić… Ale i tak było fajowo! Miałyśmy później z Jolką co Baśce opowiadać. A bajerowałyśmy przy tym ile wlezie... Niech żałuje, tchórz jeden!

 


* Fragment mojej dziecięcej autobiografii o tytule: „Narzucona autobiografia Halszki”.

PS

Nie wiem, jak to się stało, ale nie mam ani jednego zdjęcia z naszych zimowych zabaw. Przetrzepałam moje trzy opasłe albumy fotograficzne z lat dzieciństwa i nic… kicha! Nie znalazłam. Nie pamiętam już, czy nikomu z dorosłych nie chciało się w zimie nosa wyścibiać na dwór i nas fotografować, czy może poginęły gdzieś przy przeprowadzkach? Tak czy siak szkoda, że nie mam żadnej pamiątki.