Każdego roku w naszej szkole 1 czerwca hucznie obchodziliśmy Dzień Sportu. Główne pokazy sportowe odbywały się zawsze w sali gimnastycznej, pozostałe na podwórku szkolnym.
Ja, jako stary sportowiec, zawsze brałam w nich czynny udział, i w pokazach, i w organizowanych w tym dniu zawodach międzyszkolnych.
Najpierw jednak w sali gimnastycznej trzeba było odbębnić swoje. Odbębnić to dobre słowo, przynajmniej w przypadku moich czterech koleżanek z klasy. Dlaczego? Ano dlatego, że w naszym inaugurującym Dzień Sportu pokazie — imitującym rozkwitający kwiat biało-czerwonej róży — tak niedbale wykonywały swoją rolę, że ja, jako jej czarny pręcik mało na łeb nie spadłam z tą swoją nie do końca jeszcze rozwiniętą szarfą: "Niech żyje sport"... Ładnie bym wtedy wyglądała z tym swoim hasłem.
Byłam nimi zawiedziona. Bo żeby mnie aż tak krzywo podnosić? Pozostałe dziewczyny, z młodszych klas, występujące jako płatki rzeczonej róży falowały natomiast jak się patrzy. Tylko te moje jakoś w tym dniu niezbyt w formie były.
W końcu po moim dość głośnym syknięciu ze strachu, że zaraz skompromitujemy się przed jakże ogromną widownią, zebrały się jakoś do kupy i wyrównały postawę pręcika, czyli moją.
Było to dla mnie zastanawiające, co poszło nie tak? Na treningach przygotowawczych jakoś ten nasz kwiat róży zawsze nam dobrze wychodził. To dlaczego w tym najważniejszym akurat dniu za czorta prawidłowo wyjść nie chciał?
No cóż, pewnie dziewczyny były stremowane występem przed tak dużą publicznością. Zwłaszcza przed profesorami... Kurcze, ale ja też byłam.