Byłam dzisiaj w szkole. Nie, nie celem
pobierania nauki. Moja edukacja — szkołami zorganizowana — już
dawno temu się zakończyła. Byłam w szkole u mojej wnuczki, by
zawieźć jej zeszyt, który wczoraj u mnie zapomniała po odrobieniu
zadania domowego.
Wpadłam
do gmachu szkoły, nie powiem, co nieco speszona, bo choć szkoła w
Polsce była dla mnie miejscem pracy, to jednak już od wielu lat, od
kiedy mieszkam w Niemczech, bardzo rzadko w szkole bywam. Chociaż
nie, wcześniej i owszem, bywałam u moich dzieci, ale to już też
przeszłość. No a zanim moje dzieci dorobiły się dzieci i ich
dzieci poszły do szkoły, trochę czasu minęło. I teraz, w
ostatnich latach, jak już zdarza mi się być w szkole, to jedynie
na rozpoczęciu roku szkolnego moich wnuków. Wtedy, kiedy jest
uroczyście i luźna atmosfera. W normalnym czasie pracy szkoły
bywam jedynie pod szkołą, aby odebrać któreś z nich. Natomiast
dzisiaj, dzisiaj byłam po raz pierwszy w szkole, ba, nawet w samej
klasie mojej wnuczki. W II klasie Grundschule, tzn. Szkoły
Podstawowej.
Zapukałam
do drzwi i weszłam. Z uśmiechem przywitałam się z panią
wychowawczynią klasy i z dzieciakami. A podchodząc do biurka
nauczycielki, wydukałam (po niemiecku oczywiście) po co przyszłam.
Jednak to, co tam w klasie zobaczyłam, spowodowało, że mina mi
szybko zrzedła. Moja wnuczka i jeszcze jeden chłopczyk siedzieli
oparci rączkami o blat ławki i płakali. Okazało się, że oboje
zapomnieli zeszytów w domu i dostali burę od pani. Ja zdążyłam
przywieźć zeszyt, wprawdzie nie tak całkiem w porę, bo już się
mojej wnuczce oberwało… ale jednak. Moja wnuczka na mój widok
najpierw uśmiechnęła się przez łzy, a za moment rozpłakała na
dobre. Nauczycielka się nieco speszyła tym faktem, ale w mig
odzyskała rezon i swoim normalnym, niezbyt miłym głosem,
powiedziała:
— Urwanie
głowy z tymi dziećmi! Ciągle czegoś zapominają.
— Zapominać
zdarza się nawet i dorosłemu — odrzekłam, siląc się tym razem
na uśmiech. Bardzo żal mi było wnuczki. Jej płaczącego kolegi
również.
— Dorosłym
może, ale nie im… — fuknęła i gestem ręki wskazała na klasę.
— Ja ich uczę nie zapominać.
— A
przecież niezapominania nie można tak do końca nauczyć, bo w
życiu, jak to w życiu, mogą zaistnieć różne sytuacje, z powodu
których, można to czy owo zapomnieć — nie dawałam za wygraną,
bo wkurzała mnie jędzowata mina nauczycielki.
— Proszę
mi tu rewolucji nie wprowadzać. To ja jestem nauczycielką… i
wiem, co mówię! — Pani nauczycielka najwyraźniej coraz bardziej
traciła nerwy.
— Rewolucji
to może wprowadzać nie będę, ale za to wyprowadzę moją wnuczkę
z klasy, aby ją uspokoić. Szkoda mi jej. Nie chcę, aby płakała —
powiedziałam spokojnym i stanowczym głosem.
Nauczycielka
zrobiła bardzo niezadowoloną minę, ale ja już nawet nie czekałam,
czy ona ma zamiar jeszcze coś dopowiedzieć, czy nie. Podeszłam do
wnuczki i spłakaną wyprowadziłam z klasy.
No coś
takiego! Co to za nauczycielka?! Co za zgorzkniały babsztyl?!
Obserwuję ją już od początku szkoły mojej wnuczki, bo też
często wnuczkę odbieram spod szkoły i widzę ją wtedy, jak
wyprowadza dzieci do autobusu, gdyż część dzieci dojeżdża z
innych dzielnic miasta. Jeszcze nigdy nie widziałam jej
uśmiechniętej. Zawsze tylko krzyczy i burczy na dzieci.
W pewnym
sensie byłabym w stanie nawet ją zrozumieć, bo też ma już swoje
lata i z pewnością wiele zdrowia straciła w szkole… Ale… ale
czy to tłumaczy jej tak mało pedagogiczne podejście do dzieci,
nieustający brak humoru i wręcz agresję? Taką, to nawet przy
zwierzętach bym nie zatrudniała. Słyszałam, że wielu rodziców
skarży się na nią, a dzieci jej nie lubią i boją się jej.
Jednak z powodu chronicznego braku nauczycieli ona ciągle pracuje…
czyli pastwi się nad dziećmi. Odreagowuje swoje frustracje, swoje
dolegliwości związane ze zdrowiem, z nadmierną tuszą, z podeszłym
wiekiem… i sam Pan Bóg raczy wiedzieć z czym jeszcze. Bo że ma
ich od groma, to widać po jej ciągle zgorzkniałej twarzy.
Gdybym
mogła, to słowo daję, wszystkich takich „z bożej łaski”
nauczycieli powyrzucałabym na zbity... Bo jakże to tak? Rodzice
mogą się starać i mądrze, z sercem wychowywać swoje dzieci, a
taki pseudonauczyciel wpędza je w kompleksy i nerwicę? A gdybym tak
mogła — jakimś cudem — dostać się do rządu, to jako
pierwsze, zrobiłabym rewolucję w oświacie. Bardzo znacząco
podniosłabym zarobki nauczycieli, a w ślad za tym,
przeprowadziłabym dogłębną selekcję szanownego ciała
pedagogicznego. Na nauczycieli mianowałabym jedynie osoby z
powołaniem, dobre, wrażliwe, oddane dzieciom, a nie frustratów,
którzy z racji niespełnienia swoich życiowych wyborów, z braku
laku, wybrali zawód nauczyciela i później odreagowują swoje
frustracje, wyżywając się na dzieciach. Przecież od tego, co z
naszych dzieci wyrośnie, zależy nie tylko ich przyszłość, ale i
przyszłość narodu. Przyszłość kraju, przyszłość świata
wreszcie.
Wkurzam
się za każdym razem, kiedy tylko o tym pomyślę. Chyba same
beznadziejne tłuki siedzą w rządzie po obu stronach Odry (i nie
tylko), że tego nie rozumieją… A to przecież takie proste, jak
budowa cepa, że dla dobra narodu przede wszystkim pracownicy
oświaty, służby zdrowia i policji powinni należycie spełniać
swoje zadania. Jednak by mogli je należycie spełniać, muszą być
należycie wynagradzani. Wtedy dopiero będzie można od nich wymagać
profesjonalizmu, oczekiwać pomocy, życzliwości, ufać im. Myślę,
że ci u koryta jednak bardzo dobrze o tym wiedzą, ale z wiadomych
względów, nie przykładają się do tych dziedzin życia swojego
narodu. Mają inne priorytety.
A my, my
normalni obywatele, to co? Co z naszymi priorytetami, ba, co z
naszymi podstawowymi potrzebami, co z potrzebami naszych dzieci?! I
wcale nie chodzi mi tu o potrzeby materialne, chodzi mi o potrzeby
duchowe. Szkoła winna wspomagać rodziców w wychowywaniu dzieci, a
nie kaleczyć ich psychikę.
Coraz
częściej i głośniej podnoszą się głosy po obu stronach Odry,
że w szkołach nie dzieje się dobrze... No to jak tak, to chyba już
najwyższy czas na rewolucję w oświacie i edukacji?