sobota, 30 marca 2019

Szalone wakacje (XVI cz.)



Była sobota. Dzień dożynek. W Krosnowicach Gmina urządzała wielki festyn dożynkowy. Kto żyw, kto tylko mógł i chciał tam się wybierał. Jedni już tam byli i wracali, inni dopiero się tam wybierali. Na drodze ruch był nieustanny.
Ciocia Marynia tym razem jakoś nie miała ochoty na uczestniczenie w tak ogromnym tumulcie i razem z matką Potylickich urządziła rodzinne dożynki w sadzie pod gruszą. Nagotowały samych pyszności i napiekły niezliczone ilości ciast. Pogoda była piękna. Wszyscy od południa siedzieli w sadzie. Wesoło było niesamowicie, bo każdy był w wyśmienitym humorze i jeden przez drugiego opowiadał jakieś śmieszne historyjki. Przy stole pod gruszą co rusz wszyscy buchali gromkim śmiechem.
Pod wieczór, wszyscy razem wstali od stołu i rzucili się do stajen, obór i kurników. Obowiązki wzywały. Trzeba było przed nocą oporządzić zwierzaki. Po zrobieniu wszystkiego co należało zrobić, znów spotkali się pod gruszą i dalej świętowali swoje rodzinne dożynki.
Starszyzna siedziała na krzesłach z jednej strony stołu, a młodzież na prowizorycznie skleconych dwóch ławkach z drugiej. I na jednej takiej ławce, chyboczącej się z lekka, siedział Przemek z Michaśką, a na drugiej, Robek z Kamilem i Emilem. Ledwie usiedli do stołu, natychmiast zabrali się za jedzenie, gdyż po wieczornym obrządku znów zgłodnieli okrutnie.
Ty, Michał, a ty co tak wywijasz tym nożem? — spytał Przemek kuzynkę, robiąc fikuśne uniki głową. — Seppuku chcesz popełnić, czy jaki piorun kulisty? Nikt przecież na twoim honorze dotychczas nie pogrywał, więc o co ci chodzi? Połóż ten nóż z powrotem na stole i jak już musisz czymś wywijać, to złap lepiej za łyżeczkę.
Co, boisz się, że cię niechcący nim zahaczę? — zaśmiała się Michaśka i ręką z nożem zatoczyła szerokie koło ponad głową Przemka. — No co się boisz… ale z ciebie tępak, przecież ten nóż jest tępy. No popatrz… tępy… tępy… Sam widziałeś, jak tępawo szło mi krojenie schaboszczaka.
Przemek poderwał się z ławki i z wyskoku wyrwał Michaśce nóż z ręki. Ławka pozbawiona obciążenia na jednym jej końcu straciła swą stabilność i końcem, na którym siedziała Michaśka, rąbnęła na ziemię. A ona z nią.
Łubu-duuuuu… Michałku! Pupcia cała, czy trzeba karetkę pogotowia znów wzywać? — Przemek pacnął na ziemię obok Michaśki i pękał ze śmiechu. — Nuże ERK-a, ruszajcie z pomocą! Pozbierajcie z podłoża swojego kompana M jak Michał. Nie przystoi, by nam nogi wąchał, i to jeszcze w taki upał.
Och, Przemek, tobie jak zwykle wariacje w głowie! — zawołała ciocia Marynia, stając z krzesła i przyglądając się leżącym na ziemi. — Michasiu, nic ci się nie stało?
Nic, ciociu. — Michaśka roześmiała się i rzuciła się na swojego starszego kuzyna — Ale Przemkowi zaraz coś się stanie, bo mam zamiar go pogryźć.
Idź precz, Michale, bo ci tu zaraz pucówę zrobię! — Przemek rękami przetrzymywał kuzynkę na odległość i rżał przy tym ze śmiechu niczym młody ogier. — Ty, mnie… pogryźć? Ja ci tu dam zęby szczerzyć na tak poważną i dostojną osobę! Toż to woła o pomstę do nieba… Wstrzymaj się, zanim nie będzie za późno i zębów nie postradasz.
Starsza, jednoosobowa młodzież, i młodsza, czteroosobowa młodzież, rozbawiła się na nowo. Śmichom i chichom nie było końca. Dokazywali ile wlezie. Starszyźnie też było wesoło, ale chcieli już wreszcie trochę spokojnie porozmawiać. Dlatego wujek Stach przypomniał młodzieży, że mieli zamiar pojechać do Krosnowic, by zobaczyć jak się tam bawi dożynkowe towarzystwo.
Przemek poderwał się natychmiast z siedzenia, bo przypomniał sobie, że jest umówiony z kumplem Kazkiem na godzinę dwudziestą pierwszą. Pobiegł do szopy, wyciągnął swojego Junaka i z głośnym łomotem ruszył w kierunku Krosnowic.
Michaśka nie miała jakoś ochoty wstawać od stołu. Lubiła posiedzieć sobie ze starszymi. Ale kiedy Robek przypomniał jej, że o dwudziestej drugiej na festynie dożynkowym w Krosnowicach ma być występ jakiejś trupy cyrkowej, odkleiła się wreszcie od stołu i wstała.
Co, moje dzieciaczki, wybieracie się też do Krosnowic? — spytała ciocia Marynia. — To jedźcie lepiej rowerami. I uważajcie na psy. Wczoraj był u nas leśniczy i mówił, że znów wścieklizna panuj wśród lisów. A to wiadomo, że i wśród psów też, gdyż psy najszybciej się od lisów zarażają. Leśniczy mówił, że dwa dni temu musiał zastrzelić jakiego bezpańskiego psa, bo łaził po polach z wyraźnymi objawami tej okropnej choroby. Tak że uważajcie, proszę was.
Biedny piesek — zaskomlała Michaśka. — A jak to poznać, że pies ma wściekliznę?
To ja ci mogę powiedzieć, bo miałem okazję dobrze się przyjrzeć tej chorobie u mojego psa — odezwał się ojciec Potylickich. — To było dawno temu. Byłem jeszcze chłopcem. Miałem takiego pięknego, czarnego psa, mieszańca. Ale pies był bardzo mądry i łagodny. Razu pewnego, kiedy wróciłem ze szkoły i wszedłem na nasze podwórko, stanąłem jak wryty, gdyż mój kochany pies, który zawsze mnie z taką radością witał, nagle zaczął na mnie warczeć i jakoś tak ochryple szczekać. W pierwszej chwili chciałem do niego podejść i go uspokoić, bo myślałem, że go może wcześniej ktoś bardzo przestraszył. Ale nie, pies, widząc że się poruszyłem, rzucił się na mnie. Chciał mnie ugryźć. Odskoczyłem. Na szczęście nie doskoczył do mnie. Wtedy uciekłem z powrotem za furtkę i stamtąd, z bezpiecznej odległości, zacząłem się jemu przyglądać. Mój kochany Brutus, bo tak wabił się mój pies, wyglądał jak nie mój. Sierść miał jakoś tak dziwnie nastroszoną. Z pyska zwisała mu gęsta i spieniona ślina. Miał nieskoordynowane ruchy i co chwilę nim zarzucało. Płakałem jak małe dziecko, bo wtedy już odgadłem, co to oznaczało. Taki wygląd i takie agresywne zachowanie u psa mogło oznaczać tylko wściekliznę… Tak że z ogromnym bólem serca musiałem się pożegnać z moim ukochanym Brutusem, z moim najlepszym przyjacielem…
O Boże, biedny Brutus… — zawołała Michaśka ze łzami w oczach. — Tylko proszę nie opowiadać, jak się pan z nim żegnał.
Dobrze, Michasiu, nie będę opowiadał. — Potylicki najwyraźniej sam się wzruszył, bo na chwilę zamilkł. Po chwili znów się odezwał: — Ale muszę wam powiedzieć jeszcze jedną rzecz. Bo skoro już mowa o tej okropnej i nieuleczalnej do dziś dnia chorobie, to musicie wiedzieć, że u niektórych psów, ta choroba objawia się akurat na odwrót. Psy stają się nad wyraz łagodne i przymilne. Koniecznie potrzebują wtedy czyjejś bliskości. Szukają więc kontaktu z innymi zwierzętami, a przede wszystkim z ludźmi.
No właśnie, dlatego uważajcie na siebie — dodała ciocia Marynia. — A najlepiej będzie, jak będziecie unikać wszystkich psów. Bo licho nie śpi. Ta choroba jest bardzo zaraźliwa. I tak samo bardzo niebezpieczna dla ludzi.
Nie martw się, ciociu, będziemy na siebie uważać — westchnęła Michaśka. — No to ruszajmy się chłopaki, bo już zaczyna szarzeć, a my ciągle pod gruszą kotwiczymy.
Weźcie ze sobą latarki — poradził wujek Stach. — No i trochę grosza weźcie, żebyście mieli za co podożynkować na festynie… Swoją ciężką pracą przy żniwach zasłużyliście sobie na dożynki. No i zarobiliście sobie trochę grosza, to i macie teraz za co się pobawić. Tylko zaraz nie wydajcie wszystkich pieniędzy. Szkoda by było… A i zbyt późno nie wracajcie!
Michaśka wraz z chłopcami pobiegła do domu. Każdy się przebrał w cieplejsze ubrania i po chwili wszyscy spotkali się znów na podwórku. Wyciągnęli z szopy swoje rowery i ruszyli w drogę. Po drodze postanowili jechać ścieżynką wzdłuż Białej, a potem wzdłuż Nysy. Tamtędy była krótsza droga do Krosnowic, a przede wszystkim mniej uczęszczana w takim dniu. Mogli więc spokojnie sobie jechać, bez konieczności urządzania slalomu między idącymi i jadącymi czym się da. A to by ich z pewnością czekało na wiejskiej drodze.
Jechało im się bardzo przyjemnie. Pogoda ciągle była wspaniała. Było ciepło i bezwietrznie. Choć ciemniało już na dobre, to jednak widoczność była całkiem dobra. Nie musieli nawet latarek włączać. Drogę brzegiem rzek znali zresztą na pamięć. Jechali więc spokojnie, nie za szybko, nie za pomału. I rozmawiali, na tyle ile się dało. Chwilami milczeli, gdyż ścieżynka w niektórych miejscach była tak wąska i tak kręta, że musieli się skupić na jeździe i jechać bardzo ostrożnie z zachowaniem odpowiedniego odstępu między sobą. Robek jechał pierwszy, za nim Michaśka, potem Emil, i na końcu Kamil.
W takiej też kolejności dojeżdżali do miejsca połączenia się rzek, gdy nagle Michaśka wyprzedziła Robka i z okrzykiem: — „Damy mają pierwszeństwo!” — wyszła na prowadzenie i ni stąd, ni zowąd, zaczęła głośno śpiewać:

Lato, lato, mieszka w drzewach,
Lato, lato, w ptakach śpiewa,
Słońcu każe odkryć twarz.
Lato, lato, jak się masz?
Lato, lato, dam ci różę,
Lato, lato, zostań dłużej,
Zamiast się po krajach włóczyć stu,
Lato, lato, zostań tu". *
-------------------------------------------
* Refren piosenki pt. „Lato, lato” - słowa J. L. Kern


A ciebie Michaśka, co postraszyło? — Robek na moment zrównał się z kuzynką. — Ciemna noc, wakacje się kończą, a ty co, lato zaklinasz? Czy jaki piorun kulisty?
Co, tobie, tak jak i Przemkowi, spodobał się nagle piorun kulisty, hę? Co wy o nim możecie wiedzieć? Tylko ja wiem. I tylko ja tegoroczne lato z piorunem kulistym w tle będę mogła wspominać przez całe życie… A że lato zaklinam, to masz rację. Niech z nami przynajmniej w naszych sercach zostanie. Bo włóczyć się to i my potrafimy niezgorzej. I z pewnością włóczyć się już będziemy przez całe życie…
No jasne, bo nie ma to jak przygoda! — zachichotał Robek i wyprzedził kuzynkę. — Spinkalaj do tyłu. Dżentelmen musi chronić damę. Zwłaszcza tak pechową damę jak ty, którą co rusz trafia jakiś grom z jasnego nieba. Teren robi się niebezpieczny. Chyba nie chcesz jeszcze i na koniec wakacji zarobić jakiegoś guza?
Cha, cha, cha… ale śmieszne! — prychnęła Michaśka. — Dżentelmen się znalazł. Mnie nikt nie musi pilnować. Sama się przypilnuję.
Hej, wy tam z przodu, o czym tak rozprawiacie?! — głośno zapytał Kamil i wyjechał na skarpę, by znaleźć się bliżej Michaśki i Robka. — My tam z tyłu prawie nic nie słyszymy. Gadajcie głośniej, bo też nas ciekawi, dlaczego Michaśka śpiewała i piorunem kulistym zaklinała lato.
Ja też chciałbym wiedzieć… A niech to piorun kulisty strzeli! — wrzasnął nagle Emil i wyrżnął jak długi w połowie skarpy.
Okazało się, że pozostawiony w tyle Emil chciał dogonić wszystkich i za przykładem brata starał się wjechać na skarpę. Niestety, ten manewr mu się nie udał. Może się za słabo rozpędził? W efekcie pacnął jak długi, a rower upadł na niego. I leżał tak nieborak przykryty rowerem, jedną ręką trzymając kierownicę a drugą ściskając pokaźnych rozmiarów darninę, którą — w odruchu bezwarunkowym — wyrwał ze skarpy.
Rany, Emil, a tobie po co ta trawa? — spytał Kamil, pochylając się po chwili nad leżącym bratem. — Myślisz, że się tym wiechciem obronisz przed wściekłym lisem albo psem? Nic dziwnego, że wyrżnąłeś jak, nie przymierzając, ostatnia oferma sztabowa. Bo kto to widział, aby wozić się z czymś takim na rowerze?
Czego się mnie czepiasz? Przecież ja nic nie wożę — wściekał się Emil.
A to, to co? — Kamil wyrwał bratu darninę z ręki i podsunął mu pod nos.
Nic, trawa — trafnie rozpoznał Emil. — Musiałem się chyba jakoś ratować, żeby sobie kończyn nie połamać. Ty, popatrz, nawet nie czułem kiedy i jak skosiłem tę trawę. Ale widocznie mi pomogła, bo sam widzisz, że nie zjechałem na sam dół skarpy, więc się odwal… i zabieraj mi tę trawę spod nosa!
Hej, co się tam z wami właściwie dzieje?! — wrzeszczała Michaśka, świdrując wzrokiem ciemność i próbując wyłapać słowa braci Potylickich. — Nie macie gdzie odpoczywać, tylko w połowie skarpy?
Michaśka nieco później niż Kamil spostrzegła leżącego na ziemi Emila i nie bardzo wiedziała, co się stało. Zatrzymała się na ścieżynce i na odległość próbowała wysondować przyczynę nagłego ich postoju.
Robek, który znów jechał na czele, nawet nie zauważył, że za jego plecami zrobiła się pusta przestrzeń. Rozmyślał akurat nad piorunem kulistym, bo nagle tyle razy padły te słowa, i choć każdy wypowiedział je w innym kontekście, to jednak nasunęły mu one to właściwe skojarzenie — piorun kulisty jako zjawisko atmosferyczne. Zjawisko, o którym nic nie wiedział, chociaż niejedną straszną burzę przeżył w swoim życiu. Więcej, nawet rodzice nie za bardzo wiedzieli, co to za dziwoląg. Dziwoląg, który nie jemu, ani nikomu ze wsi, tylko akurat kuzynce z miasta się ukazał. Robek uśmiechnął się tkliwie do swoich myśli i pedałował dalej. Uwielbiał swoją kuzynkę i wcale się z tym nie krył. Zresztą i po co? Wiedział, że nie ma chyba nikogo, kto by jej nie lubił. Ta myśl jeszcze bardziej go roztkliwiła, oglądnął się więc za siebie, aby spytać czy nie musi odpocząć. Jakie było jego zdziwienie, gdy tylko ciemność za sobą zobaczył. Szybko zawrócił rower i popedałował z powrotem. Po kilkudziesięciu metrach spostrzegł Michaśkę. Stała na ścieżynce oparta o rower.
Co się dzieje? Dlaczego nie jedziecie? — spytał.
Sama nie wiem. Potyliccy chyba tam na skarpie odpoczywają — odpowiedziała tak samo zdezorientowana Michaśka. — Zostawmy tu rowery i chodźmy zobaczyć.
Co wy tu robicie? — spytał Robek, przyglądając się braciom już z bliska. — Po co wam ta trawa? Pasiecie się, czy jaki piorun… Auuuaa…! Michaśka, co mnie tłuczesz? Ustań, bo cię też palnę… Co ty myślisz, że ja zrezygnuję z tego słowa tylko dlatego, że ono kojarzy ci się z twoim przeżyciem? Zawsze używałem tego słowa i nie mam zamiaru przestać go używać tylko dlatego, że ty samowolnie zarezerwowałaś go wyłącznie dla siebie jako wspomnienie na całe życie, jak to powiedziałaś… Niestety, wspominając o piorunie kulistym, będziesz musiała i o mnie powspominać. No i o tych dwóch, pasących się akurat, tak samo… No właśnie, powróćmy do tych tu… Gadajcie chłopaki, co tu robicie i po co wam to trawsko?
A to się porobiło! Człowiekowi nawet nie można spokojnie orła wywinąć, bo zaraz zrobią z tego całą historię — burknął Emil, leżąc w dalszym ciągu w pozycji horyzontalnej na skarpie.
Aaaa… to ty upadłeś? O rany, pokaż się! — Michaśka natychmiast doskoczyła do Emila, aby sprawdzić jego stan po upadku.
O kurka wodna! A ty co się tak przejęłaś tą łamagą i tchórzem zarazem? — Kamil nabijał się z Michaśki i jednocześnie z Emila. — Wścieklizny się wystraszył i wozi się z tym ciężkim kawałkiem… no i w końcu wyrżnął i… ma za swoje. Za swoje tchórzostwo, za swoją głupotę, i za swoją niezdarność.
Och, ty wstrętny braciszku, przecież ci mówiłem skąd mam tę trawę! — Emil wkurzył się, wyrwał Kamilowi darninę z ręki i cisnął mu nią w twarz.
Zaskoczony Kamil zastygł w bezruchu. Po chwili otrzepał się z ziemi, złapał za darninę, i już chciał nią cisnąć z powrotem w Emila, gdy nagle Michaśka wyrwała mu ją z ręki i cisnęła w niego. Rozeźlony, znów się otrzepał, podniósł z ziemi darninę i rzucił nią w Michaśkę. Michaśka złapała darninę w locie, ale obsypująca się z niej ziemia zaprószyła jej oczy. Michaśka poprychała, poparskała, otrzepała się, i cisnęła nią w śmiejącego się w głos Robka. Niespodziewający się ataku Robek, dostał darniną prosto w twarz. I dość pokaźna gruda ziemi wylądowała mu w szeroko otwartych od śmiechu ustach. Robek zaczął pluć jak oszalały, hamując tym samym odruch wymiotny. Wreszcie doszedł do siebie, otrzepał się z ziemi, złapał za darninę, i cisnął nią w kierunku pękającego ze śmiechu Emila.
Obrzucali się tak dobrą chwilę, prychając ziemią na wszystkie strony. Aż w końcu darnina, latając w powietrzu niczym pocisk artyleryjski, wytraciła swą spójność i rozwaliła się na wiele drobnych kawałków. Wtedy to już doszło do regularnej bitwy. Każdy zaopatrzony w taki kawałek stanął do walki i z wielką zaciętością walił w kogo popadło. Długo się tak tłukli, aż w końcu i z tych kawałków ziemia się obsypała całkowicie a z nią i ostatnie źdźbło trawy. Nic im już w rękach nie pozostało. Wtedy padli zdyszani na skarpę i pękali ze śmiechu.
Ubaw po pachy, nie ma co! No, ale teraz pięknie wyglądamy! — zawołała Michaśka, gdy załapała trochę tchu. — Cha… cha… cha! Z takim wyglądem możemy teraz dołączyć do tej trupy cyrkowej i wystąpić jako clowny… A właśnie, jeśli mowa o cyrkowcach, to muszę wam się przyznać, że jakoś dziwnie straciłam ochotę ich oglądać. No może ich samych nie, ale tej całej publiczności, która tam się zjawi. Bo wiecie, po dzisiejszym dożynkowaniu zapachy z co niektórych rozentuzjazmowanych i rozwrzeszczanych ust będą cuchnące jak, nie przymierzając, wyziewy z gorzelni. Strasznie tego nie lubię.
To jaki problem? Po prostu nie jedźmy tam, i już — podchwycił Robek, czując że też stracił ochotę na przeciskanie się w ciżbie.
Mnie nie zależy, żeby tam być — stwierdził Kamil.
Ani mnie. — Emil był tego samego zdania.
Wiecie co, to podjedźmy bliżej Krosnowic i przed samą wsią zatrzymajmy się — podjął inicjatywę Robek. — Tam jest przecież takie wspaniałe miejsce, rozlewisko Nysy je tworzy. Tam gdzie Przemek najczęściej jeździ na ryby. Nieopodal piękna łąka, a tuż za nią ogromna plebania parafii krosnowickiej z wielgaśnym ogrodem, stawem rybnym i sadem owocowym. Bardzo fajnie tam zawsze pachnie. Tam też możemy sobie pochodzić albo posiedzieć i wsłuchać się w rechotanie żab i różne odgłosy nocy. No a potem, jak będziecie mieli jeszcze ochotę, to możemy zajechać na festyn dożynkowy, choćby tylko na chwilę. Mamy przecież czas do rana.
Robotku, wspaniały pomysł — zakwiliła Michaśka. — A wy, braciszkowie, co sądzicie?
Tak samo… sądzimy — powiedział Kamil.
A jasne! — wrzasnął brudny jak czort Emil.
Kolumna rowerowa znów ruszyła, i ze względu na nierówność terenu, od razu musiała się rozciągnąć. Jechali więc z zachowaniem odpowiedniej między sobą odległości, ostrożnie i powoli.
Kiedy dojechali już do rozlewiska Nysy, Robek zarządził postój. Wszyscy zeskoczyli z rowerów i ukryli je w pobliskich krzewach. Sami zaś usiedli na brzegu rozlewiska i wpatrywali się w migocącą złotem wodę. Niebo przybrane gwieździstym płaszczem migotało nad ich głowami. Było cicho i spokojnie. Słychać było tylko cichutki szum wody i plusk ryb. A i rechot żab w oddali dobiegający ze stawu rybnego należącego do plebanii. Piękna to była noc. Nastrajała tak miło, tak przyjemnie, tak romantycznie.
Michaśka wyłożyła się na trawie i wlepiła wzrok w niebo. Przyglądała się gwiazdom. Niebo było bezchmurne. Mogła więc podziwiać niebo z jego cudowną gwiezdną iluminacją aż po sam horyzont. A w tym miejscu horyzont był ogromny. W mieście nie miała takich możliwości. Domy przysłaniają linię oddzielającą ziemię od sklepienia niebieskiego. Miejskie światła zaś ograniczają widoczność na nocnym niebie. Dlatego tu i teraz chłonęła ten bajecznie piękny widok z wielką rozkoszą. Chciała go zapamiętać na całe życie, aby móc w razie potrzeby przywołać go sobie w pamięci i dla ukojenia duszy mieć go zawsze pod powiekami. Zachwycała się również Drogą Mleczną, która niczym mglista wstęga mieniła się nad jej głową miliardami gwiazd. Czuła się z jednej strony jak widz, a z drugiej jak aktor biorący bezpośredni udział w tym najwspanialszym, w tym najbardziej widowiskowym spektaklu natury.
Czuję się jak w bajce — westchnęła z rozkoszą. — Mogłabym tak całą noc wpatrywać się w niebo. W ten bezkres piękna, ocean spokoju…
No już, już… złaź na ziemię! — Kamil brutalnie sprowadził Michaśkę do ziemskiej rzeczywistości. — Ile można ślepia w niebo wlepiać? Niebo jak niebo. Świecą gwiazdy i nic więcej się nie dzieje. No, może czasem jakiś satelita przeleci albo samolot, to i owszem, można popatrzeć, ale żeby tak długo w niebo zaglądać niczym sroka w kość to już przesada.
I co się czepiasz Michaśki? Dajże jej popatrzeć, jak chce. — Emil stanął w obronie przyjaciółki.
Właśnie. Dzięki Emil — powiedziała Michaśka, nie przerywając obserwacji nieba. — A wiecie, ile gwiazd można zobaczyć gołym okiem?... Nie wiecie?
A ty pewnie wiesz? — powątpiewał Robek.
A wiem. Czytałam o tym. Gołym okiem można się doliczyć ponad trzy tysiące gwiazd.
Chyba nie masz zamiaru teraz ich liczyć? — wystraszył się Kamil.
O rany, Kamil, jaki ty jesteś do niczego! — zawołała Michaśka gdzieś w niebiańską przestrzeń. — Za grosz romantyzmu, i za grosz realizmu.
Odczep się ode mnie! — zażyczył sobie Kamil. — Mam wszystkiego, co mi trzeba.
O, Michaśka, widziałaś?! — wrzasnął nagle Emil. — Tam, po prawej stronie, meteoryt poleciał!
Gdzie… gdzie? Ojej, za późno już. Już na pewno spłonął w atmosferze… To wielka rzecz zobaczyć meteoryt, gdyż nie wszystkim odłamkom meteoru udaje się przelecieć przez atmosferą ziemską, nie wyparować po drodze, a upaść na powierzchnię Ziemi… Ale wiecie co, chłopaki! — Michaśka ożywiła się nagle. — Kładźcie się obok mnie, i wpatrując się w niebo, pomyślcie o swoim największym marzeniu. Kto pierwszy z nas zobaczy spadający meteoryt, będzie oznaczało, że jego marzenie się spełni. Meteoryt to sprawi. Wierzcie mi.
Och, Michaśka, Michaśka, bujasz w obłokach — zakpił z kuzynki Robek. Posłusznie położył się jednak obok niej.
W żadnych obłokach. Niebo czyściutkie. Nie widzisz? Ani jednej chmureczki — sprostowała Michaśka. — No, bracia Potyliccy, wy też kładźcie się… Gra! A teraz szybko pomyślcie o swoim marzeniu… I cicho sza! Każdy wpatruje się w niebo.
Leżeli w bezruchu na ziemi i w milczeniu obserwowali niebo. Wodzili po nim oczami i w poszukiwaniu spadającego meteorytu wzrokiem przeczesywali każdy jego skrawek. Każdy z nich miał swoje marzenie, i każdy z nich marzył, aby to marzenie się spełniło. I choć wiedzieli, iż wiara w to, że meteoryt to sprawi, zakrawała na czystą iluzję, to jednak w tym danym momencie każdy chciał wierzyć, że tak będzie. Dlatego każdy z nich pragnął ten wszechmocny meteoryt ujrzeć jako pierwszy.
Jeeeeest! — wrzasnęła nagle Michaśka. — O, tam, widzicie? Dzięki ci, mój kochany zwiastunie urzeczywistnienia mojego marzenia. Z głębi serca dziękuję!
Wielkie rzeczy! Zobaczyła kawałek odłamka gwiazdy i cieszy się choćby głupi — kpił sobie Kamil. — Na pewno teraz królewicz z bajki stanie przed tobą i poprosi cię o rękę. Bo z pewnością takie jest twoje marzenie.
Wcale nie… Akurat, królewicza mi trzeba. A po kiego licha? Chyba ty marzyłeś o księżniczce i teraz swoje marzenie mi przypisujesz — odgryzła się Michaśka. — Moje marzenie jest realne. Całkiem realne… No dobra, powiem wam. Mam tylko jedno marzenie, aby było mi dane, będąc już dorosłą, z tego samego miejsca podziwiać ten przecudny widok.
Też mi marzenie. A jaki to problem? Przyjedziesz do Pilcza i będziesz oglądać ten widok tyle razy, ile tylko dusza zapragnie — stwierdził ucieszony Kamil.
No wiesz, nigdy nie wiadomo gdzie nas los rzuci. I co nam przyjdzie robić w przyszłości jako dorosłym. — Michaśka realistycznie podeszła do sprawy. — No dobra chłopaki, podnieśmy się już z ziemi, bo zaczyna ciągnąć od niej chłodem… Co robimy dalej? Robotku, wymyśl coś interesującego.
Sie robi! — radośnie krzyknął Robek.
Robek, słysząc jakie Michaśka ma marzenie, ucieszył się niesamowicie, gdyż to, żeby Michaśka zawsze do Pilcza przyjeżdżała, było też i jego marzeniem. I choć nie zobaczył meteorytu jako pierwszy, to i tak na to wyglądało, że jego marzenie zostanie spełnione. Nic więc dziwnego, że Robek poczuł się wspaniale. Ochoczo poderwał się z ziemi i z kieszeni spodni wyciągnął latarkę. Ustawił ją przy brzegu rzeki tak, aby strumień światła padał na jej leniwy nurt. Postał chwilę przy latarce, wpatrując się w zasięg jej świetlistego strumienia, a że coś mu nie pasowało, kręcąc głową, przeniósł wzrok na stojących obok niego przyjaciół i zawołał:
Hej, dawajcie swoje latarki. Urządzimy zawody. Kto najdalej puści kaczkę z minimum trzema skokami, wygrywa. I będzie mógł mieć trzy życzenia, po jednym do każdego. No jak, dobra zabawa?
Jasne! — wrzasnęły trzy gardła.
Po chwili wszyscy z kamieniami w rękach stali już przy brzegu Nysy. Cztery latarki oświetlały rozlewisko rzeczne znakomicie. Zawody się rozpoczęły. Pierwsza puszczała kaczkę Michaśka. Trzy skoki kamieniem zaliczyła, ale odległość była marna. Potem rzucał Emil. Jemu poszło o wiele lepiej. Cztery skoki kamieniem i odległość znacznie większa. Kamil rzucał jako następny. Jego rzut to prawie mistrzostwo świata. Sześć skoków, tyle że odległość minimalnie tylko większa od odległości osiągniętej przez brata. Na samym końcu rzucał Robek. Okazało się, że jego wynik był najlepszy. Wprawdzie jego kaczka zrobiła tylko trzy skoki, ale za to w dużych odstępach i poskakała aż poza zasięg światła.
No, mistrzuniu, melduj swoje życzenia! — zawołała Michaśka.
Z przyjemnością melduję. Pierwsze życzenie do Kamila. A więc Kamil, życzę sobie, abyś mnie jutro zaniósł na rękach wprost do naszego basenu. Od ciebie zaś Emil życzę sobie, abyś mi zrobił pyszny koktajl owocowy i podał mi go do picia, kiedy znajdę się już w basenie. A od ciebie Michaśka, życzę sobie, abyś co roku do nas przyjeżdżała i swoimi szaleństwami ubarwiała nam nasze wiejskie życie.
No, wspaniale, każde twoje życzenie skierowane do braci Potylickich jest do spełnienia na już. Zaś życzenie skierowane do mnie, to życzenie na całe życie — zaśmiała się Michaśka i cisnęła z wielkim impetem ostatnim trzymanym w ręce kamieniem.
Bo o to mi chodzi, abyś była z nami zawsze. Nawet jak będziesz dorosła — potwierdził Robek. — Zresztą, moje życzenie pokrywa się z twoim marzeniem, więc jaki problem?
Masz rację... No to życzenie twoje musi być spełnione — stanowczo odpowiedziała Michaśka. — Chłopcy, czy już wam mówiłam, że czasami jesteście wspaniali? Nie? No dobra, to mówię to teraz, bo licho wie jak długo jeszcze będziemy razem w takim składzie…
Michaśka skończ! — wrzasnął Emil.
No dobra… Zamykam już dziób na kłódkę… Oj, nie, chyba jednak nie mogę go zamknąć, gdyż bardzo, ale to bardzo chce mi się pić — zakwiliła Michaśka. — Tyle co ja dzisiaj zjadłam, to chyba mi się jeszcze nie zdarzyło w całym swoim życiu. Ciocia z mamą Potylickich tak bardzo nam dogodziła, że ja, największy łasuch na wiejskie jedzenie, sama zżarłam prawie połowę tego wszystkiego, co stało na stole. I teraz chce mi się tak pić jak smokowi wawelskiemu po skonsumowaniu owieczki nafaszerowanej siarką… Ludu… pić!
To co? Jedziemy do Krosnowic kupić coś do picia? — spytał Robek.
No właśnie, w tym problem, bo jechać do Krosnowic to mi się nie chce, ale pić mi się chce, i to okropnie — martwiła się Michaśka. — Więc tak sobie myślę, że jakbym tak zjadła ze dwa, trzy jabłka, to by mi się pić odechciało.
Michaśka, ty nas namawiasz do kradzieży — stwierdził wesoło Robek.
A do jakiej tam znów kradzieży… A broń Panie Boże! — zawołała Michaśka. — Przecież sami mówiliście, że to żadna kradzież, tylko normalne chodzenie do księdza na jabłka. Pamiętam dokładnie, więc się teraz nie wymigujcie.
Ani nam się śni wymigiwać. Życzenie waćpanny Czaplińskiej jest naszym rozkazem — orzekł Robek, patrząc na braci Potylickich. I kiedy ujrzał ich aprobatę, zarządził: — A więc, Michaśka, dlatego że ty akurat dziwnym trafem potrafisz z nas wszystkich najgłośniej gwizdać na palcach, zostajesz na czatach. A my włazimy przez płot do sadu księdza. I tak, gdybyś zauważyła coś niepokojącego, twoim zadaniem będzie przeciągle gwizdnąć i natychmiast się ukryć. My zaś, po usłyszeniu twojego gwizdu, będziemy wiedzieli, że zbliża się niebezpieczeństwo, więc cichcem wyniesiemy się z sadu. Będziemy zmykać tak szybko jak się da. A potem odnajdziemy się wszyscy już tu, w krzakach przy rowerach. No jak, program eskapady przyjęty?
Przyjęty! — wrzasnęły trzy gardła stłumionym głosem.
W porząsiu, no to do dzieła! — zawołał zadowolony Robek. — Zdejmę tylko koszulę i zwiążę jej rękawy i kołnierz, to będziemy mieli prowizoryczny worek na jabłka… Aha, Michaśka, gdyby tobie coś zagrażało, to tak samo gwiżdż, ale wtedy gwiżdż dwa razy. Wtedy będziemy wiedzieli, że musimy gnać w twoją stronę, a nie byle gdzie… No, to już chyba wszystko omówiliśmy… I worek też już gotowy. Ruszajmy! Idziemy najpierw razem aż pod sam sad księdza, a potem my włazimy do środka, a ty będziesz chodziła dookoła sadu i sprawdzała teren.
No i poszli. Do sadu księdza nie było daleko. Chyba jakieś dwieście metrów od rozlewiska Nysy — w kierunku wsi. Po paru zaledwie minutach byli już na miejscu. Robek pierwszy zwinnie przeskoczył przez płot, a za nim Kamil i Emil. Michaśka zaś, ściskając latarkę w ręku, szepnęła chłopakom na odchodnym cichutkie: —„Powodzenia” — i zaczęła obchód.
Chłopcy zniknęli w sadzie pod osłoną nocy, a Michaśka w ciemnościach ruszyła wzdłuż płotu sadu. Szła powoli, rozglądając się na wszystkie strony. Cicho było i spokojnie. Oprócz rechotania żab niczego innego nie słyszała. Czasami tylko uszu jej dobiegało ćwierkanie jakiegoś pasikonika lub świerszcza. Z wielką przyjemnością wypełniała swoje zadanie. Noc była cudowna. Gwieździste niebo nie tylko miło ją nastrajało, pozwalało jej też całkiem dobrze widzieć. Dlatego nie czuła żadnego lęku, pomimo iż została sama w nocy na obcym terenie.
Michaśka zdążyła obejść już cały sad dookoła, a chłopców ani widu ani słychu. Przymierzała się już do drugiego okrążenia. Ale na wszelki wypadek postała chwilę w tym miejscu gdzie chłopcy przeskoczyli płot i wzrokiem przebijała się w ciemność sadu. I nic. Cisza. Nic nie było widać. — „Trudno” — pomyślała. — „Widocznie chodzenie do księdza na jabłka jest czasochłonne”. — Nie zmartwiło ją to zbytnio, gdyż fajnie jej się spacerowało po nocy pachnącej sadem owocowym i pobliską łąką. Ruszyła do następnego okrążenia sadu. I kiedy znajdowała się w miejscu jego północnego odcinka, czyli najbliżej pierwszych zabudowań wiejskich, a w największym oddaleniu od Nysy, usłyszała nagle jakieś dziwne odgłosy. Przykucnęła natychmiast i nastawiła uszu. Cisza. Nic nie było już słychać. Nic też nie widziała. Jednak po chwili usłyszała wyraźny szelest trawy. Tak jakby ktoś po niej biegł. Zamarła. Serce zaczęło jej walić jak oszalałe. Zachowała jednak zimną krew i pomimo ogromnego strachu, nawet nie pisnęła. Wnet się otrząsnęła i powoli zaczęła podnosić głowę, aby zobaczyć co to albo kto to może być. Dreszcze przelatywały jej po plecach, ale odważnie unosiła głowę. I nagle, to co zauważyła w pewnej odległości od siebie, spowodowało, że mało jej serce z piersi nie wyskoczyło. Pies. To był pies. I to bardzo duży pies. Tego było już za wiele dla Michaśki. Człowieka by się nie wystraszyła aż tak, ani też żadnego psa, gdyby nie dowiedziała się akurat w tym dniu o wściekliźnie. Nikogo innego nie widziała. To by oznaczało, że pies był sam. — „Chryste Panie, wściekły pies!” — wrzeszczało jej wnętrze. Wrzeszczało raz po raz, i tym głośniej, im mocniej musiała się powstrzymywać by na głos nie zacząć wrzeszczeć. Nie wiedziała, co ma robić. W pierwszym odruchu włożyła palce do ust i spróbowała gwizdnąć, ale z jej gwizdania nic nie wyszło. Oprócz cichego świstu, nic. W ułamku sekundy przyszło jej na myśl, że może to i lepiej, bo co by jej gwizdanie teraz pomogło? I komu by pomogło? Chyba tylko wściekłemu psu, bo gwiżdżąc, zdradziłaby tylko swą kryjówkę, a chłopców biegnących w jej kierunku, wystawiłaby jak kaczki do odstrzału. Może akurat tam gdzie są, są bezpieczni? Po co więc jeszcze i ich narażać, skoro i tak nie mogą jej pomóc. Przynajmniej oni niech nie przeżywają tego, co ona teraz musi.
Przerażona, przylgnęła do ziemi i próbowała ogarnąć swoje myśli, które jak oszalałe biegały po jej skołatanej głowie. — „Co robić?! Co robić?!” — z krzykiem pytało jej wnętrze. W odruchu desperacji postanowiła jeszcze raz zaglądnąć gdzie znajduje się pies. Ale nic już nie widziała. Usłyszała za to gdzieś w oddali jakiś dziwny dźwięk, tak jakby ciche cmoknięcie. Tak jej się przynajmniej wydawało. Nie odgadła jednak, co ten dźwięk miałby oznaczać ani komu albo czemu go przypisać. Postanowiła wycofać się z tego miejsca. Ale nie mogła się zdecydować, w którym kierunku ma się wycofywać. Do rozlewiska Nysy miała z tego miejsca o wiele dalej niż do wsi. Z tym, że drogę do rzeki już znała, a do wsi nie. Widziała w oddali pierwszą zagrodę należącą do wsi Krosnowice. Widziała palące się tam światła. Ale przecież nie mogła tak po prostu zdezerterować i zostawić chłopców bez ochrony. Resztkami poczucia odpowiedzialności i solidarności, nadżartymi przez obezwładniający lęk, postanowiła kierować się jednak w stronę rzeki. I już zamierzała postanowienie swoje wprowadzić w czyn, gdy nagle uszu jej dobiegł ponowny szelest trawy. Podobny jaki słyszała wcześniej, tyle że teraz słyszała go o wiele wyraźniej. Pies musiał być tuż-tuż. Wpadła w panikę, i bez najmniejszego zastanawiania się już, poczołgała się co sił w stronę… światła.
Wszystkie negatywne odczucia, jakie nią zawładnęły, skumulowały się i natychmiast przerobiły się w niej w ogromną energię. Poczuła w sobie potężną siłę. Pruła trawę niczym czołg… i parła do przodu. Nic nie czuła. Zero uczuć. Miała tylko takie wrażenie, że widzi siebie z góry, tak jakby oglądała film o sobie w przyśpieszonym tempie. Więcej, słyszała nawet swoje dopingujące okrzyki: — „Szybciej… szybciej… szybciej!”...

 cdn.

Link do powieści: "Szalone wakacje" (w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach). 

środa, 27 marca 2019

Szalone wakacje (XV cz.)




Nie minęło czterdzieści minut, a dziewczynki znów spotkały się razem w mieszkaniu Zuzy. Czyste jak dwa aniołki i jeszcze bardziej zadowolone z siebie, przystąpiły do realizacji planu na dalszą część dnia. A następne, co w dalszej części dnia miały do zrobienia, to były zakupy. Wybrały się więc razem do pobliskiego supermarketu po kupienie tego wszystkiego, co na kartkach stało nadziubdziane przez obydwie mamy. Zakupy załatwiły w mig. Po powrocie do domu każda z osobna wypakowała w swoim mieszkaniu zakupione towary i znów spotkały się razem, tym razem w mieszkaniu Miry. Do powrotu rodziców z pracy pozostało jeszcze prawie dwie godziny. Dziewczynki poszły więc do pokoju Miry. Wreszcie miały czas dla siebie. I też sobą się zajęły.
Ty, Mirka, jak myślisz, rodzice będą zadowoleni z naszej pracy w piwnicznych izbach? — Zuza spytała przyjaciółkę, gdy znalazły się już w swoim azylu, czyli w pokoju Miry.
Pewne! I bluzka twoja też pewna. — Mira uspokoiła Zuzę.
Mira, kiedy tylko weszła wraz z Zuzą do swojego pokoju, zastanawiała się, czy Zuza, widząc komputer, nie zapragnie go od razu włączyć, by sobie pograć. Ku jej zdziwieniu, Zuza jakoś w ogóle nie reagowała na widok tego znienawidzonego przez nią pudła. Mira była tym faktem niesamowicie zaskoczona. A że Mira miała taką naturę, że musiała wszystko sprawdzić, aby być pewną, sama nagle zagadała na temat komputera.
Zucha, nie miałabyś ochoty trochę pograć na komputerze? — spytała.
Ach, daj mi ty spokój z komputerem, mamy ważniejsze sprawy na głowie. Wakacje tuż-tuż a my ciągle nie wymyśliłyśmy, co chcemy robić, skoro nie chcemy do Tunezji. Mirka, dumajmy. Czas nagli.
Dziewczynki zaczęły dumać. Wpatrywały się w ściany pokoju. Przenosiły wzrok za okno. Zerkały na siebie. Dumały i dumały. I nic. Niczego sensownego nie nie umiały wydumać.
Makówka już mi pęcznieje od tego dumania — poskarżyła się Zuza i popatrzyła na Mirę ze skrzywioną miną. — Jak pragnę zakwitnąć… Ty, ja nic nie mogę wymyślić. Jedyne i najwspanialsze zarazem, co mi do głowy przychodzi, to wczasy w siodle z kursem jeździectwa…
Kurna, ale wymyśliłaś! — głośno zdumiała się Mira. — Rodzice nigdy by się na to nie zgodzili. A to z prostej przyczyny. Finansowej. Nie pamiętasz, jak w zeszłym roku już narzekali na sytuację w kraju prowadzącą do takiego paradoksu, że wczasy krajowe stały się o wiele droższe od zagranicznych? I przede wszystkim dlatego wybrali Tunezję. Dam swoją napęczniałą od dumania makówkę, że ich po prostu nie stać by było na opłacenie takich wymyślnych wczasów w siodle.
To niech nas zostawią w domu i niech sami na Czarny Ląd sobie lecą! — Zuza wkurzyła się na finansową niesprawiedliwość świata, ale to tak w jej ustach zabrzmiało, jakby się na rodziców wkurzyła.
No coś ty, Zuzka! Przecież to nie rodziców wina, że nie mają więcej pieniędzy. Pracują wszyscy przez całe życie i co mają z tej pracy? Psińco! Widocznie za uczciwą pracę więcej zarobić się nie da. Od swoich rodziców posagu nie dostali, spadku żadnego też nikt im nie chciał przepisać. Nawet w totolotka nigdy nie wygrali. Pamiętasz, co mój ojciec zawsze mówi? Mówi: „Kto szczęście ma w miłości, nie ma do pieniędzy… I na odwrót”. A zanim, pozostali zaraz powtarzają, że ze wszech miar wolą to pierwsze. Widzisz więc, Zuza, powinnyśmy być zadowolone, że nasi rodzice się kochają. Sama słyszałaś od Kaśki i Izabeli, co to za nieszczęście żyć pod jednym dachem z rodzicami, którzy nie mogą znieść siebie nawzajem i kłócą się tylko całymi dniami. Brrr… zwariowałabym z pewnością, gdyby tak, co nie daj Bóg, moi rodzice się awanturowali. Zucha, my i tak mamy szczęście, że mamy takich rodziców. Bo summa summarum, trzeba przyznać, że są kochani.
Uspokój się. Przecież to wszystko wiem. — Zuza poklepała Mirę po ramieniu, bo dopiero teraz do niej dotarło, że ona ją źle zrozumiała. — Pewnie, że mamy kochanych rodziców. A wnerwiona jestem na tę głupią sytuację w kraju, a nie na rodziców. Mówiąc o tym, że oni sami mogą lecieć do Tunezji, nie miałam nic złego na myśli. Wręcz przeciwnie. Miałam na myśli, że oni mogliby odpocząć sobie od nas i jeszcze pieniądze zaoszczędzić. A my z kolei mogłybyśmy, zostając same w domu, też dać im trochę odsapnąć od nas. I vice versa. Chyba jesteśmy już do tego duże wystarczająco, hę?
Myślę, że tak — odpowiedziała Mira w głębokiej zadumie.
No i co dalej? Co wydumałaś?
Tak sobie akurat myślę, że może mogłybyśmy zostać pod opieką babci Michaliny. Może ten argument do staruszków przemówi?
A niech mnie kaczka kopnie! To mi nie przyszło do głowy. Wiesz, Mirosławo, toż to super pomysł. Gdyby się nam udało go przeforsować, to będę sławić twe imię przez całe wakacje… Tylko myślę, że lepiej będzie, jak im dopiero jutro zaczniemy dziury w brzuchach wiercić na ten temat. Bo wiesz, najpierw muszę mieć ten odjazdowy ciuch na sobie, a potem to już z całą mocą będziemy mogły się wziąć za wiercenie… Masz makówkę nie od parady, moja droga Mirosławo! A myślisz, że twoja babcia się zgodzi sprawować opiekę nad nami, bądź co bądź, ździebko szurniętymi dzierlatkami?
Moja w tym makówka! — radośnie zawołała Mira.
Dziewczynki uradowane nowym pomysłem, zaczęły wymyślać co też by robiły w czasie takiego dwutygodniowego urlopu od rodziców. Wymyśliły wiele. Ale wszystko co wymyśliły, związane było przede wszystkim z wyjazdami z babcią do stadniny koni i pobliskiego lasu. Oprócz tego, może ze dwa, trzy razy, pójście do kina i na basen. No może jeszcze też, jeden raz chociaż, połazić po sklepach z ciuchami i pobuszować w nich nieco, no i (co jest zupełnie oczywiste), poprzymierzać co się da. Reasumując dziewczynek wymyślania, na pierwsze miejsce i tak wysuwałby się kontakt z naturą no i oczywiście z końmi.
Do powrotu rodziców z pracy zostało jeszcze trochę czasu, a najważniejsze sprawy dziewczynki miały już omówione. Coś trzeba było jeszcze z tym czasem zrobić, ale już nie bardzo wiedziały co. Wtedy Mira z politowaniem popatrzyła na komputer i z bólem serca odpaliła go.
Mirka, chcesz w coś grać? — zdziwiła się Zuza. — Bo ja dziwnie jakoś nie mam ochoty.
Nie, grać nie chcę — odpowiedziała Mira ucieszona z wiadomego względu. — Miałyśmy poserfować po Internecie, by zapoznać się ze śpiewem ptaszków.
No coś ty! Po co nam teraz zapoznawać się? Przecież Sęp, nasz największy klasowy ptaszek, nie zainteresował się naszą, skądinąd wspaniałą ideą. A my zamiast wirtualnie poznawać ćwierkolenie ptaszków, będziemy miały teraz moc okazji, aby poznać je live. Szkoda więc czasu… albo poczekaj! Jak już odpaliłaś kompa, to poserfujmy sobie… za końmi.
I poserfowały. Obie przyklejone do pulpitu biurka klikały myszką ochoczo. Z obopólną znów radością. Bo i temat, o którym chciały się czegoś więcej dowiedzieć był ciekawy. Wpatrując się w monitor komputera, z wielkim zainteresowaniem wertowały strony internetowe.
Zuza była bardzo zafascynowana wiadomościami o koniach. Poznała ich rasy i pochodzenie, a nawet przodków konia. Interesowały ją również stadniny koni oraz jeździectwo. Nie mogła się od komputera oderwać. Czytała wszystko dokładnie. Przeglądała wszelkie ilustracje oraz załączone fotki koni. Ba, wydrukowała nawet jedną, by powiesić ją sobie nad łóżkiem. Spośród wszystkich fotek wybrała wspaniałe ujęcie galopującego konia. Siwego konia. Zuza chciała, aby był podobny do Bucefała. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w wydrukowaną kopię. Długo i milcząco. W końcu zaczęła wąchać świeżo zadrukowaną kartkę papieru i wmawiać Mirze, że farba drukarki ma zapach podobny do zapachu konia.
Mira nie śmiała zaprzeczać. I na myśl jej nawet nie przyszło, żeby Zuzę wyśmiać. Nie chciała spłoszyć swojego i Zuzy szczęścia. Szczęścia, które potrafi być tak ulotne.
Zuza, widząc powagę na twarzy przyjaciółki, uznała, że ona zgadza się z jej zdaniem i jest szczerze zainteresowana tym, jakże cudownym tematem. Tematem koni. A to dodało jej skrzydeł.
Czuję się niczym Pegaz — wyszeptała w kartkę papieru.
I pomału tak wyglądasz. — Mira zachichotała cichutko sama do siebie.
Co mówiłaś?
Nic, nic! — Mirze zrobiło się głupio, ale zaraz dodała czule: — Chciałam tylko powiedzieć, że to jest wspaniałe mieć kogoś, kto podziela twoje zdanie i razem z tobą oddaje się wspólnej pasji.
Święte słowa. A mam nadzieję, że mówiąc o tym, masz nas obie na myśli, co?
Nie inaczej.
Zuza nie kryła radości i mocno Mirę wyściskała. Potem jeszcze raz powąchała zadrukowaną kartę A-4 i znów rozsiadła się przy klawiaturze komputera. Przypomniała sobie, że czytała gdzieś bardzo mądre motto, które bardzo jej się spodobało. Od nowa zaczęła przelatywać przeczytane strony. W końcu znalazła i wykaligrafowała go na kartce pod galopującym koniem pięknym pismem: „Jeździć konno może się nauczyć każdy, ale jazda w harmonii z koniem jest sztuką”. Kiedy skończyła kaligrafowanie, znów zaczęła wpatrywać się w kartkę. Biegała oczami, to po koniu, to po wykaligrafowanym motcie. Chwilę podumała, wreszcie zamachnęła się flamastrem i poniżej motta dopisała: „Zuzanna Bardecka uwielbia sztukę”.
Mira przeczytała wszystko co Zuza napisała i w myślach podzieliła jej zdanie. Ale oprócz tego, pomyślała, że uwielbia przede wszystkim babcię Michalinę i w myślach posłała jej gorące podziękowania.
I kiedy tak dziewczynki siedziały przed komputerem zajęte swoimi myślami, nagle rozległo się cichutkie pukanie do drzwi.
A witam was, dziewczynki! Co, gracie sobie? — Pani Hania zaglądnęła do pokoju córki.
Nie, nie gramy, tylko tak sobie serfujemy po Internecie. — Mira w tempie iście komputerowym powróciła myślami z ulicy Moniuszki i odpowiedziała mamie.
Ojej, to moi rodzice też są już w domu? — spytała Zuza.
Właśnie zajechali pod dom. Widziałam prze okno.
Mira, to chodźmy! — zawołała podekscytowana Zuza.
Poczekajcie! A zakupy zrobione?
Zrobione! — potwierdziły jednocześnie obie dziewczynki.
To gdzie wam się tak śpieszy?
Do podziemia.
Gdzie?
No… do piwnicy. Pokazać wam efekt naszej ciężkiej harówy — poinformowała mamę Mira. — Bo wiesz, harowałyśmy na konto tej bluzki dla Zuzy.
Ahaaaa! No, no, no… kto by to pomyślał, że tak wspaniale podejdziecie do sprawy. To co, my też zapewne musimy zejść na dół i oglądnąć dzieło waszych rąk?
Jasne! — potwierdziła Mira. — Bo wiesz, w razie problemów, potrzebne będzie twoje wsparcie. Obiecałaś.
Tak, wiem. I wcale się nie wycofuję… No, to zgarniajcie z kanapy Jerzego, a po drodze Lodzię i Michała. I jazda do podziemia.
Rodzice spędzeni przez swoje córki do piwnicy nie kryli podziwu. Zachwycali się czystością w przejściach między piwnicami. Podziwiali stropy pozbawione wieloletnich pajęczyn, grubych i czarnych. A już ogólnie panujący ład w piwnicy Bardeckich przeszedł oczekiwania wszystkich, a zwłaszcza właścicieli piwnicy.
Panno Zuzanno, wal śmiało w czym rzecz! — rzekł pan Michał na widok porządku w miejscu, którego nie cierpiał właśnie z powodu panującego tam stale zagracenia i nieładu. — Od razu mówię, że się zgadzam na wszystko, co tylko chcesz. Bo że bezinteresownie odwaliłyście taką krecią robotę, nie uwierzę. Więc jak, czego dusza pragnie?
Nie całkiem to pedagogiczne, mój mężu — wtrąciła się pani Lodzia, ale minę miała też zachwyconą.
Całkiem może nie, ale nasze córki są rozsądnymi dziewczynkami i wierzę, że naszych, czasami nie do końca pedagogicznych metod wychowawczych, nie wykorzystują do złych celów — usprawiedliwiał się pan Michał.
Ma się rozumieć, że do złych nie. Gdzieżby tam… My? W życiu! — Zuza zapewniła rodziców.
A jaki tym razem jest to cel?
Nooo… w miarę do… do przyjęcia — jąkała się Zuza.
Zuza zachęcana przez wszystkich rodziców oraz Mirę do wyłuskania swego „w miarę do przyjęcia celu”, wreszcie to zrobiła. Troszeczkę się przy tym nająkała jeszcze, ale słowa: „odlotowa bluzunia z targu” w końcu padły.
Rodzice Zuzy podejrzewali, że Zuzy prośba będzie tym razem miała o wiele cięższy kaliber docelowy, ale mając przed oczami to co akurat mieli, postanowili wysłuchać jej prośby. I to z nastawieniem: bardziej na tak. Tak że kiedy usłyszeli, że ich córce chodzi tylko o jakąś tam bluzkę z targu, i to taką, którą Hania kupiła już w sobotę Mirze, zgodzili się od razu.
W pełni usatysfakcjonowane rodzinki wyszły z podziemia. Rodzice byli zadowoleni ze swoich pracowitych córek, a córki były zadowolone z osiągniętego celu.
Głowy obu rodzinek, wspinając się po schodach z zadowolonymi minami, zarządziły wspólny obiad. Bo skoro spotkali się już wszyscy razem w podziemiach wspólnego domostwa i miło tam czas spędzili, to warto by było ze sobą dłużej pobyć. Obydwie mamy się sprężyły i przy pomocy swoich córek przygotowały obiad w mieszkaniu Czarneckich. W pełnym gronie i w sympatycznej atmosferze obie rodzinki spożyły obiad i przesiedziały razem aż do kolacji. A że szkoda było im się rozchodzić, skoro tak sympatycznie było, to zjedli razem jeszcze i kolację.
I tak rodzinie Czarneckich oraz Bardeckich minął cały dzień. Poniedziałek. Pierwszy dzień tygodnia. Dzień, który dla większości lubianym dniem nie jest.
Następnego dnia, po powrocie ze szkoły, Mira i Zuza pobiegły prosto na targ. Na targu załatwiły wszystko pomyślnie, bo bluzka nietknięta czekała na nie w tej samej plastikowej torbie. Karteczka z uiszczoną zaliczką też była. Zuza zapłaciła resztę, a pozostałe dwadzieścia złotych schowała na powrót do kieszeni dżinsów. Cmoknęła Mirę w nos i obie szczęśliwe jak te dwie dzierlatki ze śmiechem na ustach wyfrunęły z targu.
Kiedy przyszły do domu, od razu przebrały się w swoje szałowe bluzeczki i w mieszkaniu Bardeckich czekały na rodziców. Na szczęście niewiele im tego czekania zostało, gdyż pora powrotu rodziców z pracy powoli się zbliżała.
Po wspólnym zademonstrowaniu się rodzicom i zjedzeniu z nimi obiadu, dziewczynki zamierzały udać się do babci Michaliny. Chciały usłyszeć babci zdanie co do ich pomysłu związanego z narzuceniem się jej pod dwutygodniową opiekę. Musiały przecież usłyszeć najpierw jej zdanie, zanim ze swoim pomysłem pójdą do rodziców.
Dziewczynki rzeczywiście nie musiały długo czekać na rodziców. Wnet usłyszały zgrzyt klucza w zamku drzwi wejściowych i szanowni państwo Bardeccy weszli do domu.
Voila`! — zawołała Zuza na widok wchodzących rodziców i razem z Mirą zaprezentowały się niczym modelka na wybiegu. — Powiedzcie sami, czy nie wyglądamy odlotowo?
Odlotowo z pewnością — zgodził się pan Michał, wytrzeszczając oczy.
To są te wasze wspaniałe bluzeczki? — spytała przerażona pani Lodzia.
A co, nie widać? — zdziwił się pan Michał i puścił do dziewczynek oczko. — Przecież wyglądają odlotowo! Tak odlotowo… jak na dwie pośmieciuszki przystało.
Ojej, zaraz pośmieciuszki! Wiem, że bluzki wyglądają trochę jak ze śmietnika wygrzebane, ale teraz taka moda. I najważniejsze, że nam się podoba — przekonywała ojca Zuza.
Och, nie miałem na myśli tych waszych szmatek, tylko, mówiąc o was pośmieciuszki, miałem na myśli ptaszki… no te… jakże im tam… Jerzy ich imieniem was zawsze nazywa…
Dzierlatki — podpowiedziała pani Lodzia.
A właśnie, dzierlatki. Bo skoro Jerzy tak was nazywa, to ja też mogę, nie?... A pośmieciuszka i dzierlatka to to samo. Ten sam ptaszek z rodziny skowronków. Świat ptaków wam się kłania, moje drogie ptaszyny czubate.
A to masz rację. Wiemy o tym, że o ptaszkach niewiele wiemy — zgodziła się Zuza, potrząsając swoim czarnym i Miry blond czubem jednocześnie. — Czubki z nas, no nie, Mira?
Pani Lodzia, widząc szczęśliwe miny dziewczynek, machnęła w końcu ręką na to coś, co one miały na sobie i co nazywały odlotowymi bluzuniami i zabrała się za przygotowywanie obiadu. Wreszcie przyszło jej na myśl, że ściągnie z góry Czarneckich na obiad, bo skoro poprzedniego dnia jedli u nich, to przyszła pora na rewanż. Zadzwoniła po nich i po chwili obydwie rodzinki w komplecie znów krzątały się po kuchni.
Po obiedzie dziewczynki zmyły naczynia, pozwalając rodzicom odpocząć po pracy i nagadać się spokojnie. I kiedy były już ze zmywaniem gotowe, zameldowały że wybierają się do babci Michaliny z krótką wizytą. Rodzice nie mieli nic przeciwko. Zadowolone dziewczynki pobiegły do przedpokoju założyć buty. Już miały wychodzić, gdy nagle rozległ się dzwonek u drzwi. Zuza natychmiast otworzyła drzwi i obie dziewczynki wprost oniemiały z wrażenia. W drzwiach stała babcia Michalina.
Witam rodzinkę Bardeckich i rodzinkę Czarnackich! — z szerokim uśmiechem zawołała babcia od progu. — Że też nie przyszło mi na myśl zadzwonić najpierw do tych drzwi, a potem ewentualnie wspinać się wyżej. Trudno… a może i dobrze? Zażyłam przynajmniej nieco ruchu… Ojejej, dziewczynki, jak wy wspaniale wyglądacie. Bluzeczki macie odjazdowe, trzeba przyznać. Bardzo mi się podobają. Miałam podobną w waszym wieku.
Babciu, jak to miło ciebie widzieć! No i do tego jeszcze usłyszeć twój komplement. Jesteś kochana. Dziękujemy! — Mira przytuliła się do babci. — A my właśnie wybierałyśmy się do ciebie.
Cudownie. Zaraz do mnie pojedziemy… Przyszłam, bo byłam na targu i kupiłam wam trochę świeżych truskawek. Facet wysprzedawał za połowę ceny, bo śpieszyło mu się do domu na transmisję jakiegoś meczu, więc kupiłam aż cztery koszyczki. Haniu, i ty Lodziu, możecie zrobić dżem, albo nawet w zamrażarce trochę zamrozić.
Mamuś, jesteś wspaniała. Dziękujemy!
Dziękuję, mamusiu Hanusi! — zawołała pani Lodzia i cmoknęła babcię Michalinę w policzek. — Co to znaczy matka. Zawsze pamięta i zawsze się troszczy.
Nie każda… — wyrwało się Zuzi, ale zaraz się zreflektowała, i chcąc zatuszować swoją gafę, szybko dodała: — Nasze mamusie… są właśnie takie kochane.
Dziękujemy ci Zuziu — pośpiesznie powiedziała pani Hania za siebie i za swoją przyjaciółkę Lodzię.
Pani Hania wiedziała, że temat matki jest czasami bolesny dla jej przyjaciółki, dlatego zaraz zagadała ją na temat wspaniałego przepisu na dżem truskawkowy z wanilią, o którym czytała w „Przyjaciółce”. Babcia Michalina również się włączyła do analizowania tegoż przepisu i kobiety chwilowo zajęły się sobą.
Kiedy przepis na dżem truskawkowy został przez kobiety przerobiony i wdrożony w pamięć, babcia Michalina skierowała się do drzwi wyjściowych. Zgarnęła po drodze stojącą w przedpokoju Zuzę i Mirę, i już otwierała drzwi, gdy nagle jej córka Hania wołaniem z kuchni ją zatrzymała.
Mamusiu, poczekaj jeszcze na momencik. Chciałam się ciebie o coś spytać.
No to pytaj.
Wiesz, ale przejdźmy do pokoju stołowego, żeby nam nie przeszkadzano.
I co namówiłaś już dziewczynki na ten urlop w Tunezji? — spytała pani Hania matkę, gdy tylko drzwi pokoju stołowego Bardeckich zamknęły się za nimi.
Nie, jeszcze nie rozmawiałam z nimi na ten temat.
Ojejku…
No co, ojejku? Powiedziałaś, że mam czas do poniedziałku. Więc mam jeszcze czas, nie? No bo wiesz, moja kochana, nie chciałabym je spłoszyć moimi namowami na urlop, którego one, jak sama mówisz, nie bardzo pragną. Zrozum, przez ponad pięć lat mój kontakt z Mirunią, a i przy okazji z Zuzią, rozluźniał się coraz bardziej. Od kiedy poszły do szkoły babcia przestała się już tak liczyć. Ważniejsze stały się szkolne koleżanki i koledzy. A teraz, tak cudownym trafem, dziewczynki same mnie odwiedziły i pierwszy raz od niepamiętnych lat czuję, że przebywanie ze mną, sprawia im przyjemność. Mam więc to od razu zepsuć? Na razie opowiadam im o swoich wakacjach, bo tego pragną najbardziej. Same się o nie dopytują i proszą mnie bym im opowiadała… Poczekaj jeszcze, jeszcze zostało parę dni do poniedziałku. Parę razy się z nimi spotkam i w odpowiednim momencie zagadnę je o tę Tunezję. I zaraz dam ci znać. W porządku?
Cóż zrobić? Musi być w porządku. Poczekamy… Wiesz, mamuś, właśnie też zauważyłam, że kontakty między wami nagle się ożywiły. I muszę ci powiedzieć, że bardzo się z tego powodu cieszę. Wszyscy się cieszymy. Zawsze nas to martwiło, że przez tyle lat nie byłyście ze sobą blisko. Że dziewczynki wiele tracą, odrzucając twoją przyjaźń i twoją serdeczność. A przecież mogłyby się przy tobie nauczyć tylu wspaniałych rzeczy. Twoje pozytywne podejście do życia, tolerancja oraz ogromne poczucie humoru niejednemu przywróciło wiarę w siebie i pomogło pokonać piętrzące się problemy. A tu, rodzona córka twojej córki, jak i córka najlepszej jej przyjaciółki, zaparły się i nie chcą z tego dobrodziejstwa promieniującego wręcz z twojej osoby korzystać. Strasznie nas to martwiło i przerażało zarazem, że dziewczynki nawet nie wiedzą ile tracą. Że trwonią swoje najpiękniejsze lata, przesiadując przed komputerem. Że zamknęły się w swojej ciasnej skorupie niczym dwa bezrozumne żółwie i nic do nich więcej nie dociera. Baliśmy się, że tak już zostanie. Bardzo żal nam było też i ciebie. Widzieliśmy twoją smutną minę, kiedy do nas przychodziłaś, a dziewczynki prawie nie reagowały na twoje przybycie, tylko zamykały się w swoim pokoju. Albo kiedy, zapraszając je do siebie, usłyszałaś ich odmowę. Dlatego teraz… teraz jesteśmy bardzo szczęśliwi, iż znów jesteście razem. Że dziewczynki wręcz pragną przebywać z tobą. Że same do tego doszły, bez naszej ingerencji. I że same na nowo odkryły co znaczy BABCIA… Dziękuję ci mamusiu z całego serca. Wszyscy ci dziękujemy.
Ho, ho, ho… jak mi miło! Jak miło jest usłyszeć tyle wspaniałych rzeczy naraz. A dziękować mi nie musicie, bo mnie samej przebywanie z dziewczynkami daje wiele radości. Mówię szczerze. Tak że cała przyjemność po mojej stronie… Wiesz, z Mirunią czasami przynajmniej rozmawiałam. Rzadko, bo rzadko, ale niekiedy mnie na krótko odwiedzała. Ale Zuzia, muszę przyznać, faktycznie mnie unikała. Więc teraz też bardzo się cieszę, iż wreszcie coś drgnęło i obie dziewczynki chcą być ze mną. Bo wiesz, uwielbiam moją kochaną wnuczkę i jej najlepszą przyjaciółkę… córkę najlepszej przyjaciółki mojej córki — babcia Michalina zachichotała pociesznie i przytuliła córkę do piersi.
Po chwili babcia znów stała z Mirą i Zuzą przed drzwiami wyjściowymi. Zamierzały już wyjść lecz ponownie zostały zatrzymane. Tym razem zatrzymał je głos pani Lodzi.
Pani Michalino, z całego serducha dziękujemy pani za wszystko… zwłaszcza za bezpośrednią pomoc w wykorzenianiu z Zuzi lęku do koni. Gladiatorowi też proszę w naszym imieniu podziękować.
Mnie nie musicie nic a nic dziękować, bo to Zuzieńka sama sobie pomogła. Dzielna dziewczynka. Możecie z niej być dumni… A Gladiatorowi, i owszem, możecie podziękować, ale osobiście…
Właśnie, właśnie… osobiście — wtrącił się pan Jerzy, wychylając głowę z kuchni. — W sobotę będzie okazja, gdyż nasze córki zaprosiły nas do Karczmy Zagłoby, więc i do Gladiatora wstąpimy z wielką przyjemnością.
Hurrrraaa! — wrzasnęły dziewczynki jednocześnie, i prowadząc babcię Michalinę za ręce, wyszły z domu.
Kiedy wszystkie trzy znalazły się w mieszkaniu babci, wypakowały najpierw zakupy z targu, a potem rozsiadły się przy kuchennym stole. Babcia zrobiła pysznej herbatki z sokiem malinowym i postawiła na stół wiklinowy koszyczek pełen czerwonych jabłek. A stawiając go na środku stołu, chichotała zabawnie.
Wiecie, miałam zabawną historię przy zakupie tych jabłek — powiedziała. — Otóż ten facet, o którym wspominałam, że nagle zaczął wszystkie swoje owoce wysprzedawać za połowę ceny, chciał też pozbyć się i tych jabłek. Usilnie namawiał wszystkich, aby je kupowali. Mnie też. Ja wprawdzie nie potrzebowałam jeszcze jabłek kupować, gdyż Hania kupiła mi w sobotę, ale słuchając jego wywodów i zachwalań tych konkretnie jabłek, w końcu je kupiłam. A kupiłam je tylko dlatego, że facet powiedział, że te jabłka są tak pyszne, jak te kradzione nocą u księdza w sadzie przy plebanii. Śmiałam się, ale aż trzy kilo kupiłam, bo facet przypomniał mi moją śmieszną historię z tym owocem i księdza sadem w tle… Bo musicie wiedzieć, że kiedyś, za moich czasów, nie do końca wiem dlaczego, ale chodzenie do księdza na jabłka było wśród dzieciaków prawie tradycją. Skąd ona się wzięła, nie wiem. Każdy na wsi przecież miał swoje jabłka we własnym sadzie. Może działo się tak dlatego, że chciało się przeżyć jakieś szczególne emocje? Podobne do tych, jakie się przeżywa na przykład w trakcie chodzenia po cmentarzu o północy. Bo to też było popularne wśród dzieciaków. Zapewne tak było. Chodziło o wyzwolenie w sobie tego dreszczyku emocji, tej adrenaliny, która jakże miło buzuje w żyłach. Fakt faktem, że choć niechlubna to tradycja, była jednak tradycją. I aby tradycji stało się zadość, każdy musiał ten proceder w sadzie u księdza zaliczyć… No i Michaśka z chłopakami naturalnie też.
Babciu, adrenalina swoją drogą, a zakazany owoc, swoją. Bo wiadomo, że to co zakazane smakuje lepiej. Już nasza Ewa doszła do takiego wniosku i w genach nam przekazała tę niechlubną cechę. — Mira podjęła się wytłumaczenia genezy jabłkowej tradycji. — Opowiedz nam tę historię. Już sobie wyobrażam, jak będziemy pękać ze śmiechu, bo historia z pewnością była zabawna.
Pani Michalino, prosimy, bardzo prosimy! — Zuza aż zapiała z uciechy. — Uwielbiam pani opowieści. Słuchając ich, momentami czuję się tak, jakobym to ja sama uczestniczyła wraz z Michaśką i chłopakami w tych wspaniałych przygodach.
Ho, ho… to aż tak obrazowo potrafię opowiadać? Cieszę się — zachichotała babcia Michalina. — A więc dobrze. Opowiem wam.
Dziewczynki podparły rękami brody i zamieniły się w słuch. A babcia Michalina łagodnym i ciepłym głosem zaczęła swą opowieść:

Minęło dwa tygodnie od powrotu Michaśki i Emila ze szpitala. Oboje zdążyli już dawno zapomnieć o swoim tam pobycie i o powodach, przez które się tam znaleźli. Prawie całe dwa tygodnie Michaśka i chłopcy pracowali w pocie czoła przy żniwach. Najpierw pracowali u Maryszczaków, potem u Potylickich, a potem pomagali jeszcze starym Pawlakom. Do końca wakacji został tydzień. Cała czwórka chciała jeszcze jak najwięcej przeżyć, by przez następny rok szkolny mieć co wspominać. Spali tylko po pięć, sześć godzin dziennie, bo nie chcieli tracić zbyt dużo czasu na przebywanie w łóżkach. Chcieli na jawie być ze sobą jak najdłużej i rozkoszować się każdą wspólnie przeżytą chwilą...

 cdn.

Link do powieści: "Szalone wakacje" (w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach). 

niedziela, 24 marca 2019

Pomysłowy Michał

We wsi Piorunowo żył pewien Michał,
Który piorunami czasami kichał.
Razu pewnego, kichając przy oknie,
Swoją twarzyczkę poparzył okropnie.
Michał to zrobił jednak z rozmysłem...
W szpitalu się znaleźć było jego zamysłem.
Tam chory kolega na niego czekał,
A on chciał być przy nim, toteż nie zwlekał.


Tym razem jednak (niechcący) przesadził,
Bo o listonosza piorunem zawadził...
Nieborak z wrzaskiem padł porażony
I legł na ziemi do cna przerażony.
Gdy doszedł do siebie — rozniósł wiadomość,
Że w Piorunowie jest dziwny jegomość,
Co się nazywa Pioruński Michał
I co pioruńsko piorunami kicha.

Powszechna zgroza się na wsi panoszy...
Lecz kumple już mogą się sobą cieszyć.



* Fragment niby-bajki.

Czas jak rzeka

A czas jak rzeka, jak rzeka płynie...
Nieustannie — z szybkości słynie.
Nikt go zatrzymać nigdy nie zdoła,
Taka to człeka niewesoła dola.

Cieszmy się zatem każdym nowym dniem, 
Porzućmy frasunki i… carpe diem! 



sobota, 23 marca 2019

Nastała wiosna

Przyroda do życia wokół się budzi. 
W jej anturażu nikt się nie nudzi...
Wszak wiosna wszystkich stawia do pionu,
Wystarczy do niej wyjść czasem z domu.





Szalone wakacje (XIV cz.)



Babcia Michalina nagle zamilkła. Zatrzymała się obok ogromnej sosny i plecami oparła się o jej pień. Zamyśliła się. Stała tak zamyślona i patrzyła gdzieś w przestrzeń leśną.
Mira i Zuza również się zatrzymały i stanęły oszołomione obok babci. Szeroko otwartymi z przerażenia oczami wpatrywały się w jej zamyśloną twarz i przez moment nie mogły wydusić z siebie żadnego słowa. Wreszcie Mira pierwsza odzyskała rezon, i prawie krzycząc, spytała:
Baciu, na miłość boską, co to było? Dlaczego milczysz? Błagam, mów co to było.
Wybaczcie dziewczynki, że tak nagle zamilkłam, ale mnie samej po latach ta historia wydaje się niesamowita. Nigdy przedtem, ani też potem, nie słyszałam by komuś podobna historia się przytrafiła… Cha… cha… cha! Ale tak jak wam już mówiłam, Michaśce zawsze przytrafiały się tylko same niesamowite historie… Ojej, przepraszam was, moje drogie, że zmienię temat, ale chciałabym wam coś pokazać… O, tam… na polanie, widzicie? Córka Aleksandra Wielkiego galopuje na Bucefale. Prawda, że pięknie razem wyglądają?
Wielkie nieba! zawołała Zuza i pełna podziwu pobiegła bliżej polany, by lepiej widzieć to wspaniałe zjawisko.
Środkiem polany galopował ogromny siwy koń, unoszący na swym grzbiecie zgrabną amazonkę. Jego rozwiana siwa grzywa współgrała z rozwianymi, długimi blond włosami amazonki. Pędząc razem jak szaleni przez polanę, stanowili jak gdyby jedną wtopioną w siebie całość. Piękną i zwiewną. Widok był porywający. Jak z bajki.
To jest to, co uwielbiam najbardziej wyszeptała babcia Michalina. Ten cudowny, ten zjawiskowo piękny widok. Widok galopującego konia.
No co Zuza, jakie odniosłaś wrażenie? Mira spytała przyjaciółkę, kiedy ta wróciła z powrotem.
Nie mogę sobie darować tej mojej głupoty burknęła Zuza, ale bardziej do siebie niż do Miry. Wnet się jednak rozpromieniła i zaraz dodała: Taki widok, to jest coś tak wspaniałego… tak wspaniałego, że każdy, kto przeżywa jakieś rozterki życiowe, powinien taki właśnie obrazek przywołać sobie w pamięci. Poprawa samopoczucia murowana… I pomyśleć, ile straciłam, dobrowolnie unikając jakiegokolwiek kontaktu z tym cudownym, najcudowniejszym zwierzęciem. Na głupotę nie ma rady. Trzeba z nią żyć.
Nie mów tak Zuziu. Babcia Michalina uśmiechnęła się ciepło. Tak już w życiu jest, że człowiek uczy się…
Na własnych błędach. Zuza weszła babci w słowo.
To też. Ale w twoim przypadku to nie był błąd. To był lęk. A to jest zupełnie co innego. Diametralnie innego. Człowiek walczy przez całe życie z własnymi lękami. I je pokonuje, albo i nie. Bo jednak nie wszystkim udaje się je pokonać. Tobie się udało. I to w tak młodym wieku. Tak że wiesz, wszystko jest przed tobą i wszystko do nadrobienia. Jestem pewna, że twój lęk do koni przerodzi się teraz w miłość do nich… Ooo, widzę po twojej twarzy, że już tak jest. Warto więc było lękać się koni, bo w twoim przypadku lęk zaowocował uczuciem do nich. A uczucie poprzedzone lękiem jest zawsze głębsze i wartościowsze. Dumna jestem z ciebie, Zuziu. I więcej nie pozwolę na taką twoją niesłuszną samokrytykę. Słyszysz?! No… i zapamiętaj sobie!
Tak jest, pani Michalino! zameldowała Zuza z miną najszczęśliwszego człowieka.
Meldunek przyjęty! zaśmiała się babcia i popatrzyła na dwie radosne twarzyczki. No a teraz, musimy się zastanowić, co robimy dalej. Do wieczora mamy jeszcze trochę czasu… Poczekajcie, przyszedł mi teraz pewien pomysł do głowy. Wiecie co zrobimy? Pójdziemy pożegnać się z Gladiatorem i potem pojedziemy sobie do karczmy na pyszne placki ziemniaczane w sosie grzybowym. Mówię wam, pychota. Karczma jest przy drodze. Możemy sobie jeszcze tam posiedzieć i spokojnie porozmawiać. Nie mamy chyba potrzeby śpieszyć się do domu. Niech wasi rodzice mają czas dla siebie… Chyba że wam się już ze mną nudzi?
No coś ty, babciu! Mira zareagowała natychmiast. W życiu nam się nie będzie z tobą nudzić. To dla nas najpiękniejsze chwile… Prawda, Zuza?
A to na pewno. Pani Michalino, proszę nam wierzyć.
Cieszę się bardzo. Szczerze się cieszę. Babcia Michalina przytuliła do siebie obie dziewczynki jednocześnie.
Maszerując raźnym krokiem przez las, w kierunku stadniny, babcia opowiadała dziewczynkom o koniach. Temat koni wyparł chwilowo temat Michaśki, gdyż w tym momencie wydał się wszystkim trzem — pięknym ponad wszystko. Tak pięknym, jak piękny był widok Bucefała galopującego po zielonej polanie.
Kiedy dotarły do stadniny, najpierw poszły pożegnać się z Gladiatorem, a potem popatrzeć z bliska na Bucefała. Zuza była tym wspaniałym koniem tak bardzo zafascynowana, że nie chciała od niego odejść. A gdy Bucefał, wyczuwając zapewne jej fascynację sobą, co rusz wystawiał swój piękny łeb do pogłaskania, to Zuza aż piała z zachwytu.
Mira musiała Zuzę na siłę odrywać od boksu Bucefała. Ale to odrywanie Zuzy sprawiało jej ogromną radość. Wszak oznaczało, że sprawa pod kryptonimem „Zuza-komp” nabrała już aż tak widocznych rumieńców. Bo czego jak czego, ale tego że Zuza nareszcie załapała nowego bakcyla Mira była już prawie stuprocentowo pewna. A jaki to bakcyl? Nie trudno zgadnąć. Nowy bakcyl Zuzy był ogromny, i to tak ogromny, jak ogromny jest koń. A to dowodzi niezbicie, że Zuza odklei się w końcu od komputera. Mira tryumfowała.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy babcia Michalina zajechała swoim Polo na parking Karczmy Zagłoby.
Mira i Zuza były zachwycone pięknym staropolskim wystrojem karczmy oraz miłą obsługą ubraną w takim samym staropolskim stylu. Wodziły oczami po ścianach i podziwiały wiszące na nich wspaniałe obrazy i części zbroi rycerskich, tudzież szable, rapiery, tarcze, toporki. Zachwycały się również stołami i ławami, gdyż wszystkie były pięknie rzeźbione i znakomicie wkomponowane w wystrój lokalu. Wszystko to razem prawdziwie obrazowało staropolski styl.
Czuję się tak, jak gdybym była co najmniej statystką na planie do filmu „Pan Wołodyjowski” zachwycała się Zuza. Wspaniałe miejsce. Nigdy tu nie byłam. Musimy pokazać rodzicom tę karczmę. Z pewnością również będą zachwyceni.
Jasne że będą. Mira poparła zamysł Zuzy. Naciągniemy ich tu na obiad na następną sobotę. Po co pichcić w domu, kiedy tu jest tak wspaniałe jadło staropolskie. A jaka atmosfera? Przynajmniej raz w miesiącu powinniśmy tutaj przyjeżdżać… No nie, babciu?
Dobry pomysł. Pochwalam. Lepiej czasami wydać pieniądze, a zaoszczędzić czas i zyskać na zdrowiu. Bo taka atmosfera jaka tu panuje bardzo rozluźnia i pobudza wszystkie zmysły. A to przecież wspaniale działa na zdrowie. Ale my możemy tu częściej wpadać. Jak tylko będziecie miały ochotę.
Kochana jesteś, babciu zakwiliła radośnie Mira. Z pewnością ochotę będziemy miały… Nie, Zuzka?
Ma się rozumieć. Bo zamierzam być częstym gościem w posiadłości Aleksandra Wielkiego. I często odwiedzać cały jego żywy inwentarz. Jestem zauroczona tym miejscem i panującą w nim atmosferą. To miejsce będzie mnie teraz jak magnes przyciągało. A Karczma Zagłoby od dziś będzie dla mnie uwieńczeniem dnia spędzonego w Stadninie Bucefała… Dziękuję, pani Michalino! Dziękuję, Mira!
Ja chyba zaraz zakwitnę… Zuza, skończ ty wreszcie ciągle nam dziękować. Przecież my też mamy wielką przyjemność z tego, że jesteśmy tu razem… Przyswajasz?! No! A jak jeszcze raz coś cię podkusi, żeby zacząć nam dziękować nie wiadomo za co, to cię chyba już ugryzę. Tak że uważaj sobie! Mira jednym tchem wyrzuciła z siebie swoją uwagę pod adresem przyjaciółki. Ale zrobiła to na wesoło, z szerokim uśmiechem na twarzy. Po czym przeniosła swój wzrok na babcię i głosem dudniącym jak ze studni, rzekła: Ale teraz, moje drogie, niech nasza trójca MZM oczami wyobraźni wsiądzie do wehikułu czasu i uda się w podróż do przeszłości. Z karczmy waćpana Zagłoby wprost do Pilcza, gdzie waćpanna Michaśka na własne oczy ujrzała zieloną kulę… No, babciu M, opowiedz nam, co to za kula w końcu była. Może to jakiś balon meteorologiczny?
Nie, wnuczko M, to nie był żaden balon.
O rany! Chyba nie chcesz powiedzieć, że to… że ta zielona kula, to… UFO?
Nie, nie chcę powiedzieć zaśmiała się babcia. Chociaż to też było nie mniej niesamowite zjawisko. Nie uwierzycie, to był piorun… piorun kulisty.
Matko jedyna, a cóż to takiego, ten piorun kulisty? Zuza wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia.
To bardzo niezwykły piorun. Jest prawdziwym fenomenem wśród wyładowań atmosferycznych. Wtedy jako trzynastoletnia Michaśka nie miałam zielonego pojęcia o czymś takim. Dlatego wystraszyłam się okropnie. Lecz wówczas nie tylko strach mną powodował. Doznałam jeszcze poparzenia twarzy. Na szczęście nie było ono aż tak groźne, ale i tak wylądowałam w szpitalu. Wujostwo natychmiast wezwało karetkę pogotowia i po godzinie znalazłam się już pod opieką lekarzy. Ciocia Marynia była tak przerażona i tak bardzo bała się o mnie, że nie mówiąc mi nawet o niczym, zatelefonowała do moich rodziców i ściągnęła ich natychmiast do Pilcza. Rodzice na początku chcieli mnie zabrać wprost ze szpitala do domu. Ale ja się nie dałam. Do końca wakacji pozostało jeszcze ponad trzy tygodnie. To jakże to tak? Z powodu głupiego kulistego pioruna miałam darować aż tyle dni wakacji w Pilczu? To było dla mnie wręcz nie do pomyślenia. Błagałam rodziców, żeby mnie zostawili. Przekonywałam, że nic mi nie jest, że nawet lekarze mówili, iż miałam dużo szczęścia, gdyż ten nieszczęsny piorun nie zrobił mi większej krzywdy. Błagałam i skomlałam. Skomlałam i błagałam. Aż w końcu ubłagałam. Rodzice się zgodzili. Ale najpierw chcieli zaciągnąć porady lekarza. Pamiętam jak z sercem na ramieniu czekałam na nich pod drzwiami gabinetu lekarskiego. I kiedy oni wyszli uśmiechnięci wraz z lekarzem na korytarz, myślałam, że pęknę ze szczęścia. Bo to oznaczało, że mogłam zostać do końca wakacji. Ależ byłam szczęśliwa! Rodzice zaś, na to konto, że już przyjechali do Pilcza, zostali u wujostwa przez cały tydzień. Natomiast ja musiałam pozostać jeszcze w szpitalu. Wprawdzie twarz przestawała już piec i czułam się naprawdę dobrze, ale lekarze kazali mi jeszcze przez trzy dni pozostać na obserwacji. Nie byłam jednak zła z tego powodu. Z prostej przyczyny. Za ścianą mojej sali leżał Emil. Całe dnie spędzaliśmy więc razem. Byłam wreszcie spokojna i pozbyłam się wyrzutów sumienia z Emilem związanych. Ponieważ Emil, zaraz na początku mnie uspokoił, i to sam od siebie. Powiedział, że nie mam prawa siebie obwiniać, bo też i nie mam za co, gdyż tylko mu wielką przyjemność sprawiłam swoją troskliwą opieką tam nad brzegiem rzeki. A teraz to on jest nawet szczęśliwy, że… jak to się on wyraził?... aha, że może być tu w szpitalu razem ze mną i wreszcie mieć mnie tylko dla siebie. Czego więcej można było więc chcieć? Spokój ducha był. Cierpień fizycznych tyle co kot napłakał. Opieka i obsługa wspaniała. Rozrywek całe multum. Było nam tam więc tak dobrze, iż to, że był to szpital, nawet nam zbytnio nie przeszkadzało. Tym bardziej, że nas wszyscy codziennie odwiedzali i byli dla nas bardzo mili. O wiele bardziej niż w normalnych warunkach. A już zwłaszcza Robek i Kamil. Dlatego kiedy Emil miał wyjść już do domu, o jeden dzień szybciej niż ja, zaczął wręcz symulować zawroty głowy, byleby tylko móc ze mną pozostać. No i udało się. Po trzech dniach wyszliśmy ze szpitala razem.
No a Przemek? Też was odwiedzał w szpitalu? spytała Mira.
A tak, tak… odwiedzał! Babcia zachichotała pociesznie.
To na pewno natrząsał się z Michała, że wyszło na jego, bo Michałowi i tak udało się za darmo znaleźć w szpitalu.
Ha, i to jeszcze jak! Mówił: „Michał ja zawsze podejrzewałam ciebie o konszachty z samym diabłem, a teraz jestem tego wręcz pewien. Jak tego też, że specjalnie ściągnąłeś na siebie tę piłeczkę piorunową. Ale na drugi raz musisz bardziej uważać i nie myśleć tylko o sobie, bo przez tę twoją piekielną kombinację mało naszego listonosza życia nie pozbawiłeś”… Bo jak się okazało, w czasie tej potwornej burzy w domu mojego wujostwa schronił się miejscowy listonosz. Siedział wraz z rodzinką Maryszczaków w kuchni i czekał aż burza minie, by móc kontynuować swoją pracę. Ciocia paliła gromnicę w oknie a listonosz rozmawiał z wujkiem. Przemek i Robek (w piżamach jeszcze) siedzieli naprzeciw rozmawiających i przysłuchiwali się im. I wtedy, kiedy uderzył najpotężniejszy piorun, stała się rzecz dziwna. Piorun uderzył wprawdzie w wysoką topolę rosnącą tuż przy domu, ale jego siła była tak ogromna, że najprawdopodobniej cały dom poraził. No bo jak wytłumaczyć fakt, że siedzący przy ścianie listonosz dostał w głowę iskrzącym się głośnikiem, który do tej pory normalnie wisiał nad jego głową. Głośnik, odbijając się od głowy listonosza, przyozdobił mu ją pokaźnym guzem, i iskrząc niczym fajerwerk, upadł na podłogę, gdzie spłonął w końcu doszczętnie. Listonosz był bliski zawału serca, tak był wystraszony. I gdyby nie mój wrzask z góry, to z pewnością wujostwo musiałoby do niego karetkę pogotowia wzywać. A tak, listonosz musiał się jakoś sam pozbierać do kupy, gdyż wujostwo natychmiast się mną zajęło, a nie nim. Ale gdy karetka pogotowia przyjechała, to lekarz również i listonosza zbadał. I szczęściem w nieszczęściu, oprócz ciężkiego przestraszenia i potężnego guza na głowie nic więcej u niego nie stwierdził. Tak że po burzy listonosz całkiem normalnie poszedł do pracy. Dla Przemka jednak, od tamtych wakacji zostałam Michałem z piekła rodem. Ciągle się ze mnie nabijał i grzmiał: „Michał, to czort z piekła rodem, który diabelskie sztuczki zrobił swym zawodem. Z ludźmi niewiele rozmawia tylko piorunami się stale zabawia”… Mało tego napisał nawet dowcipny wierszyk na mój temat i przywiózł mi go do szpitala. Do dziś mam go w domu. Poczekajcie, jak to było? Nie wiem czy uda mi się go dokładnie powtórzyć, ale spróbuję:

Był sobie raz smarkaty Michał,
który piorunami beztrosko kichał.
Razu pewnego, kichając przy oknie,
swoją twarzyczkę poparzył okropnie.

Michał to zrobił jednak z rozmysłem...
Wylądować w szpitalu było jego zamysłem.
Tam kumpel Emil na niego czekał,
a on chciał być przy nim, toteż nie zwlekał.

Tym razem jednak zdrowo przesadził, 
bo o listonosza piorunem zawadził.
Listonosz głośnikiem padł porażony
i legł na podłodze do cna przerażony.

Michał z Emilem w szpitalnej rozkoszy…
A zgroza się na wsi coraz bardziej panoszy.

Listonosz rozniósł wraz z pocztą wiadomość,
że u Maryszczaków był taki jegomość,
co się nazywał Michaśka Michał,
i który po Pilczu piorunami kichał.

No, no, no, poeta z tego Przemka. A przede wszystkim dowcipniś. Lubię ludzi z poczuciem humoru śmiała się Mira.
Ja też. Szkoda, że nie znamy kogoś takiego w naszym wieku śmiała się również Zuza. Ale może jeszcze poznamy, bo wszystko przed nami. Prawda, pani Michalino?
Święta prawda. Swój na swego zawsze trafi. Bo w życiu już tak jest, że każdy, nie tyle nawet świadomie, co podświadomie, szuka ludzi o podobnym usposobieniu. Wy macie wesołe usposobienia. To widać jak na dłoni. Cieszę się bardzo. Gdyż z własnego doświadczenia wiem, że takim ludziom żyje się o wiele łatwiej i przyjemniej. Tak że jestem pewna, iż wasze życie takie będzie.
Miło nam to słyszeć, babciu. Mira oparła głowę na babci ramieniu i puściła oczko do Zuzy. Słyszałaś Zuza? Nasze życie będzie fajowe, ogólnie i skrótowo rzecz ujmując…
Więc idziem żyć…! zachichotała Zuza. A póki co, chciałabym się coś więcej dowiedzieć o tym piorunie kulistym. Pani Michalino, czy już dzisiaj pani wie, co to za dziwoląg? Nigdy nie słyszałam o takowym prezencie niebios. To znaczy, coś tam wiem, że są różne wyładowania atmosferyczne, ale żeby aż takie kuriozum w postaci kuli, to nie słyszałam.
Wiesz, Zuziu, wtedy on też mi się wydawał tak dziwny, ale to tak dziwny… że aż normalny. Dlatego nie myślałam więcej o tym, co mi się z nim przytrafiło i zapomniałam o całej tej historii. Dopiero jak byłam już dorosła, to gdzieś w jakimś czasopiśmie wyczytałam, że podobne przypadki się zdarzają. Czytałam, że kiedyś ognista kula wleciała do samolotu pasażerskiego, przeleciała bezgłośnie nad głowami przerażonych pasażerów i wyleciała z drugiej strony samolotu. Gdzie indziej zaś odnotowano przypadek przemieszczania się piorunu kulistego wewnątrz namiotu, kiedy ognista kula kilkakrotnie ocierała się o leżących w śpiworach. Zdarzało się, że dotykała bezpośrednio ciała człowieka. Na ogół pozostawiała ślady w postaci poparzeń. Lecz czasem nie czyniła żadnych szkód.
Matko jedyna, to straszna rzecz… taki piorun! wykrzyknęła przejęta Mira. Wygląda to tak, jakby ktoś z góry zabawiał się ludźmi z szekspirowskim poczuciem humoru: „Być, albo nie być…”
Masz rację Miruniu. Mniej więcej tak to wygląda. Babci Michalinie spodobało się skojarzenie wnuczki. Bo faktycznie piorun kulisty zachowuje się tak nieobliczalnie, że nie można w ogóle przewidzieć jego efektów. Nawet jego wygląd może być całkiem różny. Tworzy go świecąca kula o różnej wielkości, od piłki tenisowej po piłkę futbolową, która daje jasne światło koloru czerwonego, pomarańczowego, żółtego lub białego, a nawet zielonego. Tak jak to było w moim przypadku. Porusza się w bardzo dziwny sposób. Przy gruncie i w pobliżu pomieszczeń zamkniętych przemieszcza się względnie wolno. Nagle i przypadkowo zmienia kierunki, zdarza się, że na krótko nieruchomieje. Było tak też w moim przypadku. Często przedostaje się do mieszkań przez otwarte okna i drzwi. Bywa, że wchodzi przewodem kominowym i tą samą drogą opuszcza pomieszczenie, nie wyrządzając większych szkód. W moim przypadku piorun kulisty wleciał przez okno mojego pokoju i wyleciał przez okno w korytarzu.
O rany, jak to dobrze babciu, że przed spaniem otworzyłaś na oścież to okno w korytarzu…
Nieraz też się nad tym zastanawiam, czy to czysty przypadek, czy to moja Opatrzność nade mną czuwała i kazała mi to okno otworzyć. Tak czy owak, miałam naprawdę wielkie szczęście. Bo musicie wiedzieć, że chociaż piorun kulisty uważa się za mniej niebezpieczny dla człowieka niż pozostałe rodzaje piorunów, to bywa i tak, że kontakt z nim kończy się tragicznie. Potrafi też eksplodować w pomieszczeniu, niszcząc je zupełnie.
Bombowy piorun, jednym słowem! zawołała Zuza i z głośnym klaśnięciem złożyła dłonie jak do modlitwy. Broń mnie Panie Boże od takich piorunów… Pani Michalino, a skąd się w ogóle biorą takie akurat fikuśne pioruny?
No właśnie, oto jest pytanie. Naukowcy już od ponad stu pięćdziesięciu lat podejmują się próby wytłumaczenia tego niecodziennego zjawiska atmosferycznego. Najczęściej przyjmuje się, że piorun kulisty jest kulą rozżarzonego gazu znajdującego się w ruchu obrotowym, która powstała w przestrzeni między dwoma błyskawicami biegnącymi blisko siebie w przeciwnych kierunkach. I tak powstała świecąca kula gazowa jest tak długo niegroźna, dopóki do jej środka nie przeniknie powietrze z zewnątrz. Gdy to jednak nastąpi, wówczas piorun kulisty rozpada się z hukiem. A więc, mając to akurat na uwadze, można domniemywać, że w moim przypadku najwyraźniej tak szczęśliwie się stało, iż do środka zielonej kuli powietrze jednak nie przeniknęło. Tak że mogę mówić o wielkim szczęściu.
Ja też, bo nie wiadomo, co by było ze mną. Byłabym albo i nie. Horror! Mira zrobiła odpowiednią minę do swojego odczucia zgrozy. Chwilę podumała, i zmieniając minę na szczęśliwą, dodała: Wygląda na to, że jesteśmy w czepku urodzone... No, Michaśka to już na pewno.
Babcia Michalina zapłaciła rachunek za pyszne placki ziemniaczane w sosie grzybowym, które dziewczynki spałaszowały w mig, i po chwili, ze szczęśliwymi minami jechały już do domu. W samochodzie opowiadały sobie jeszcze o swoich wrażeniach ze wspólnej wycieczki i snuły już plany na następny wyjazd. 
Kiedy białe Polo babci Michaliny zajechało pod dom Miry i Zuzy, zapadał już zmierzch. Dziewczynki pożegnały się z babcią serdecznie, dziękując jej przy tym wylewnie za wspaniałą niedzielę. A babcia podziękowała dziewczynkom i odjechała.
Wchodząc do domu, Zuza naciągnęła Mirę by z nią jeszcze weszła na chwilę do jej mieszkania. Zuza chciała się pochwalić przed rodzicami przełamaniem swojego lęku przed końmi. A że zamierzała całą tę historię bardziej udramatyzować, potrzebowała pomocy Miry. Zuza chciała, aby rodzice zdali sobie sprawę, jak ważny i znaczący był to dzień w jej życiu.
Dziewczynki ledwie przekroczyły próg mieszkania na parterze od razu się zorientowały, że rodzice Miry też tu są. Wpadły zadowolone do pokoju stołowego i z miejsca zaczęły opowiadać, co za wspaniały dzień miały razem z babcią Michaliną. A kiedy Zuza opowiedziała jak wyglądało jej podejście do Gladiatora, a Mira jej opowieść odpowiednio udramatyzowała, rodzice zaczęli bić brawo. Zuza z uśmiechem od ucha do ucha wykonała parę ukłonów, po czym zaczęła wysoko skakać, jak na batucie co najmniej.
Rany, mówię wam, ta dzisiejsza niedziela, to najpiękniejszy dzień w moim życiu! wykrzykiwała piskliwym głosem, nieustannie skacząc. I od dzisiaj, przynajmniej raz w tygodniu, zamierzam być gościem Aleksandra Wielkiego…
Wszelki duch Pana Boga chwali! Zuzieńko, a tobie co się pomieszało zawołała wystraszona mama Zuzy i momentalnie przystopowała szaloną skoczność córki, dotykając jej czoła. Co ty nam tu o Aleksandrze Wielkim…? Przecież on…
Nie żyje… chciałaś powiedzieć? Zuza zaśmiała się w głos. Żyje, żyje! A nawet tryska życiem, zwłaszcza kiedy opowiada o swoim Bucefale.
Mama Zuzy przeraziła się na poważnie. Pierwszą myślą, jaka przyszła jej do głowy, była myśl, że oto jej córka od nadmiaru emocji związanych z pokonywaniem swoich lęków, krótko mówiąc sfiksowała. Rozbieganymi oczami patrzyła po wszystkich twarzach i usilnie doszukiwała się w nich zaprzeczenia swoich obaw. Jednak nie umiała się w nich niczego takiego doszukać, gdyż twarze dorosłych wyrażały, najoględniej określając, konsternację, i nie wiele jej pomogły. Twarz zaś Miry, nie wiedzieć czemu, wyrażała niezmierną wesołość, a to dodatkowo zbijało ją z pantałyku. Natomiast wariacka mimika twarzy jej córki to już zupełnie w trwodze ją pogrążała. W końcu pani Lodzia uznała, że jednak twarz Miry, ze wszystkich twarzy, odpowiada jej najbardziej, więc jeszcze raz na nią popatrzyła z błagalnym pytaniem w oczach.
Ależ pani Lodziu, proszę nie robić takiej wystraszonej miny. Mira odgadła obawy mamy Zuzy. To wszystko prawda. Właściciel stadniny rzeczywiście nazywa się Aleksander Wielki, a jego koń rzeczywiście nazywa się Bucefał. Mało tego, stadnina Aleksandra Wielkiego nazywa się Stadniną Bucefała.
Miruniu, i to wszystko jest prawdą? Tak…? Ufff, kamień z serca! Bo już myślałam, że moje dziecko dostało pomieszania zmysłów — szczerze ucieszyła się pani Lodzia. A swoją drogą, co za zbieg okoliczności.
To nie zbieg okoliczności, tylko przemyślana okoliczność. Zuza chichrała się komicznie, widząc szalone zmiany zachodzące na mamy twarzy. Już rodzice pana Aleksandra wymyślili mu taką okoliczność. Ale muszę wam powiedzieć, że pan Aleksander w zabawny sposób tę okoliczność wykorzystuje. I co najważniejsze, sam się nią wspaniale bawi.
No, moje wy dzierlatki, widzę, że niedziela z babcią Michaliną wam się udała, a i bardzo przydała ocenił pan Jerzy z ubawioną miną, przyglądając się swojej córce i Zuzi. Nic innego nam nie pozostało, tylko życzyć wam takich niedziel więcej. Oczywiście jak babcia z wami wytrzyma.
Mówiła, że to dla niej przyjemność przebywać z nami i sama nam proponowała częstsze wyjazdy za miasto. Mira zapewniła ojca.
To wspaniale! ucieszyły się obydwie mamy naraz.
Przede wszystkim dla nas wspaniale dodała Zuza.
No, dziewczynki, a teraz zjedzcie z nami kolację i czas do łóżek. Jutro szkoła zawołała pani Hania.
Coś ty, mamuś, jesteśmy napchane jak dwa bąki. Mira poklepała się po brzuchu. Miałyśmy ze sobą jedzenia w brud. A jeszcze do tego na koniec byłyśmy w Karczmie Zagłoby, na pysznych plackach ziemniaczanych… A właśnie, chciałyśmy wam pokazać tę wspaniałą karczmę w staropolskim stylu. Mówię wam, cudowne miejsce, a jadło, palce lizać. Pojedziemy tam w następną sobotę?
Zamiast pichcenia w domu i mordęgi z tym związanej, miła i romantyczna staropolska atmosfera oddziałująca na wszystkie zmysły, a zwłaszcza na zmysł smaku — dopowiedziała Zuza, strzelając wzrokiem w kierunku swego ojca, największego łasucha na dobre jedzenie.
Córciu, masz na myśli przyjemne dla podniebienia jadełko?
To właśnie mam na myśli. Jak i to, że panujący w karczmie nastrój jest tak cudowny, że z pewnością przypadnie wam do gustu i zostaniecie jej stałymi bywalcami. Zobaczycie…
A do tego wszystkiego piękna muzyka sączy się z głośników wtrąciła się Mira. Wiem, że wszyscy lubicie piosenkę „Dumka na dwa serca”, i wyobraźcie sobie, że właśnie ta piosenka wypełniała karczmę swoją piękną muzyką i słowami aż dwukrotnie. Nigdy wcześniej nie wsłuchiwałam się w jej słowa, ale dzisiaj, pierwszy raz, słuchałam uważnie. Spodobała mi się. I muszę wam powiedzieć, że do tego miejsca pasuje znakomicie.
No, to jak sprawy tak się mają, to nie mamy wyjścia, musimy pojechać rzekł pan Jerzy i popatrzył po twarzach Bardeckich i swojej żony. A więc, starszyzno, co… jedziemy?
Jedziemy! odpowiedziały mu trzy gardła zadowolonej starszyzny.
Wspaniała niedziela, jaką Mirze i Zuzi przyszło wspólnie przeżyć, sprawiła, że i jej zakończenie było przyjemne. Dziewczynki kładły się do łóżek w wyśmienitych humorach. Miały tak wiele do wspominania. Tak wiele do przemyślenia. Obie były pewne, że ten wspaniały i pouczający dzień, zapamiętają na całe swoje życie.
Zapewne każda z nich zapamięta dzień ten nieco inaczej, jednak śmiało można by rzec, że ten niezwykły dzień stał się punktem zwrotnym w ich życiu. Stał się zalążkiem nowego spojrzenia na życie i na wszystko co je otacza. Stał się zalążkiem nowych planów, nowych, nieznanych dotychczas wartości, nowych… marzeń.
Leżąc w łóżku, i analizując miniony dzień, dziewczynki wciąż uśmiechały się do swoich myśli. Nawet kiedy usnęły, uśmiech nie zniknął im z twarzy.
Nazajutrz zerwały się z pościeli wyspane, wypoczęte i rześkie jak dwa skowronki. Nowy tydzień zapowiadał się ciekawie, a zaczynał się dniem, w którym miały tylko trzy lekcje. I ten fakt tym bardziej radośnie je nastrajał.
W szkole dziewczynki tryskały wyśmienitym humorem, czym wprawiały w zdumienie swoje szkolne koleżanki i kolegów. Bo jakże to tak, przy poniedziałku taki humor?
Ostatnią lekcją była lekcja wychowawcza z ich wychowawczynią, panią Sępolińską. Dziewczynki, będąc ciągle na fali przeżyć z naturą, zaproponowały wychowawczyni klasowy wyjazd za miasto do lasu. Podpowiadały, że taki wyjazd to wspaniała okazja, by klasa zapoznała się z leśną florą i fauną. A zwłaszcza ze śpiewem ptaków w lesie mieszkających. Cicho liczyły na to, że ich wychowawczyni, nosząc nazwisko z ptakiem związane (choć sęp, to niezbyt miły ptak, ale może właśnie dlatego), lubi ptaki i poprze ich propozycję. Przeliczyły się jednak. Pani wychowawczyni nie była zbytnio zadowolona z ich pomysłu, gdyż miała już inne plany. Owszem, planowała jednodniową klasową wycieczkę, ale do wesołego miasteczka. Przyjęła jednak pomysł Miry i Zuzy, ale poddała go pod klasową dyskusję. No i niestety, okazało się, że cała klasa (oprócz Miry i Zuzy naturalnie) woli wesołe miasteczko aniżeli kontakt z przyrodą. Decyzją klasy dziewczynki były zdegustowane totalnie. Ale co było robić? Jak większość, to większość.
Po powrocie ze szkoły, dziewczynki zjadły wspólnie drugie śniadanie, przebrały się w stare dresy i z miotłami, szufelkami oraz ogromnym wiadrem spuściły się do piwnicy. Przyszedł czas na pracę zarobkową. Wspaniała bluzka dla Zuzy czekała przecież na wykupienie.
Kiedy znalazły się już w piwnicy, dokonały podziału prac i ochoczo zabrały się do sprzątania. Mira sprzątała wszystkie przejścia piwniczne, a Zuza ich własną, przynależną do ich rodziny piwnicę. Pracy miały co niemiara, gdyż piwnica Bardeckich oraz przejścia między piwnicami nie były sprzątane od lat. Prace w pocie czoła oraz w tumanach kurzu trwały prawie dwie godziny. Ale efekt tych prac był olśniewający. Piwnica Bardeckich oraz korytarzyki między piwnicami sąsiadów — lśniły czystością. I jakoś jaśniej się zrobiło w całym podziemiu. No cóż, musiało się jaśniej zrobić, gdyż z piwnicy zniknęło aż dziesięć pełniusieńkich wiader śmieci, które dziewczynki wytachały na dwór i wyrzuciły na śmietnik. Umorusane jak dwa nieludzkie stworzenia, acz bardzo zadowolone z siebie, sapiąc i dysząc, opuściły piwniczne izby. Będąc już na górze, pierwsze co zrobiły, to pognały każda do swojego mieszkania i natychmiast wparowały pod prysznic...


cdn.

Link do powieści: "Szalone wakacje" (w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach).