Ostatnio coraz częściej marzę o wakacjach. O moich drugich wakacjach w średniej szkole. Mam nadzieję, że będą udane, bo już od jakiegoś czasu z moimi kolegami z podstawówki, Jankiem i Staszkiem, planujemy zdrowo sobie poszaleć na naszych nowo nabytych komarkach, czyli motorowerach marki „Komar”.
Specjalnie na te nasze komarki dałam sobie uszyć, a i chłopakom także, takie same koszule w niebieskie kwiatuszki na czarnym tle oraz niebieskie spodnie na podobieństwo dżinsów. Sama wyszukałam materiał na te nasze stroje i sama je też zaprojektowałam, a uszyła je moja znajoma krawcowa. Chciałam, abyśmy ładnie wyglądali na naszych „niebiańskich rumakach”, jak nazywałam te nasze trzy maszyny. Od dziecka wrażliwa jestem na estetykę i modny, kolorystycznie dobrany ubiór jest dla mnie bardzo ważny. Zawsze, na każdą okazję.
Już parę razy robiliśmy sobie próbne jazdy. Ależ to frajda! Gnaliśmy w trójkę jak szaleni aż za miasto i pierwszą wieś. Ostatni raz w minioną sobotę. Wprawdzie chcieliśmy jechać jeszcze dalej, ale że Janek wysypał się na ostrym zakręcie tuż za pierwszą wsią, musieliśmy zawrócić. Z prostej przyczyny. Tylne koło jego komarka się scentrowało. I to porządnie. Wracaliśmy jednak nie szosą a polnymi drogami. Nie chcieliśmy się napatoczyć na naszą nadgorliwą milicję. Po ostatnim Staszka wyczynie... no dobra, moim także, mają nas na oku. Postanowiliśmy więc, że lepiej będzie im się nie narażać i niepotrzebnie nie zwracać na siebie uwagi. A nuż jeszcze coś innego wynajdą przeciwko nam? Te typy tak mają! A to, co już mają, wystarczy... Bo też to było nie byle co. Wszystko przez Staszka... kurka flinta! (choć i ja czuję się winna), ponieważ w jedną z kwietniowych sobót zachciało mu się podprowadzać ojcu jego SHL-kę, której, jak się później okazało, brakowało jednego małego detalu.
Przyjechał nią pod mój dom, a że ja akurat wyglądałam przez okno, zaproponował mi małą przejażdżkę. Nie powiem, miałam chwilowe opory, bo przecież on nie miał prawa jazdy na motor, ale że uwielbiam szybkość, pęd powietrza i ten cudowny świst w uszach, opory szybko zniknęły. W momencie byłam na ulicy. Wskoczyłam na tylne siedzenie i ruszyliśmy z kopyta. Och, jakże wspaniale się jechało! Staszek dodawał gazu i jak szaleni popruliśmy bocznymi ulicami w kierunku pierwszej wsi. Na dziurach w asfalcie podskakiwaliśmy jak na batucie. Ale co tam, taka jazda też ma swój urok. Gorzej było ze Staszka spodniami i moją spódniczką, gdyż co dziura, to chlup! — i nasze dolne części ubioru były mokre od… benzyny. Jak to możliwe? A tak to, że podprowadzony przez niego motor nie miał nakrętki zbiornika baku. Staszek uznał ją za zbyteczną w tak z nagła nadarzającej się okazji, kiedy to jego ojciec akurat wyszedł z domu na dłużej.
W czasie tak wspaniałej jazdy nie zwracaliśmy na to uwagi, że jest nam trochę mokro. Ten cudowny świst w uszach zagłuszał wszelkie inne odczucia. Pruliśmy szczęśliwi przez miasto, wreszcie i przez pierwszą wieś. I kiedy wyjechaliśmy z niej, pech chciał, że przy lesie napatoczyliśmy się na powiatowych lotniarzy, którzy kontrolowali akurat jakiegoś traktorzystę. Skubańce od razu nas przyuważyli, i zostawiając traktorzystę, puścili się swoim Junakiem za nami. Staszek ich też od razu zauważył... i dodał gazu.
Popędziliśmy w stronę następnej wsi. Lotniarze za nami. We wsi Staszek wjechał na teren Kółka Rolniczego, i wrzeszcząc do mnie, kazał mi zeskoczyć z motoru i ukryć się. Nie chciałam się zgodzić, bo nie chciałam zostawiać go samego, ale on wrzeszczał dalej, że tak będzie lepiej i że on też się ukryje, ale w innym miejscu. To do mnie przemówiło.
Kiedy zwolnił, zeskoczyłam i schowałam się za budkę transformatora. Staszek zniknął za zabudowaniami Kółka Rolniczego. Po chwili na plac wpadli lotniarze na swoim Junaku. Zatrzymali się nieopodal transformatora, gdzie stała grupka małych chłopaczków. Zaglądałam zza muru i widziałam, że rozmawiają z nimi, a potem jeden z chłopaczków palcem pokazał w kierunku transformatora, a drugi, palcami obu rąk, kierunek jazdy Staszka. Ależ byłam wściekła. Te wstrętne chłopaczyska wystawili nas lotniarzom jak kaczki do odstrzału.
Po chwili było już po wszystkim. Lotniarze mieli nas oboje. No i nasza wspaniała jazda zakończyła się tak, że motor musieliśmy pchać z powrotem do miasta, i to polnymi drogami. Lotniarze zabrali Staszkowi kluczyk i powiedzieli, że nie chcą nas więcej widzieć. Postraszyli również, iż sprawę zameldują w naszym miejskim komisariacie i od tej pory nasza milicja będzie miała na nas baczenie... i że ona też zadecyduje, czy o fakcie naszej wariackiej jazdy bez kasków, a i bez nakrętki zbiornika baku, powiadomi naszych rodziców.
Do dziś nie mogę pojąć, dlaczego nie wspomnieli o prawie jazdy? Może nie wydało im się to aż tak ważne? Tak czy siak, musieliśmy od tej pory zacząć bardziej na siebie uważać… to znaczy, uważać gdzie jedziemy i jak jedziemy. Siła wyższa! Później się okazało, że i siła wdzięczności... Gliniarze nie zapodali nas rodzicom. A to zobowiązywało jeszcze bardziej.
* Fragment wspomnień z „Narzuconej autobiografii” — „Jak rodziła się we mnie miłość do zmechanizowanych jednośladów”.
O mojej późniejszej miłości do dużych motorów pisałam — we wspomnieniu pt. "Ryk motoru muzyką dla ucha".