Była sobota. Dzień dożynek. W Krosnowicach Gmina urządzała wielki festyn dożynkowy. Kto żyw, kto tylko mógł i chciał tam się wybierał. Jedni już tam byli i wracali, inni dopiero się tam wybierali. Na drodze ruch był nieustanny.
Ciocia
Marynia tym razem jakoś nie miała ochoty na uczestniczenie w tak
ogromnym tumulcie i razem z matką Potylickich urządziła rodzinne
dożynki w sadzie pod gruszą. Nagotowały samych pyszności i
napiekły niezliczone ilości ciast. Pogoda była piękna. Wszyscy od
południa siedzieli w sadzie. Wesoło było niesamowicie, bo każdy
był w wyśmienitym humorze i jeden przez drugiego opowiadał jakieś
śmieszne historyjki. Przy stole pod gruszą co rusz wszyscy buchali
gromkim śmiechem.
Pod
wieczór, wszyscy razem wstali od stołu i rzucili się do stajen,
obór i kurników. Obowiązki wzywały. Trzeba było przed nocą
oporządzić zwierzaki. Po zrobieniu wszystkiego co należało
zrobić, znów spotkali się pod gruszą i dalej świętowali swoje
rodzinne dożynki.
Starszyzna
siedziała na krzesłach z jednej strony stołu, a młodzież na
prowizorycznie skleconych dwóch ławkach z drugiej. I na jednej
takiej ławce, chyboczącej się z lekka, siedział Przemek z
Michaśką, a na drugiej, Robek z Kamilem i Emilem. Ledwie usiedli do
stołu, natychmiast zabrali się za jedzenie, gdyż po wieczornym
obrządku znów zgłodnieli okrutnie.
— Ty,
Michał, a ty co tak wywijasz tym nożem? — spytał Przemek
kuzynkę, robiąc fikuśne uniki głową. — Seppuku chcesz
popełnić, czy jaki piorun kulisty? Nikt przecież na twoim honorze
dotychczas nie pogrywał, więc o co ci chodzi? Połóż ten nóż z
powrotem na stole i jak już musisz czymś wywijać, to złap lepiej
za łyżeczkę.
— Co,
boisz się, że cię niechcący nim zahaczę? — zaśmiała się
Michaśka i ręką z nożem zatoczyła szerokie koło ponad głową
Przemka. — No co się boisz… ale z ciebie tępak, przecież ten
nóż jest tępy. No popatrz… tępy… tępy… Sam widziałeś,
jak tępawo szło mi krojenie schaboszczaka.
Przemek
poderwał się z ławki i z wyskoku wyrwał Michaśce nóż z
ręki. Ławka pozbawiona obciążenia na jednym jej końcu straciła
swą stabilność i końcem, na którym siedziała Michaśka, rąbnęła
na ziemię. A ona z nią.
— Łubu-duuuuu…
Michałku! Pupcia cała, czy trzeba karetkę pogotowia znów wzywać?
— Przemek pacnął na ziemię obok Michaśki i pękał ze śmiechu.
— Nuże ERK-a, ruszajcie z pomocą! Pozbierajcie z podłoża
swojego kompana M jak Michał. Nie przystoi, by nam nogi wąchał, i
to jeszcze w taki upał.
— Och,
Przemek, tobie jak zwykle wariacje w głowie! — zawołała ciocia
Marynia, stając z krzesła i przyglądając się leżącym na ziemi.
— Michasiu, nic ci się nie stało?
— Nic,
ciociu. — Michaśka roześmiała się i rzuciła się na swojego
starszego kuzyna — Ale Przemkowi zaraz coś się stanie, bo mam
zamiar go pogryźć.
— Idź
precz, Michale, bo ci tu zaraz pucówę zrobię! — Przemek rękami
przetrzymywał kuzynkę na odległość i rżał przy tym ze śmiechu
niczym młody ogier. — Ty, mnie… pogryźć? Ja ci tu dam zęby
szczerzyć na tak poważną i dostojną osobę! Toż to woła o
pomstę do nieba… Wstrzymaj się, zanim nie będzie za późno i
zębów nie postradasz.
Starsza,
jednoosobowa młodzież, i młodsza, czteroosobowa młodzież,
rozbawiła się na nowo. Śmichom i chichom nie było końca.
Dokazywali ile wlezie. Starszyźnie też było wesoło, ale chcieli
już wreszcie trochę spokojnie porozmawiać. Dlatego wujek Stach
przypomniał młodzieży, że mieli zamiar pojechać do Krosnowic, by
zobaczyć jak się tam bawi dożynkowe towarzystwo.
Przemek
poderwał się natychmiast z siedzenia, bo przypomniał sobie, że
jest umówiony z kumplem Kazkiem na godzinę dwudziestą pierwszą.
Pobiegł do szopy, wyciągnął swojego Junaka i z głośnym łomotem
ruszył w kierunku Krosnowic.
Michaśka
nie miała jakoś ochoty wstawać od stołu. Lubiła posiedzieć
sobie ze starszymi. Ale kiedy Robek przypomniał jej, że o
dwudziestej drugiej na festynie dożynkowym w Krosnowicach ma być
występ jakiejś trupy cyrkowej, odkleiła się wreszcie od stołu i
wstała.
— Co,
moje dzieciaczki, wybieracie się też do Krosnowic? — spytała
ciocia Marynia. — To jedźcie lepiej rowerami. I uważajcie na psy.
Wczoraj był u nas leśniczy i mówił, że znów wścieklizna panuj
wśród lisów. A to wiadomo, że i wśród psów też, gdyż psy
najszybciej się od lisów zarażają. Leśniczy mówił, że dwa dni
temu musiał zastrzelić jakiego bezpańskiego psa, bo łaził po
polach z wyraźnymi objawami tej okropnej choroby. Tak że uważajcie,
proszę was.
— Biedny
piesek — zaskomlała Michaśka. — A jak to poznać, że pies ma
wściekliznę?
— To ja
ci mogę powiedzieć, bo miałem okazję dobrze się przyjrzeć tej
chorobie u mojego psa — odezwał się ojciec Potylickich. — To
było dawno temu. Byłem jeszcze chłopcem. Miałem takiego pięknego,
czarnego psa, mieszańca. Ale pies był bardzo mądry i łagodny.
Razu pewnego, kiedy wróciłem ze szkoły i wszedłem na nasze
podwórko, stanąłem jak wryty, gdyż mój kochany pies, który
zawsze mnie z taką radością witał, nagle zaczął na mnie warczeć
i jakoś tak ochryple szczekać. W pierwszej chwili chciałem do
niego podejść i go uspokoić, bo myślałem, że go może wcześniej
ktoś bardzo przestraszył. Ale nie, pies, widząc że się
poruszyłem, rzucił się na mnie. Chciał mnie ugryźć.
Odskoczyłem. Na szczęście nie doskoczył do mnie. Wtedy uciekłem
z powrotem za furtkę i stamtąd, z bezpiecznej odległości,
zacząłem się jemu przyglądać. Mój kochany Brutus, bo tak wabił
się mój pies, wyglądał jak nie mój. Sierść miał jakoś tak
dziwnie nastroszoną. Z pyska zwisała mu gęsta i spieniona ślina.
Miał nieskoordynowane ruchy i co chwilę nim zarzucało. Płakałem
jak małe dziecko, bo wtedy już odgadłem, co to oznaczało. Taki
wygląd i takie agresywne zachowanie u psa mogło oznaczać tylko
wściekliznę… Tak że z ogromnym bólem serca musiałem się
pożegnać z moim ukochanym Brutusem, z moim najlepszym przyjacielem…
— O
Boże, biedny Brutus… — zawołała Michaśka ze łzami w oczach.
— Tylko proszę nie opowiadać, jak się pan z nim żegnał.
— Dobrze,
Michasiu, nie będę opowiadał. — Potylicki najwyraźniej sam się
wzruszył, bo na chwilę zamilkł. Po chwili znów się odezwał: —
Ale muszę wam powiedzieć jeszcze jedną rzecz. Bo skoro już mowa o
tej okropnej i nieuleczalnej do dziś dnia chorobie, to musicie
wiedzieć, że u niektórych psów, ta choroba objawia się akurat na
odwrót. Psy stają się nad wyraz łagodne i przymilne. Koniecznie
potrzebują wtedy czyjejś bliskości. Szukają więc kontaktu z
innymi zwierzętami, a przede wszystkim z ludźmi.
— No
właśnie, dlatego uważajcie na siebie — dodała ciocia Marynia. —
A najlepiej będzie, jak będziecie unikać wszystkich psów. Bo
licho nie śpi. Ta choroba jest bardzo zaraźliwa. I tak samo bardzo
niebezpieczna dla ludzi.
— Nie
martw się, ciociu, będziemy na siebie uważać — westchnęła
Michaśka. — No to ruszajmy się chłopaki, bo już zaczyna
szarzeć, a my ciągle pod gruszą kotwiczymy.
— Weźcie
ze sobą latarki — poradził wujek Stach. — No i trochę grosza
weźcie, żebyście mieli za co podożynkować na festynie… Swoją
ciężką pracą przy żniwach zasłużyliście sobie na dożynki. No
i zarobiliście sobie trochę grosza, to i macie teraz za co się
pobawić. Tylko zaraz nie wydajcie wszystkich pieniędzy. Szkoda by
było… A i zbyt późno nie wracajcie!
Michaśka
wraz z chłopcami pobiegła do domu. Każdy się przebrał w
cieplejsze ubrania i po chwili wszyscy spotkali się znów na
podwórku. Wyciągnęli z szopy swoje rowery i ruszyli w drogę. Po
drodze postanowili jechać ścieżynką wzdłuż Białej, a potem
wzdłuż Nysy. Tamtędy była krótsza droga do Krosnowic, a przede
wszystkim mniej uczęszczana w takim dniu. Mogli więc spokojnie
sobie jechać, bez konieczności urządzania slalomu między idącymi
i jadącymi czym się da. A to by ich z pewnością czekało na
wiejskiej drodze.
Jechało
im się bardzo przyjemnie. Pogoda ciągle była wspaniała. Było
ciepło i bezwietrznie. Choć ciemniało już na dobre, to jednak
widoczność była całkiem dobra. Nie musieli nawet latarek włączać.
Drogę brzegiem rzek znali zresztą na pamięć. Jechali więc
spokojnie, nie za szybko, nie za pomału. I rozmawiali, na tyle ile
się dało. Chwilami milczeli, gdyż ścieżynka w niektórych
miejscach była tak wąska i tak kręta, że musieli się skupić na
jeździe i jechać bardzo ostrożnie z zachowaniem odpowiedniego
odstępu między sobą. Robek jechał pierwszy, za nim Michaśka,
potem Emil, i na końcu Kamil.
W takiej
też kolejności dojeżdżali do miejsca połączenia się rzek, gdy
nagle Michaśka wyprzedziła Robka i z okrzykiem: — „Damy mają
pierwszeństwo!” — wyszła na prowadzenie i ni stąd, ni zowąd,
zaczęła głośno śpiewać:
„Lato,
lato, mieszka w drzewach,
Lato, lato,
w ptakach śpiewa,
Słońcu
każe odkryć twarz.
Lato, lato,
jak się masz?
Lato, lato,
dam ci różę,
Lato, lato,
zostań dłużej,
Zamiast się
po krajach włóczyć stu,
Lato, lato,
zostań tu". *
-------------------------------------------
* Refren piosenki pt.
„Lato, lato” - słowa J. L. Kern
— A
ciebie Michaśka, co postraszyło? — Robek na moment zrównał się
z kuzynką. — Ciemna noc, wakacje się kończą, a ty co, lato
zaklinasz? Czy jaki piorun kulisty?
— Co,
tobie, tak jak i Przemkowi, spodobał się nagle piorun kulisty, hę?
Co wy o nim możecie wiedzieć? Tylko ja wiem. I tylko ja tegoroczne
lato z piorunem kulistym w tle będę mogła wspominać przez całe
życie… A że lato zaklinam, to masz rację. Niech z nami
przynajmniej w naszych sercach zostanie. Bo włóczyć się to i my
potrafimy niezgorzej. I z pewnością włóczyć się już będziemy
przez całe życie…
— No
jasne, bo nie ma to jak przygoda! — zachichotał Robek i wyprzedził
kuzynkę. — Spinkalaj do tyłu. Dżentelmen musi chronić damę.
Zwłaszcza tak pechową damę jak ty, którą co rusz trafia jakiś
grom z jasnego nieba. Teren robi się niebezpieczny. Chyba nie chcesz
jeszcze i na koniec wakacji zarobić jakiegoś guza?
— Cha,
cha, cha… ale śmieszne! — prychnęła Michaśka. — Dżentelmen
się znalazł. Mnie nikt nie musi pilnować. Sama się przypilnuję.
— Hej,
wy tam z przodu, o czym tak rozprawiacie?! — głośno zapytał
Kamil i wyjechał na skarpę, by znaleźć się bliżej Michaśki i
Robka. — My tam z tyłu prawie nic nie słyszymy. Gadajcie
głośniej, bo też nas ciekawi, dlaczego Michaśka śpiewała i
piorunem kulistym zaklinała lato.
— Ja
też chciałbym wiedzieć… A niech to piorun kulisty strzeli! —
wrzasnął nagle Emil i wyrżnął jak długi w
połowie skarpy.
Okazało się, że pozostawiony w tyle Emil chciał
dogonić wszystkich i za przykładem brata starał się wjechać na
skarpę. Niestety, ten manewr mu się nie udał. Może się za słabo
rozpędził? W efekcie pacnął jak długi, a rower upadł na niego.
I leżał tak nieborak przykryty rowerem, jedną ręką trzymając
kierownicę a drugą ściskając pokaźnych rozmiarów darninę,
którą — w odruchu bezwarunkowym — wyrwał ze skarpy.
— Rany,
Emil, a tobie po co ta trawa? — spytał Kamil, pochylając się po
chwili nad leżącym bratem. — Myślisz, że się tym wiechciem
obronisz przed wściekłym lisem albo psem? Nic dziwnego, że
wyrżnąłeś jak, nie przymierzając, ostatnia oferma sztabowa. Bo
kto to widział, aby wozić się z czymś takim na rowerze?
— Czego
się mnie czepiasz? Przecież ja nic nie wożę — wściekał się
Emil.
— A to,
to co? — Kamil wyrwał bratu darninę z ręki i podsunął mu pod
nos.
— Nic,
trawa — trafnie rozpoznał Emil. — Musiałem się chyba jakoś
ratować, żeby sobie kończyn nie połamać. Ty, popatrz, nawet nie
czułem kiedy i jak skosiłem tę trawę. Ale widocznie mi pomogła,
bo sam widzisz, że nie zjechałem na sam dół skarpy, więc się
odwal… i zabieraj mi tę trawę spod nosa!
— Hej,
co się tam z wami właściwie dzieje?! — wrzeszczała Michaśka,
świdrując wzrokiem ciemność i próbując wyłapać słowa braci
Potylickich. — Nie macie gdzie odpoczywać, tylko w połowie
skarpy?
Michaśka
nieco później niż Kamil spostrzegła leżącego na ziemi Emila i
nie bardzo wiedziała, co się stało. Zatrzymała się na ścieżynce
i na odległość próbowała wysondować przyczynę nagłego ich
postoju.
Robek,
który znów jechał na czele, nawet nie zauważył, że za jego
plecami zrobiła się pusta przestrzeń. Rozmyślał akurat nad
piorunem kulistym, bo nagle tyle razy padły te słowa, i choć każdy
wypowiedział je w innym kontekście, to jednak nasunęły mu one to
właściwe skojarzenie — piorun kulisty jako zjawisko
atmosferyczne. Zjawisko, o którym nic nie wiedział, chociaż
niejedną straszną burzę przeżył w swoim życiu. Więcej, nawet
rodzice nie za bardzo wiedzieli, co to za dziwoląg. Dziwoląg, który
nie jemu, ani nikomu ze wsi, tylko akurat kuzynce z miasta się
ukazał. Robek uśmiechnął się tkliwie do swoich myśli i
pedałował dalej. Uwielbiał swoją kuzynkę i wcale się z tym nie
krył. Zresztą i po co? Wiedział, że nie ma chyba nikogo, kto by
jej nie lubił. Ta myśl jeszcze bardziej go roztkliwiła, oglądnął
się więc za siebie, aby spytać czy nie musi odpocząć. Jakie
było jego zdziwienie, gdy tylko ciemność za sobą zobaczył.
Szybko zawrócił rower i popedałował z powrotem. Po
kilkudziesięciu metrach spostrzegł Michaśkę. Stała na ścieżynce
oparta o rower.
— Co
się dzieje? Dlaczego nie jedziecie? — spytał.
— Sama
nie wiem. Potyliccy chyba tam na skarpie odpoczywają —
odpowiedziała tak samo zdezorientowana Michaśka. — Zostawmy tu
rowery i chodźmy zobaczyć.
— Co wy
tu robicie? — spytał Robek, przyglądając się braciom już z
bliska. — Po co wam ta trawa? Pasiecie się, czy jaki piorun…
Auuuaa…! Michaśka, co mnie tłuczesz? Ustań, bo cię też palnę…
Co ty myślisz, że ja zrezygnuję z tego słowa tylko dlatego, że
ono kojarzy ci się z twoim przeżyciem? Zawsze używałem tego słowa
i nie mam zamiaru przestać go używać tylko dlatego, że ty
samowolnie zarezerwowałaś go wyłącznie dla siebie jako
wspomnienie na całe życie, jak to powiedziałaś… Niestety,
wspominając o piorunie kulistym, będziesz musiała i o mnie
powspominać. No i o tych dwóch, pasących się akurat, tak samo…
No właśnie, powróćmy do tych tu… Gadajcie chłopaki, co tu
robicie i po co wam to trawsko?
— A to
się porobiło! Człowiekowi nawet nie można spokojnie orła
wywinąć, bo zaraz zrobią z tego całą historię — burknął
Emil, leżąc w dalszym ciągu w pozycji horyzontalnej na skarpie.
— Aaaa…
to ty upadłeś? O rany, pokaż się! — Michaśka natychmiast
doskoczyła do Emila, aby sprawdzić jego stan po upadku.
— O
kurka wodna! A ty co się tak przejęłaś tą łamagą i tchórzem
zarazem? — Kamil nabijał się z Michaśki i jednocześnie z Emila.
— Wścieklizny się wystraszył i wozi się z tym ciężkim
kawałkiem… no i w końcu wyrżnął i… ma za swoje. Za swoje
tchórzostwo, za swoją głupotę, i za swoją niezdarność.
— Och,
ty wstrętny braciszku, przecież ci mówiłem skąd mam tę trawę!
— Emil wkurzył się, wyrwał Kamilowi darninę z ręki i cisnął
mu nią w twarz.
Zaskoczony
Kamil zastygł w bezruchu. Po chwili otrzepał się z ziemi, złapał
za darninę, i już chciał nią cisnąć z powrotem w Emila, gdy
nagle Michaśka wyrwała mu ją z ręki i cisnęła w niego.
Rozeźlony, znów się otrzepał, podniósł z ziemi darninę i
rzucił nią w Michaśkę. Michaśka złapała darninę w locie, ale
obsypująca się z niej ziemia zaprószyła jej oczy. Michaśka
poprychała, poparskała, otrzepała się, i cisnęła nią w
śmiejącego się w głos Robka. Niespodziewający się ataku Robek,
dostał darniną prosto w twarz. I dość pokaźna gruda ziemi
wylądowała mu w szeroko otwartych od śmiechu ustach. Robek zaczął
pluć jak oszalały, hamując tym samym odruch wymiotny. Wreszcie
doszedł do siebie, otrzepał się z ziemi, złapał za darninę, i
cisnął nią w kierunku pękającego ze śmiechu Emila.
Obrzucali
się tak dobrą chwilę, prychając ziemią na wszystkie strony. Aż
w końcu darnina, latając w powietrzu niczym pocisk artyleryjski,
wytraciła swą spójność i rozwaliła się na wiele drobnych
kawałków. Wtedy to już doszło do regularnej bitwy. Każdy
zaopatrzony w taki kawałek stanął do walki i z wielką zaciętością
walił w kogo popadło. Długo się tak tłukli, aż w końcu i z
tych kawałków ziemia się obsypała całkowicie a z nią i ostatnie
źdźbło trawy. Nic im już w rękach nie pozostało. Wtedy padli
zdyszani na skarpę i pękali ze śmiechu.
— Ubaw
po pachy, nie ma co! No, ale teraz pięknie wyglądamy! — zawołała
Michaśka, gdy załapała trochę tchu. — Cha… cha… cha! Z
takim wyglądem możemy teraz dołączyć do tej trupy cyrkowej i
wystąpić jako clowny… A właśnie, jeśli mowa o cyrkowcach, to
muszę wam się przyznać, że jakoś dziwnie straciłam ochotę ich
oglądać. No może ich samych nie, ale tej całej publiczności,
która tam się zjawi. Bo wiecie, po dzisiejszym dożynkowaniu
zapachy z co niektórych rozentuzjazmowanych i rozwrzeszczanych ust
będą cuchnące jak, nie przymierzając, wyziewy z gorzelni.
Strasznie tego nie lubię.
— To
jaki problem? Po prostu nie jedźmy tam, i już — podchwycił
Robek, czując że też stracił ochotę na przeciskanie się w
ciżbie.
— Mnie
nie zależy, żeby tam być — stwierdził Kamil.
— Ani
mnie. — Emil był tego samego zdania.
— Wiecie
co, to podjedźmy bliżej Krosnowic i przed samą wsią zatrzymajmy
się — podjął inicjatywę Robek. — Tam jest przecież takie
wspaniałe miejsce, rozlewisko Nysy je tworzy. Tam gdzie Przemek
najczęściej jeździ na ryby. Nieopodal piękna łąka, a tuż za
nią ogromna plebania parafii krosnowickiej z wielgaśnym ogrodem,
stawem rybnym i sadem owocowym. Bardzo fajnie tam zawsze pachnie. Tam
też możemy sobie pochodzić albo posiedzieć i wsłuchać się w
rechotanie żab i różne odgłosy nocy. No a potem, jak będziecie
mieli jeszcze ochotę, to możemy zajechać na festyn dożynkowy,
choćby tylko na chwilę. Mamy przecież czas do rana.
— Robotku,
wspaniały pomysł — zakwiliła Michaśka. — A wy, braciszkowie,
co sądzicie?
— Tak
samo… sądzimy — powiedział Kamil.
— A
jasne! — wrzasnął brudny jak czort Emil.
Kolumna
rowerowa znów ruszyła, i ze względu na nierówność terenu, od
razu musiała się rozciągnąć. Jechali więc z zachowaniem
odpowiedniej między sobą odległości, ostrożnie i powoli.
Kiedy
dojechali już do rozlewiska Nysy, Robek zarządził postój. Wszyscy
zeskoczyli z rowerów i ukryli je w pobliskich krzewach. Sami zaś
usiedli na brzegu rozlewiska i wpatrywali się w migocącą złotem
wodę. Niebo przybrane gwieździstym płaszczem migotało nad ich
głowami. Było cicho i spokojnie. Słychać było tylko cichutki
szum wody i plusk ryb. A i rechot żab w oddali dobiegający ze stawu
rybnego należącego do plebanii. Piękna to była noc. Nastrajała
tak miło, tak przyjemnie, tak romantycznie.
Michaśka
wyłożyła się na trawie i wlepiła wzrok w niebo. Przyglądała
się gwiazdom. Niebo było bezchmurne. Mogła więc podziwiać niebo
z jego cudowną gwiezdną iluminacją aż po sam horyzont. A w tym
miejscu horyzont był ogromny. W mieście nie miała takich
możliwości. Domy przysłaniają linię oddzielającą ziemię od
sklepienia niebieskiego. Miejskie światła zaś ograniczają
widoczność na nocnym niebie. Dlatego tu i teraz chłonęła ten
bajecznie piękny widok z wielką rozkoszą. Chciała go zapamiętać
na całe życie, aby móc w razie potrzeby przywołać go sobie w
pamięci i dla ukojenia duszy mieć go zawsze pod powiekami.
Zachwycała się również Drogą Mleczną, która niczym mglista
wstęga mieniła się nad jej głową miliardami gwiazd. Czuła się
z jednej strony jak widz, a z drugiej jak aktor biorący bezpośredni
udział w tym najwspanialszym, w tym najbardziej widowiskowym
spektaklu natury.
— Czuję
się jak w bajce — westchnęła z rozkoszą. — Mogłabym tak całą
noc wpatrywać się w niebo. W ten bezkres piękna, ocean spokoju…
— No
już, już… złaź na ziemię! — Kamil brutalnie sprowadził
Michaśkę do ziemskiej rzeczywistości. — Ile można ślepia w
niebo wlepiać? Niebo jak niebo. Świecą gwiazdy i nic więcej się
nie dzieje. No, może czasem jakiś satelita przeleci albo samolot,
to i owszem, można popatrzeć, ale żeby tak długo w niebo zaglądać
niczym sroka w kość to już przesada.
— I co
się czepiasz Michaśki? Dajże jej popatrzeć, jak chce. — Emil
stanął w obronie przyjaciółki.
— Właśnie.
Dzięki Emil — powiedziała Michaśka, nie przerywając obserwacji
nieba. — A wiecie, ile gwiazd można zobaczyć gołym okiem?... Nie
wiecie?
— A ty
pewnie wiesz? — powątpiewał Robek.
— A
wiem. Czytałam o tym. Gołym okiem można się doliczyć ponad trzy
tysiące gwiazd.
— Chyba
nie masz zamiaru teraz ich liczyć? — wystraszył się Kamil.
— O
rany, Kamil, jaki ty jesteś do niczego! — zawołała Michaśka
gdzieś w niebiańską przestrzeń. — Za grosz romantyzmu, i za
grosz realizmu.
— Odczep
się ode mnie! — zażyczył sobie Kamil. — Mam wszystkiego, co mi
trzeba.
— O,
Michaśka, widziałaś?! — wrzasnął nagle Emil. — Tam, po
prawej stronie, meteoryt poleciał!
— Gdzie…
gdzie? Ojej, za późno już. Już na pewno spłonął w atmosferze…
To wielka rzecz zobaczyć meteoryt, gdyż nie wszystkim odłamkom
meteoru udaje się przelecieć przez atmosferą ziemską, nie
wyparować po drodze, a upaść na powierzchnię Ziemi… Ale wiecie
co, chłopaki! — Michaśka ożywiła się nagle. — Kładźcie
się obok mnie, i wpatrując się w niebo, pomyślcie o swoim
największym marzeniu. Kto pierwszy z nas zobaczy spadający
meteoryt, będzie oznaczało, że jego marzenie się spełni.
Meteoryt to sprawi. Wierzcie mi.
— Och,
Michaśka, Michaśka, bujasz w obłokach — zakpił z kuzynki Robek.
Posłusznie położył się jednak obok niej.
— W
żadnych obłokach. Niebo czyściutkie. Nie widzisz? Ani jednej
chmureczki — sprostowała Michaśka. — No, bracia Potyliccy, wy
też kładźcie się… Gra! A teraz szybko pomyślcie o swoim
marzeniu… I cicho sza! Każdy wpatruje się w niebo.
Leżeli w
bezruchu na ziemi i w milczeniu obserwowali niebo. Wodzili po nim
oczami i w poszukiwaniu spadającego meteorytu wzrokiem przeczesywali
każdy jego skrawek. Każdy z nich miał swoje marzenie, i każdy z
nich marzył, aby to marzenie się spełniło. I choć wiedzieli, iż
wiara w to, że meteoryt to sprawi, zakrawała na czystą iluzję, to
jednak w tym danym momencie każdy chciał wierzyć, że tak będzie.
Dlatego każdy z nich pragnął ten wszechmocny meteoryt ujrzeć jako
pierwszy.
— Jeeeeest!
— wrzasnęła nagle Michaśka. — O, tam, widzicie? Dzięki ci,
mój kochany zwiastunie urzeczywistnienia mojego marzenia. Z głębi
serca dziękuję!
— Wielkie
rzeczy! Zobaczyła kawałek odłamka gwiazdy i cieszy się choćby
głupi — kpił sobie Kamil. — Na pewno teraz królewicz z bajki
stanie przed tobą i poprosi cię o rękę. Bo z pewnością takie
jest twoje marzenie.
— Wcale
nie… Akurat, królewicza mi trzeba. A po kiego licha? Chyba ty
marzyłeś o księżniczce i teraz swoje marzenie mi przypisujesz —
odgryzła się Michaśka. — Moje marzenie jest realne. Całkiem
realne… No dobra, powiem wam. Mam tylko jedno marzenie, aby było
mi dane, będąc już dorosłą, z tego samego miejsca podziwiać ten
przecudny widok.
— Też
mi marzenie. A jaki to problem? Przyjedziesz do Pilcza i będziesz
oglądać ten widok tyle razy, ile tylko dusza zapragnie —
stwierdził ucieszony Kamil.
— No
wiesz, nigdy nie wiadomo gdzie nas los rzuci. I co nam przyjdzie
robić w przyszłości jako dorosłym. — Michaśka realistycznie
podeszła do sprawy. — No dobra chłopaki, podnieśmy się już z
ziemi, bo zaczyna ciągnąć od niej chłodem… Co robimy dalej?
Robotku, wymyśl coś interesującego.
— Sie
robi! — radośnie krzyknął Robek.
Robek,
słysząc jakie Michaśka ma marzenie, ucieszył się niesamowicie,
gdyż to, żeby Michaśka zawsze do Pilcza przyjeżdżała, było też
i jego marzeniem. I choć nie zobaczył meteorytu jako pierwszy, to i
tak na to wyglądało, że jego marzenie zostanie spełnione. Nic
więc dziwnego, że Robek poczuł się wspaniale. Ochoczo poderwał
się z ziemi i z kieszeni spodni wyciągnął latarkę. Ustawił ją
przy brzegu rzeki tak, aby strumień światła padał na jej leniwy
nurt. Postał chwilę przy latarce, wpatrując się w zasięg jej
świetlistego strumienia, a że coś mu nie pasowało, kręcąc
głową, przeniósł wzrok na stojących obok niego przyjaciół i
zawołał:
— Hej,
dawajcie swoje latarki. Urządzimy zawody. Kto najdalej puści kaczkę
z minimum trzema skokami, wygrywa. I będzie mógł mieć trzy
życzenia, po jednym do każdego. No jak, dobra zabawa?
— Jasne!
— wrzasnęły trzy gardła.
Po chwili
wszyscy z kamieniami w rękach stali już przy brzegu Nysy. Cztery
latarki oświetlały rozlewisko rzeczne znakomicie. Zawody się
rozpoczęły. Pierwsza puszczała kaczkę Michaśka. Trzy skoki
kamieniem zaliczyła, ale odległość była marna. Potem rzucał
Emil. Jemu poszło o wiele lepiej. Cztery skoki kamieniem i odległość
znacznie większa. Kamil rzucał jako następny. Jego rzut to prawie
mistrzostwo świata. Sześć skoków, tyle że odległość
minimalnie tylko większa od odległości osiągniętej przez brata.
Na samym końcu rzucał Robek. Okazało się, że jego wynik był
najlepszy. Wprawdzie jego kaczka zrobiła tylko trzy skoki, ale za to
w dużych odstępach i poskakała aż poza zasięg światła.
— No,
mistrzuniu, melduj swoje życzenia! — zawołała Michaśka.
— Z
przyjemnością melduję. Pierwsze życzenie do Kamila. A więc
Kamil, życzę sobie, abyś mnie jutro zaniósł na rękach wprost do
naszego basenu. Od ciebie zaś Emil życzę sobie, abyś mi zrobił
pyszny koktajl owocowy i podał mi go do picia, kiedy znajdę się
już w basenie. A od ciebie Michaśka, życzę sobie, abyś co roku
do nas przyjeżdżała i swoimi szaleństwami ubarwiała nam nasze
wiejskie życie.
— No,
wspaniale, każde twoje życzenie skierowane do braci Potylickich
jest do spełnienia na już. Zaś życzenie skierowane do mnie, to
życzenie na całe życie — zaśmiała się Michaśka i cisnęła
z wielkim impetem ostatnim trzymanym w ręce kamieniem.
— Bo o
to mi chodzi, abyś była z nami zawsze. Nawet jak będziesz dorosła
— potwierdził Robek. — Zresztą, moje życzenie pokrywa się z
twoim marzeniem, więc jaki problem?
— Masz
rację... No to życzenie twoje musi być spełnione — stanowczo
odpowiedziała Michaśka. — Chłopcy, czy już wam mówiłam, że
czasami jesteście wspaniali? Nie? No dobra, to mówię to teraz, bo
licho wie jak długo jeszcze będziemy razem w takim składzie…
— Michaśka
skończ! — wrzasnął Emil.
— No
dobra… Zamykam już dziób na kłódkę… Oj, nie, chyba jednak
nie mogę go zamknąć, gdyż bardzo, ale to bardzo chce mi się pić
— zakwiliła Michaśka. — Tyle co ja dzisiaj zjadłam, to chyba
mi się jeszcze nie zdarzyło w całym swoim życiu. Ciocia z mamą
Potylickich tak bardzo nam dogodziła, że ja, największy łasuch na
wiejskie jedzenie, sama zżarłam prawie połowę tego wszystkiego,
co stało na stole. I teraz chce mi się tak pić jak smokowi
wawelskiemu po skonsumowaniu owieczki nafaszerowanej siarką… Ludu…
pić!
— To
co? Jedziemy do Krosnowic kupić coś do picia? — spytał Robek.
— No
właśnie, w tym problem, bo jechać do Krosnowic to mi się nie
chce, ale pić mi się chce, i to okropnie — martwiła się
Michaśka. — Więc tak sobie myślę, że jakbym tak zjadła ze
dwa, trzy jabłka, to by mi się pić odechciało.
— Michaśka,
ty nas namawiasz do kradzieży — stwierdził wesoło Robek.
— A do
jakiej tam znów kradzieży… A broń Panie Boże! — zawołała
Michaśka. — Przecież sami mówiliście, że to żadna kradzież,
tylko normalne chodzenie do księdza na jabłka. Pamiętam dokładnie,
więc się teraz nie wymigujcie.
— Ani
nam się śni wymigiwać. Życzenie waćpanny Czaplińskiej jest
naszym rozkazem — orzekł Robek, patrząc na braci Potylickich. I
kiedy ujrzał ich aprobatę, zarządził: — A więc, Michaśka,
dlatego że ty akurat dziwnym trafem potrafisz z nas wszystkich
najgłośniej gwizdać na palcach, zostajesz na czatach. A my włazimy
przez płot do sadu księdza. I tak, gdybyś zauważyła coś
niepokojącego, twoim zadaniem będzie przeciągle gwizdnąć i
natychmiast się ukryć. My zaś, po usłyszeniu twojego gwizdu,
będziemy wiedzieli, że zbliża się niebezpieczeństwo, więc
cichcem wyniesiemy się z sadu. Będziemy zmykać tak szybko jak się
da. A potem odnajdziemy się wszyscy już tu, w krzakach przy
rowerach. No jak, program eskapady przyjęty?
— Przyjęty!
— wrzasnęły trzy gardła stłumionym głosem.
— W
porząsiu, no to do dzieła! — zawołał zadowolony Robek. —
Zdejmę tylko koszulę i zwiążę jej rękawy i kołnierz, to
będziemy mieli prowizoryczny worek na jabłka… Aha, Michaśka,
gdyby tobie coś zagrażało, to tak samo gwiżdż, ale wtedy gwiżdż
dwa razy. Wtedy będziemy wiedzieli, że musimy gnać w twoją
stronę, a nie byle gdzie… No, to już chyba wszystko omówiliśmy…
I worek też już gotowy. Ruszajmy! Idziemy najpierw razem aż pod
sam sad księdza, a potem my włazimy do środka, a ty będziesz
chodziła dookoła sadu i sprawdzała teren.
No i
poszli. Do sadu księdza nie było daleko. Chyba jakieś dwieście
metrów od rozlewiska Nysy — w kierunku wsi. Po paru zaledwie
minutach byli już na miejscu. Robek pierwszy zwinnie przeskoczył
przez płot, a za nim Kamil i Emil. Michaśka zaś, ściskając
latarkę w ręku, szepnęła chłopakom na odchodnym cichutkie:
—„Powodzenia” — i zaczęła obchód.
Chłopcy
zniknęli w sadzie pod osłoną nocy, a Michaśka w ciemnościach
ruszyła wzdłuż płotu sadu. Szła powoli, rozglądając się na
wszystkie strony. Cicho było i spokojnie. Oprócz rechotania żab
niczego innego nie słyszała. Czasami tylko uszu jej dobiegało
ćwierkanie jakiegoś pasikonika lub świerszcza. Z wielką
przyjemnością wypełniała swoje zadanie. Noc była cudowna.
Gwieździste niebo nie tylko miło ją nastrajało, pozwalało jej
też całkiem dobrze widzieć. Dlatego nie czuła żadnego lęku,
pomimo iż została sama w nocy na obcym terenie.
Michaśka
zdążyła obejść już cały sad dookoła, a chłopców ani widu
ani słychu. Przymierzała się już do drugiego okrążenia. Ale na
wszelki wypadek postała chwilę w tym miejscu gdzie chłopcy
przeskoczyli płot i wzrokiem przebijała się w ciemność sadu. I
nic. Cisza. Nic nie było widać. — „Trudno” — pomyślała. —
„Widocznie chodzenie do księdza na jabłka jest czasochłonne”.
— Nie zmartwiło ją to zbytnio, gdyż fajnie jej się spacerowało
po nocy pachnącej sadem owocowym i pobliską łąką. Ruszyła do
następnego okrążenia sadu. I kiedy znajdowała się w miejscu jego
północnego odcinka, czyli najbliżej pierwszych zabudowań
wiejskich, a w największym oddaleniu od Nysy, usłyszała nagle
jakieś dziwne odgłosy. Przykucnęła natychmiast i nastawiła uszu.
Cisza. Nic nie było już słychać. Nic też nie widziała. Jednak
po chwili usłyszała wyraźny szelest trawy. Tak jakby ktoś po niej
biegł. Zamarła. Serce zaczęło jej walić jak oszalałe. Zachowała
jednak zimną krew i pomimo ogromnego strachu, nawet nie pisnęła.
Wnet się otrząsnęła i powoli zaczęła podnosić głowę, aby
zobaczyć co to albo kto to może być. Dreszcze przelatywały jej po
plecach, ale odważnie unosiła głowę. I nagle, to co zauważyła w
pewnej odległości od siebie, spowodowało, że mało jej serce z
piersi nie wyskoczyło. Pies. To był pies. I to bardzo duży pies.
Tego było już za wiele dla Michaśki. Człowieka by się nie
wystraszyła aż tak, ani też żadnego psa, gdyby nie dowiedziała
się akurat w tym dniu o wściekliźnie. Nikogo innego nie widziała.
To by oznaczało, że pies był sam. — „Chryste Panie, wściekły
pies!” — wrzeszczało jej wnętrze. Wrzeszczało raz po raz, i
tym głośniej, im mocniej musiała się powstrzymywać by na głos
nie zacząć wrzeszczeć. Nie wiedziała, co ma robić. W pierwszym
odruchu włożyła palce do ust i spróbowała gwizdnąć, ale z jej
gwizdania nic nie wyszło. Oprócz cichego świstu, nic. W ułamku
sekundy przyszło jej na myśl, że może to i lepiej, bo co by jej
gwizdanie teraz pomogło? I komu by pomogło? Chyba tylko wściekłemu
psu, bo gwiżdżąc, zdradziłaby tylko swą kryjówkę, a chłopców
biegnących w jej kierunku, wystawiłaby jak kaczki do odstrzału.
Może akurat tam gdzie są, są bezpieczni? Po co więc jeszcze i ich
narażać, skoro i tak nie mogą jej pomóc. Przynajmniej oni niech
nie przeżywają tego, co ona teraz musi.
Przerażona,
przylgnęła do ziemi i próbowała ogarnąć swoje myśli, które
jak oszalałe biegały po jej skołatanej głowie. — „Co robić?!
Co robić?!” — z krzykiem pytało jej wnętrze. W odruchu
desperacji postanowiła jeszcze raz zaglądnąć gdzie znajduje się
pies. Ale nic już nie widziała. Usłyszała za to gdzieś w oddali
jakiś dziwny dźwięk, tak jakby ciche cmoknięcie. Tak jej się
przynajmniej wydawało. Nie odgadła jednak, co ten dźwięk miałby
oznaczać ani komu albo czemu go przypisać. Postanowiła wycofać
się z tego miejsca. Ale nie mogła się zdecydować, w którym
kierunku ma się wycofywać. Do rozlewiska Nysy miała z tego miejsca
o wiele dalej niż do wsi. Z tym, że drogę do rzeki już znała, a
do wsi nie. Widziała w oddali pierwszą zagrodę należącą do wsi
Krosnowice. Widziała palące się tam światła. Ale przecież nie
mogła tak po prostu zdezerterować i zostawić chłopców bez
ochrony. Resztkami poczucia odpowiedzialności i solidarności,
nadżartymi przez obezwładniający lęk, postanowiła kierować się
jednak w stronę rzeki. I już zamierzała postanowienie swoje
wprowadzić w czyn, gdy nagle uszu jej dobiegł ponowny szelest
trawy. Podobny jaki słyszała wcześniej, tyle że teraz słyszała
go o wiele wyraźniej. Pies musiał być tuż-tuż. Wpadła w panikę,
i bez najmniejszego zastanawiania się już, poczołgała się co sił
w stronę… światła.
Wszystkie
negatywne odczucia, jakie nią zawładnęły, skumulowały się i
natychmiast przerobiły się w niej w ogromną energię. Poczuła w
sobie potężną siłę. Pruła trawę niczym czołg… i parła do
przodu. Nic nie czuła. Zero uczuć. Miała tylko takie wrażenie, że
widzi siebie z góry, tak jakby oglądała film o sobie w
przyśpieszonym tempie. Więcej, słyszała nawet swoje dopingujące
okrzyki: — „Szybciej… szybciej… szybciej!”...
cdn.