wtorek, 11 października 2022

Z dziennika emigrantki. Polska Złota Jesień przeniosła się do Niemiec?

Pogoda u nas przepiękna. Codziennie cieplutko, słonecznie, aż miło. Przeniosłam się więc z filiżanką kawy do ogródka, by pod parasolem poczytać i popodziwiać swoje cudowne słoneczniki, które tego roku obrodziły jak nigdy dotąd.

 


Siedziałam tak sobie zadowolona, czytając i co rusz zerkając na to cudo natury, kiedy nagle mi się przypomniało, że jutro w Niemczech wielkie święto — Tag der Deutschen Einheit – kolejna rocznica Zjednoczenia Niemiec, a to dla normalnego śmiertelnika oznacza, że wszystkie geschefty (geschäfte – sklepy) będą zamknięte.

Zerwałam się natychmiast ze swojego wygodnego fotela i wte pędy pognałam do miasta. Nie, nie o zakupy mi chodziło, a o wysłanie paczki dla mojej mamy do Polski. Bo też w każdą sobotę przyjeżdża do naszego miasta auto z firmy transportowej, która trudni się przewozem do Polski wszystkiego co się chce i co się tylko da… czyli zmieści się w aucie.

Korzystam z usług tej firmy, ponieważ często wysyłam mojej mamie różne paczki, paczuszki. Czasami też i innym członkom rodziny. No i właśnie w sobotę miałam zamiar wysłać mojej mamie lekarstwa i kilka drobiazgów. Skoro jednak sobota jest dniem świątecznym, to wiadomym jest, że transport przyjedzie dzień wcześniej.

Do transportu dotarłam w ostatniej chwili. Na szczęście zdążyłam. Kierowca, który zajmuje się również przyjmowaniem paczek, szeroko się do mnie uśmiechnął i od razu zaczął mi oferować sprzedaż polskich artykułów spożywczych. Bo to też należy do jego zakresu obowiązków. Czasami coś tam kupuję, ale najczęściej słodycze. Na przykład chałwę, bo lubię, albo ptasie mleczko, bo moje dzieciaki lubią. Też i kasze: gryczaną i jęczmienną, bo wszystkim nam smakują. No ale dzisiaj kierowca uparł się wręcz, aby mi sprzedać przede wszystkim kiełbachę i rolady w słoiku.

Niechże pani kupi. Kiełbasa pierwszy sort, a rolady palce lizać — zachwalał i nawijał jak najęty. — Sam je często jadam w drodze, to wiem. Do nich może pani tylko kluski śląskie dorobić i modrą kapustę i śląski obiad ma pani jak się patrzy. No przecież Ślązaczką pani jest, to chyba pani wie, co to za pychota to nasze śląskie żarcie. Kupi pani kilka słoików i bez większej roboty nakarmi pani całą rodzinę.

No nie, ja miałabym kupować mięsiwo, rolady w słoikach? O nie! Nie dam się rolować na takie rzeczy. Co to, to nie! Raz, że moje dzieci są już samodzielne i też żywią się samodzielnie, a drugi raz, że ani ja, ani one nie zwykliśmy jadać przetworzonego żarcia. Po co mi więc te rolady śląskie?

A tak swoją drogą, to jaka tam ze mnie Ślązaczka? Że na Śląsku urodzona jestem to wcale nie oznacza, że nią jestem. Jak już, to przyszywaną. Bo też nie z własnej woli moi rodzice mnie akurat na Śląsku spłodzili. Zostali do tego zmuszeni. Przez Sowietów. Ta swołocz (nie mam zamiaru przepraszać za to słowo) wyrzuciła ich z ich kochanego Podola na Ziemie Odzyskane, grabiąc im wcześniej cały ich ogromny majątek, z kopalnią odkrywkową włącznie. Niedawno redagowałam mojej mamy autobiografię, więc znam dokładnie tamte potworne wydarzenia… I stąd też wiem, że Ślązaczką ni jak być nie mogę.

Co zaś się tyczy jedzenia, przyznam szczerze, że ostatnio nie za bardzo lubię gotować, ale co prawda, jeść też nie. Jedynie moje oczy czasami lubią. Mój organizm zaś natychmiast się buntuje, kiedy wciskam mu coś nieodpowiedniego. Zwłaszcza kiedy jestem w Polsce i „przymusowo” pałaszuję kiełbachy, mięsiwa, zawiesiste sosy, tłuste zasmażki, przeróżniste ciasta… itd… itp. Przymusowo, bo inaczej nie wypada. Wszak wszędzie mnie serdecznie goszczą. Po polsku. Tradycyjnie. Wracam potem do domu z brzuchem jak balon. Dobrze, że od dziecka mam we krwi zakodowany sport, to umiem sobie szybko poradzić z takim niepotrzebnym balastem.

Już dawno temu, kiedy jeszcze w Polce mieszkałam, przeszłam na wymyśloną przez siebie dietę, w której królują przede wszystkim sery, surowe warzywa, jarzyny, kiełki, owoce… Mięcha bardzo mało. Jak już, to drób i ryby. I wcale mi o kalorie nie chodzi. Nie mam problemów z tyciem. Nigdy też pulchna nie byłam… No, może tylko w ciąży.

Nie wiem sama, czemu tak ze mną jest. Może akurat u mnie atawistyczne pozostałości po naszych praprzodkach bardziej dają znać o sobie… i dlatego taka roślinożerna jestem. Podobnie jak diplodok. Tyle że ja mam lepiej od niego, gdyż do mojego osobistego procesu trawienia kamieni połykać nie muszę, tak jak on… musiał. A czuję się wyśmienicie, i to tak jak on po pochłonięciu, bagatelka, tony paproci.

Sprawy pozałatwiałam pomyślnie, więc na powrót siedzę sobie w moim ogródku i… zajadam polską chałwę. Bo kupiłam. A co będę sobie żałować. Ptasie mleczko też kupiłam. Jutro wpadną do mnie dzieciaki na obiad (czasami im na weekend gotuję) to na deser będzie jak znalazł.

Pogoda nadal wspaniała. Byczę się więc dalej… Och, jak przyjemnie! Zaraz, która to godzina? Dokładnie szesnasta. A niebo ciągle skąpane w błękicie.


   

Wygląda na to, że Polska Złota Jesień przeniosła się do Niemiec już z kretesem. Coście jej Rodacy w Polsce zrobili?

***

A może jednak gości w obydwu krajach? Solidarnie. Na przekór temu nienawistnemu, oderwanemu od rzeczywistości staremu durniowi z Nowogrodzkiej i jego pofyrtanej świcie, którzy zamiast starać się dojść do konsensusu w ważnych sprawach z innymi państwami skłócili się już niemalże z każdym. Banda bufoniastych idiotów.

Przez nich Polacy nigdzie już nie są lubiani... tak jak byli przed 2015 rokiem... Niech ich szlag trafi! Historia ich z pewnością za to rozliczy.

 

Z cyklu: "Opowieści o poważnej i żartobliwej treści"