środa, 13 listopada 2019

Czas na rewolucję?

Byłam dzisiaj w szkole. Nie, nie celem pobierania nauki. Moja edukacja — szkołami zorganizowana — już dawno temu się zakończyła. Byłam w szkole u mojej wnuczki, by zawieźć jej zeszyt, który wczoraj u mnie zapomniała po odrobieniu zadania domowego.
Wpadłam do gmachu szkoły, nie powiem, co nieco speszona, bo choć szkoła w Polsce była dla mnie miejscem pracy, to jednak już od wielu lat, od kiedy mieszkam w Niemczech, bardzo rzadko w szkole bywam. Chociaż nie, wcześniej i owszem, bywałam u moich dzieci, ale to już też przeszłość. No a zanim moje dzieci dorobiły się dzieci i ich dzieci poszły do szkoły, trochę czasu minęło. I teraz, w ostatnich latach, jak już zdarza mi się być w szkole, to jedynie na rozpoczęciu roku szkolnego moich wnuków. Wtedy, kiedy jest uroczyście i luźna atmosfera. W normalnym czasie pracy szkoły bywam jedynie pod szkołą, aby odebrać któreś z nich. Natomiast dzisiaj, dzisiaj byłam po raz pierwszy w szkole, ba, nawet w samej klasie mojej wnuczki. W II klasie Grundschule, tzn. Szkoły Podstawowej.
Zapukałam do drzwi i weszłam. Z uśmiechem przywitałam się z panią wychowawczynią klasy i z dzieciakami. A podchodząc do biurka nauczycielki, wydukałam (po niemiecku oczywiście) po co przyszłam. Jednak to, co tam w klasie zobaczyłam, spowodowało, że mina mi szybko zrzedła. Moja wnuczka i jeszcze jeden chłopczyk siedzieli oparci rączkami o blat ławki i płakali. Okazało się, że oboje zapomnieli zeszytów w domu i dostali burę od pani. Ja zdążyłam przywieźć zeszyt, wprawdzie nie tak całkiem w porę, bo już się mojej wnuczce oberwało… ale jednak. Moja wnuczka na mój widok najpierw uśmiechnęła się przez łzy, a za moment rozpłakała na dobre. Nauczycielka się nieco speszyła tym faktem, ale w mig odzyskała rezon i swoim normalnym, niezbyt miłym głosem, powiedziała:
Urwanie głowy z tymi dziećmi! Ciągle czegoś zapominają.
Zapominać zdarza się nawet i dorosłemu — odrzekłam, siląc się tym razem na uśmiech. Bardzo żal mi było wnuczki. Jej płaczącego kolegi również.
Dorosłym może, ale nie im… — fuknęła i gestem ręki wskazała na klasę. — Ja ich uczę nie zapominać.
A przecież niezapominania nie można tak do końca nauczyć, bo w życiu, jak to w życiu, mogą zaistnieć różne sytuacje, z powodu których, można to czy owo zapomnieć — nie dawałam za wygraną, bo wkurzała mnie jędzowata mina nauczycielki.
Proszę mi tu rewolucji nie wprowadzać. To ja jestem nauczycielką… i wiem, co mówię! — Pani nauczycielka najwyraźniej coraz bardziej traciła nerwy.
Rewolucji to może wprowadzać nie będę, ale za to wyprowadzę moją wnuczkę z klasy, aby ją uspokoić. Szkoda mi jej. Nie chcę, aby płakała — powiedziałam spokojnym i stanowczym głosem.
Nauczycielka zrobiła bardzo niezadowoloną minę, ale ja już nawet nie czekałam, czy ona ma zamiar jeszcze coś dopowiedzieć, czy nie. Podeszłam do wnuczki i spłakaną wyprowadziłam z klasy.
No coś takiego! Co to za nauczycielka?! Co za zgorzkniały babsztyl?! Obserwuję ją już od początku szkoły mojej wnuczki, bo też często wnuczkę odbieram spod szkoły i widzę ją wtedy, jak wyprowadza dzieci do autobusu, gdyż część dzieci dojeżdża z innych dzielnic miasta. Jeszcze nigdy nie widziałam jej uśmiechniętej. Zawsze tylko krzyczy i burczy na dzieci.
W pewnym sensie byłabym w stanie nawet ją zrozumieć, bo też ma już swoje lata i z pewnością wiele zdrowia straciła w szkole… Ale… ale czy to tłumaczy jej tak mało pedagogiczne podejście do dzieci, nieustający brak humoru i wręcz agresję? Taką, to nawet przy zwierzętach bym nie zatrudniała. Słyszałam, że wielu rodziców skarży się na nią, a dzieci jej nie lubią i boją się jej. Jednak z powodu chronicznego braku nauczycieli ona ciągle pracuje… czyli pastwi się nad dziećmi. Odreagowuje swoje frustracje, swoje dolegliwości związane ze zdrowiem, z nadmierną tuszą, z podeszłym wiekiem… i sam Pan Bóg raczy wiedzieć z czym jeszcze. Bo że ma ich od groma, to widać po jej ciągle zgorzkniałej twarzy.
Gdybym mogła, to słowo daję, wszystkich takich „z bożej łaski” nauczycieli powyrzucałabym na zbity... Bo jakże to tak? Rodzice mogą się starać i mądrze, z sercem wychowywać swoje dzieci, a taki pseudonauczyciel wpędza je w kompleksy i nerwicę? A gdybym tak mogła — jakimś cudem — dostać się do rządu, to jako pierwsze, zrobiłabym rewolucję w oświacie. Bardzo znacząco podniosłabym zarobki nauczycieli, a w ślad za tym, przeprowadziłabym dogłębną selekcję szanownego ciała pedagogicznego. Na nauczycieli mianowałabym jedynie osoby z powołaniem, dobre, wrażliwe, oddane dzieciom, a nie frustratów, którzy z racji niespełnienia swoich życiowych wyborów, z braku laku, wybrali zawód nauczyciela i później odreagowują swoje frustracje, wyżywając się na dzieciach. Przecież od tego, co z naszych dzieci wyrośnie, zależy nie tylko ich przyszłość, ale i przyszłość narodu. Przyszłość kraju, przyszłość świata wreszcie.
Wkurzam się za każdym razem, kiedy tylko o tym pomyślę. Chyba same beznadziejne tłuki siedzą w rządzie po obu stronach Odry (i nie tylko), że tego nie rozumieją… A to przecież takie proste, jak budowa cepa, że dla dobra narodu przede wszystkim pracownicy oświaty, służby zdrowia i policji powinni należycie spełniać swoje zadania. Jednak by mogli je należycie spełniać, muszą być należycie wynagradzani. Wtedy dopiero będzie można od nich wymagać profesjonalizmu, oczekiwać pomocy, życzliwości, ufać im. Myślę, że ci u koryta jednak bardzo dobrze o tym wiedzą, ale z wiadomych względów, nie przykładają się do tych dziedzin życia swojego narodu. Mają inne priorytety.
A my, my normalni obywatele, to co? Co z naszymi priorytetami, ba, co z naszymi podstawowymi potrzebami, co z potrzebami naszych dzieci?! I wcale nie chodzi mi tu o potrzeby materialne, chodzi mi o potrzeby duchowe. Szkoła winna wspomagać rodziców w wychowywaniu dzieci, a nie kaleczyć ich psychikę.
Coraz częściej i głośniej podnoszą się głosy po obu stronach Odry, że w szkołach nie dzieje się dobrze... No to jak tak, to chyba już najwyższy czas na rewolucję w oświacie i edukacji?