Po
obiedzie wszyscy domownicy z rodziny Maryszczaków poszli do
swoich obowiązków, a najmłodsza młodzież dostała już wolne.
Podobnie było u sąsiadów, w rodzinie Potylickich, bo Kamil i Emil
przybiegli po chwili z rozjechanymi w uśmiechu buziami.
— Jak
to dobrze, Michaśka, że już jesteś! — Kamil z nieukrywaną
radością wołał już od furtki. — Bo gdyby nie ty, to ojciec
znalazłby jeszcze jakąś robotę dla nas. Ale zaglądnął do was
przez płot i zobaczył, że macie już wolne, to i nam pozwolił już
nic nie robić.
— Cieszę
się, że wam pomogłam, chociaż zupełnie nieświadomie — śmiała
się Michalina, zakładając na nogę zreperowany trampek. — Ale
skoro uważacie, że to dzięki mnie macie wolne, to cieszę się jak
diabli… A jeżeli już o diabłach mowa, to chodźmy do Białej
pochlapać się trochę wodą, bo gorąco dzisiaj jak w piekle.
— Jasne,
idziemy! — zgodzili się chłopcy.
— Ale
idziemy za most, tam jest trochę głębiej — zaproponował Emil. —
Już w maju zrobiliśmy tam tamę z kamieni, tak że można sobie tam
popływać… i to całkiem nieźle.
Czteroosobowe
koleżeństwo zeszło do doliny rzeki Białej, i wędrując wzdłuż
jej brzegu, przeszło pod drewnianym mostem, by zaraz za nim rozłożyć
swój mały biwak.
Humory
wszystkim dopisywały znakomite. Najpierw rzucili się w wodę i
popływali sobie nieco. Wprawdzie miejsca do pływania nie było za
wiele, ale i tak, takie na wpół pływanie sprawiło im wielką
radochę. Wszyscy dzwonili zębami jak na alarm, bo rwąca woda w
Białej była bardzo zimna. Nic to. Ważne, że mieli wolny czas i
mogli być razem. Potem wyłożyli się pokotem na kocu, by wyschnąć
i rozgrzać się w słońcu.
— No
co, Michaśka, fajną tamę zrobiliśmy, nie? — dopytywał się
Kamil, wyciskając wodę ze swoich spodenek kąpielowych.
— Ej,
Kamil odsuń się, bo mi zalewasz moje terytorium! — ryknęła
Michalina i rękami zaczęła odpychać od siebie kolegę.
— Kamil,
wynoś się! Gdzie się na mnie pchasz?! — Emil wrzeszczał z
drugiej strony. — Aż ty lebiodo, całego mnie znów pomoczyłeś.
Przecież się już wytarłem!
— Cicho
tam, bo zaraz was wszystkich z koca przegonię — śmiał się
Robek. — Koc jest mój, więc wszyscy jesteście akurat na moim
terytorium… No, se uważajcie!
— O
niech mnie! Braciszkowie, słyszeliście? Władca się odezwał —
rechotała Michalina, trzymając się za brzuch. — Tama też twoja,
władco kocowy? Bo jeżeli twoja, to muszę ci powiedzieć, że
największy z bobrów patałach, zrobiłby lepszą.
— No
coś ty, Michaśka, nie podoba ci się nasza tama? — zaniepokoił
się nagle Emil. — Mówisz serio?
— Nooo,
rechocze jak rozdeptana żaba i mówi serio…
— Cicho
bądź, ty niedorobiony bobrze. — Michalina rąbnęła kuzyna swoją
bejsbolówką i dalej pękała ze śmiechu. — Ale z was wariaty…
cha, cha, cha… już nie mogę. Brzuch mi pęka. Widzę, że tamę
zrobiliście razem. Ale z was łamagi z rodziny bobrowatych…
— Robek,
Kamil, trzymajcie ją! Ja ją zaraz uduszę! — piskliwym głosem
wydzierał się Emil i machał rękami, próbując poprzez brata,
chwycić Michalinę. — Ty, ty, ty niedobra miejska rozdeptana żabo!
Jak śmiesz krytykować naszą tamę… Robek, za tę zniewagę
powinieneś zabrać jej twój wspaniały prezent. Nie zasłużyła na
niego…
— Zapomniałem!
— Całkiem
zapomniałam!
— Jakie
licho? Co żeście zapomnieli? I to we dwoje naraz? — dopytywał
się zaciekawiony Kamil.
— O
prezencie! — Michalina i Robek wrzasnęli jednocześnie.
— Nie
gadajcie…! To znaczy co? Już nic nie rozumiem… Emil, rozumiesz
coś z tego? No widzicie, on też nic z tego nie kuma. Kto co
zapomniał? No dobra, mówicie, że zapomnieliście o prezencie. Ale
co? Prezent dać, czy prezent wziąć? Nie, to głupie. Jak można
zapomnieć o tak ważnej sprawie?
— A
jednak…
— Co
jednak? Nie wytrzymam! Michaśka, to ten twój wspaniały kuzyn nie
dał ci jeszcze tego ro…
— Kamilu
Potylicki, zamknij dziób... Bo jak cię trzasnę w potylicę! —
wrzasnął Robek i zamachnął się na kolegę.
— Auuuaaa,
boli… no co chcesz ode mnie?! Ja chyba padnę. Nie dałeś jej
jeszcze tego ro… bionego przez tyle wieczorów prezentu?
— To ja
chyba padnę tu zaraz z wami! — huknęła Michalina i zaczęła
tłuc bejsbolówką wszystkich chłopaków po kolei. — Wracamy
natychmiast na wzgórze. Nie zamierzam dłużej czekać. Co to za
historia się zrobiła z tym prezentem? Albo go zaraz dostanę albo…
albo… zaraz mnie coś trafi. No nie, chłopaki, nie bądźcie tym
co ryje i nie każcie mi dłużej czekać.
— Opanuj
się Michaśka, bo faktycznie zaraz cię coś trafi i nie zdążysz
skorzystać z mojego prezentu. — Robek uspakajał kuzynkę,
próbując wyrwać jej z ręki bejsbolówkę. — No dawaj tę
kaszkietkę, bo wrzucę cię do wody, i to razem z nią. No…!
Dostaniesz ją z powrotem dopiero w domu… A więc tak, moi drodzy,
zrobimy następująco…
— Ty tu
nie zalewaj „następująco”, tylko gadaj, co z moim prezentem. —
Michalina nie dawała za wygraną. — Przecież uszyłam już szatę
dla twojego dziwoląga. No to kiedy go wreszcie dostanę? Gadaj!
— Właśnie!
— poparli koleżankę obaj bracia.
— Nie
daliście mi skończyć, a już chciałem sprawę wyłuszczyć.
— Robek,
ty tam żadnej sprawy nam nie wyłuszczaj, tylko wyłuszcz wreszcie
ten prezent dla Michaśki, bo mnie zaraz też coś trafi! Ile
dziewczyna może czekać? — Kamil ostro trzymał stronę Michaliny.
— Biedna
Michaśka, wie że ma dostać prezent, tylko nie wie jaki i kiedy.
Przecież to straszne męczące. — Emil stał również za
Michaliną murem. — Robek, serca nie masz?
— W tym
miejscu gdzie powinien mieć serce, to on ma pompę ssąco-tłoczącą
— orzekła Michalina, robiąc do kuzyna małpie miny.
— A wy
wszyscy razem i każdy z osobna, możecie mi… kuku… no właśnie,
możecie mi kuku zrobić! — Robek śmiał się wniebogłosy. — Ja
chyba pęknę tu dzisiaj z wami… cha… cha… cha! Ratunku, zaraz
eksploduję… Musielibyście swoje miny zobaczyć. Rety, jak mnie
brzuch boli… No już, no już, już się uspokajam, ale zmieńcie
swoje miny i na moment nic nie mówcie i dajcie mi wreszcie
wypowiedzieć się do końca. No…! A więc… co to ja chciałem
powiedzieć…? Aha, a więc, gdy tylko wrócimy do domu uroczyście
wręczę prezent mojej ukochanej kuzyneczce. Chociaż mnie trochę
stłukła prezentem od Przemka, ale nic to. Jestem ponadto i wręczę
jej ten prezent. Jak nic jej wręczę. Bezapelacyjnie… No ale zanim
dotrzemy do domu, umówmy się co do ogniska. Ja proponuję, żeby
każdy z nas przy kolacji pozbierał ze stołu co się da i to
wszystko weźmiemy ze sobą. Wezmę jeszcze kartofle… albo
ziemniaki, jak woli Michaśka, i coś do picia. Wy, chłopaki,
przynieście też coś mokrego. Najlepiej ten podpiwek, co go wasza
matka zawsze robi. Smakuje super i aż w oczach gazuje… No, a teraz
pograjmy jeszcze w coś. Może w kamyczki, na ten przykład, co?
Jeszcze mamy z godzinę czasu.
— Zgoda,
pograjmy — zawołał Kamil. — Ale powiedz mi tylko, jak mogłeś
zapomnieć dać Michaśce ten… no, ten prezent? My już wcześniej
chcieliśmy ciebie spytać, jaką Michaśka miała minę gdy go
zobaczyła, ale zapomnieliśmy…
— No
widzisz, sami zapomnieliście, a mi mojego zapomnienia nie możecie
darować.
— Bo to
nasze zapomnienie nie ma aż takiego ciężaru gatunkowego jak twoje
— przytomnie zauważył Emil.
— Już
w porządku, chłopaki. — Michalina poklepała obu braci po udach.
— Nawet się cieszę, że cała przyjemność jeszcze przede mną.
— No? I
sprawa wyjaśniona. Tak że wy, bractwo Potylickie, nie musicie
dłużej ćwiczyć swojej pamięci, bo na żywo zobaczycie minę
Michaśki — odgryzł się Robek.
Na powrót
udobruchane czteroosobowe koleżeństwo zabrało się ochoczo do gry
w kamyczki. Na kamienistym brzegu Białej wyszukali co ładniejsze i
okrąglejsze kamyczki, usiedli na kocu i rozpoczęli grę. Michalina
musiała sobie przypomnieć na czym polega ta gra, bo zasady gry
wyleciały już jej z głowy. A i dłonie nie były już takie zwinne
jak w zeszłe wakacje. Tak że na początku przegrywała raz po
razie. Nie poddawała się jednak. Po chwili gra szła jej coraz
lepiej. Wreszcie udało jej się nawet raz wygrać. I wtedy Robek
ogłosił powrót na wzgórze. Michalina nie była zadowolona, ale
gdy przypomniała sobie, co ją na wzgórzu czeka, od razu raźniej
zabrała się do zwijania biwaku.
Wracali
tą samą drogą, wzdłuż brzegu Białej. Po drodze opowiadali sobie
różne wesołe historyjki, jakie im się przytrafiły w czasie roku
szkolnego, i nie tylko. Wesoło było bardzo. Każdy chciał jak
najdłużej opowiadać, bo każdy z nich miał tyle do opowiedzenia.
Michalina
i chłopcy byli bardzo wesołego usposobienia i mieli ogromne
poczucie humoru. Przez co ich życie codzienne w większości było
beztroskie i radosne. Nic więc dziwnego, że mieli o czym opowiadać.
Kiedy tak
weseli i roześmiani dotarli na wzgórze, Robek od razu zaprowadził
wszystkich pod szopę przy stodole. Tam kazał im się zatrzymać, a
sam zniknął w jej ciemnych czeluściach. Po chwili znów się
pojawił.
— A
więc, moi mili, zapraszam do środka — zawołał uroczystym
głosem, przytrzymując ciężkie drzwi szopy. — Zapaliłem
światło, by lepiej widzieć wasze miny. Proszę bardzo, pani z
przodu, panowie z tyłu… No i jak, Michaśka?
— Ja
chyba zakwitnę…! Jaki fajowy wiejski rower!
— Co to
znaczy wiejski rower?! — Trójka chłopców krzyknęła
jednocześnie.
— Super
rower! — poprawiła się natychmiast Michalina, bo zreflektowała
się, że palnęła gafę. — I ten rower jest dla mnie?
— No a
dla kogo? — Kamil zdziwił się pytaniem koleżanki. — Robek
zbierał do niego części po wszystkich sąsiedzkich strychach, za
pozwoleniem sąsiadów, ma się rozumieć, i składał go dla ciebie
przez wiele wieczorów. I co, podoba ci się?
— Jest
wspaniały! Marzyłam o takim. Hurrraaa…! Mam rower! Tak się
cieszę. Teraz będę mogła z wami jeździć na swoim własnym
rowerze. I więcej nie będę musiała się z wami wykłócać,
abyście mi dali na waszych rowerach trochę pojeździć. Hurrraaa!
Robocie ty mój kochany, dawaj pyska. Zrobiłeś mi naprawdę wielką
niespodziankę. Warto było na nią tak długo czekać.
— A
kolory też ci się podobają? — Robek zadowolony z reakcji
kuzynki, chętnie nastawiał policzki do całusów. — Wiem, że
lubisz kolor niebieski i granatowy to specjalnie takimi farbami go
pomalowałem.
— Jest
piękny. Dziękuję ci Robek. W życiu bym się nie spodziewała, że
poświęcisz dla mnie tyle pracy i tyle wolnego czasu. Kochany
jesteś! — Michalina jeszcze raz rzuciła się z całusami na
Robka.
— Nam
też chociaż po jednym całusie możesz zafundować, bo czasami
pomogliśmy Robkowi przykręcić jakąś śrubę — zawołał Kamil
i popatrzył filuternie na Michalinę, ale i z nadzieją.
— Jasne,
od każdej śrubki po całusie — zaśmiała się Michalina i
wymierzyła każdemu z braci po jednym. — Co mówicie…? Że
śrubek było więcej niż jedna? To ile ich było? Z dziesięć co
najmniej? Dobra, dobra, najpierw policzę ile mój rower ma w ogóle
śrubek, bo czuję, że wy mnie co nieco naciągacie… A tak na
poważnie, to muszę wam powiedzieć, że jestem bardzo szczęśliwa,
że mam takich kumpli. Jesteście wspaniali! Mówię serio.
— No,
no, to się całkiem miło słucha — stwierdził Emil. — Ale nas
Robek też zaskoczył, bo wcześniej nie chciał nam pokazać
gotowego już roweru, i też nie wiedzieliśmy, że go tak świetnie
pomalował.
— No to
z drogi, chłopaki. Zrobię próbną jazdę tym moim wspaniałym
rowerem — zawołała Michalina i zabrała się za wypychanie roweru
z szopy.
Kiedy
znalazła się już na podwórku, jeszcze raz uważnie spojrzała na
swój prezent i jeszcze raz doszła do wniosku, że to jest wypisz,
wymaluj, wiejski rower. Wiejski, bo w mieście, żeby nawet ktoś ją
błagał, to by na niego nie usiadła. Po prostu by się wstydziła.
Bo rower wyglądał bardzo nietypowo. Złożony był z przeróżnych
części z przeróżnych rowerów. I to z pewnością z rowerów —
bardzo — przedwojennych. Kierownica była pokrzywiona, ale nosiła
ślady usilnego prostowania. Łańcuch był łączony jakimiś
dziwnymi nitami w kilku miejscach. Pedały były bardzo różne.
Jeden większy, drugi mniejszy. Jeden gumowy, drugi metalowy. W
kołach tylko kilka szprych było całkiem prostych. Ale za to
napompowane były jak trzeba. Mało tego, miały nawet błotniki
usilnie prostowane uderzeniami młotka. Siodło zaś obciągnięte
było jakimś filcowym beretem. Cały rower był za to starannie
wymalowany, i to świeżą farbą. To było dokładnie widać. Ba,
nawet każde pociągnięcie pędzla było widać. Rama była
pociągnięta na granatowo, a błotniki na niebiesko. Dzwonek u
kierownicy był prawie nowy i nawet trochę dzwonił. A najważniejszy
po kierownicy hamulec, ho, ho, ten to działał, bez zarzutu. Po
naciśnięciu zgrzytał aż uszy puchły. Ale działał, bo gdy
Michalina go nacisnęła rower ciężej jej się pchało.
Michalina
skończyła oględziny roweru i szeroko się do chłopców
uśmiechnęła. A po chwili zaśmiała się w głos. Bo nagle oczami
wyobraźni zobaczyła siebie jadącą na tym rowerze przez podwórko
przy ich kamienicy w mieście i miny sąsiadów siedzących w oknach.
Ta wizja wywołała w niej w końcu atak śmiechu. Śmiała się jak
szalona, ale nagle zauważyła wlepione w siebie spojrzenia
chłopaków. Natychmiast przestała się śmiać. Była pewna, że im
nawet nie wspomni o swoich spostrzeżeniach przy oględzinach roweru
ani o wizji jaką miała. Nie, takiej przykrości nie zrobiłaby im
nigdy. Zwłaszcza Robkowi, który specjalnie dla niej tak bardzo się
starał. Popatrzyła jeszcze raz na rower, potem na chłopców, potem
ponownie na rower, i nagle rower wydał jej tak wspaniały, że aż
się zdziwiła. Zapiszczała ze szczęścia i z wyskoku usiadła na
wygodnym siodełku. Na siodełku jakże wspaniałego roweru, i to
własnego.
Wreszcie
ruszyła. Jeździła po podwórku z głośnym śmiechem, płosząc
przy tym wszystkie spacerujące kury, kaczki i gęsi. Chłopcy
biegali za nią i dopełniali płoszenia ptactwa domowego.
Przyglądający się temu wydarzeniu Bary, wyczołgał się z budy,
wyskoczył na jej dach i zaczął ujadać radośnie. Piskom i
chichom, a i szczekaniu, nie było końca. Gdakanie, kwakanie i
gęganie ustało, bo całe ptactwo w popłochu pochowało się w
bezpiecznych zakamarkach podwórka.
— Czy
wyście poszaleli?! Co tu tak głośno? — Ciocia Marynia stanęła
w drzwiach domu i przekrzykiwała hałas panujący na podwórku. —
Musicie aż tak hałasować? Co tu się właściwie dzieje?
— Nic
takiego, mamo! — Robek śmiał się dalej. — Michaśka robi
próbną jazdę.
— Ciociu,
ciociu, widzi ciocia? Dostałam rower w prezencie od Robka. —
Michalina wspaniałym łukiem zajechała pod próg domu i bez
problemu wyhamowała tuż przy cioci.
— No i
jak? Podoba ci się ten wehikuł czasu? — Przemek wyrósł nagle za
plecami matki. — Bo ja uważam, że to wspaniały pojazd. Jest
podobny nieco do roweru i nosi na sobie znamiona różnych czasów,
bardzo różnych. Możesz wybrać się nim w daleką podróż do
przeszłości, i to bardzo odległej przeszłości.
— Przemek,
przestań się nabijać! — ofuknęła syna ciocia Marynia. —
Robek się przy nim tyle namęczył. Popatrz jak szykownie wygląda.
I nawet dobrze jeździ. Ja osobiście jestem dumna z Robka, bo muszę
przyznać, że mi się podoba ten jego składak. A tobie, Michalinko,
podoba się?
— Jeszcze
jak, ciociu! — Michalina promieniowała radością. — Nawet nie
wiedziałam, że mam tak zdolnego kuzyna.
— No
widzisz, Przemek? Michalince też się podoba — tryumfowała ciocia
Marynia. — Tylko tobie, jak zwykle, nic się nie podoba.
— Co
też mama. Przecież ja wcale nie mówiłem, że mi się nie podoba.
— Przemek obruszył się i udał obrażonego. — Wręcz
przeciwnie, ja go w ten sposób zachwalałem. Też jestem dumny z
brata. Zdolna z niego bestia. I żeby nie być gołosłownym, to
popatrz sama, co Robkowi załatwiłem w nagrodę za jego ciężką
pracę i wytrwałość. Proszę bardzo, popatrz!
Przemek
wyciągnął zza pazuchy swojej szerokiej bluzy identyczną
bejsbolówkę jaką podarował Michalinie i pomachał nią w
powietrzu.
— Prze…
prze… przestań Przemek! — Robek zająknął się z zachwytu i
doskoczył momentalnie do brata. — To dla mnie? Nie gadaj!
— Ano
gadam. Więcej, nawet ci ją daję — Przemek ze śmiechem podrzucił
bejsbolówkę do góry.
Robek z
wyskoku złapał ją w powietrzu i od razu założył na głowę.
— Dzięki,
stary! Dobry z ciebie brat — zawołał uradowany i wyciągnął z
kieszeni spodni Michaliny bejsbolówkę. — Trzymaj Michaśka.
Zapomniałem ci oddać. Teraz we dwójkę jesteśmy naznaczeni
wspaniałomyślnością Przemka. I będziemy paradować jak dwaj
bracia syjamscy.
— Przemek,
skąd ty nabrałeś te czapki, co? — zainteresowała się ciocia
Marynia i podejrzliwie popatrzyła na syna.
— No co
tak dziwnie na mnie patrzysz? Dostałem na zlocie. Każdy z nas
dostał. Na pamiątkę spotkania przyszłych studentów Akademii
Rolniczej. Po jednej, oczywiście. Moją dałem Michałowi, ale gdy
zobaczyłem Robka żałosną minę, kiedy ją Michałowi wręczałem,
to od razu sobie postanowiłem, że muszę i dla niego taką zdobyć.
No i dzisiaj w południe, po robocie, pojechałem motorem do Kazka do
Krosnowic, aby wyprosić od niego jego czapkę. Naturalnie nie za
darmo. Se nie myślcie. No!... Rany, co z wami chłopaki? Teraz widzę
takie samo żałosne spojrzenie, ale aż dwóch par oczu… Chcecie
abym zbankrutował?
— Nie,
nie, nie… my tylko tak! Po prostu podobają nam się te kaszkietki
— zameldował Kamil z zawstydzoną miną. — Wcześniej już
podobała nam się Michaśki kaszkietówa, ale myśleliśmy, że ona
ją ze sobą przywiozła, w swoim miejskim ekwipunku…
— A
teraz zobaczyliście, że to wspaniałomyślny Przemcio rozdaje
czapki. Stąd ta wasza żałość w oczach… Dobra chłopaki, nie
obiecuję stuprocentowo, ale spróbuję jeszcze dwie dla was
załatwić. Za trzy dni wyjeżdżam na obóz studencki nad morze, to
tam będę się uśmiechał co do niektórych kumpli, aż któryś
zmięknie i odpali mi swoją czapkę. Ale nie ma nic za darmo!
Musicie mi obiecać, że jak mnie tu nie będzie, to będziecie dbać
o Michała, żeby się jej, o przepraszam… jemu nic groźnego nie
stało. Bo że mu się coś stanie, to jest pewne. Jak co roku
zresztą. Byleby tylko w szpitalu nie wylądowała… wróć…
wylądował… No co, zgoda?
— Jasne,
jak słońce na niebie! — wrzasnął podniecony Emil i radośnie
trzasnął brata po plecach. — Już my jej z oka nie spuścimy…
jak będziemy razem. Dla jej dobra musimy więc być razem cały
czas.
— Ładne
kwiatki! Przemek, zwariowałeś, co ty sobie myślisz? Co ty każesz
im obiecywać? — Michalina zeźliła się okropnie i aż
poczerwieniała na twarzy niczym indor. — Nie mam zamiaru na każdym
kroku czuć ich oddech na plecach. Jesteś okropny. Oni nie dadzą mi
żyć. To jest zamach na moją wolność osobistą!
— Uspokój
się Michał i nie indycz się aż tak! — Przemek pękał ze
śmiechu. — Chłopaki, tylko bez nachalności. Jak anioł stróż.
Delikatnie i niezauważalnie… Ale skutecznie.
— Przemek,
Przemek, z tobą naprawdę coś nie tak. — Ciocia Marynia, udając
zmartwioną, przyłożyła rękę do czoła syna. — Wszyscy razem i
każdy z osobna musi uważać na siebie. Zawsze i wszędzie. I w
każdej sytuacji, a nie tylko za coś. Nie bałamuć ich, ty stary
koniu!
— Tak
jest, mamciu Maryniu! — Przemek zasalutował i cmoknął matkę w
rękę, tę, którą badała przed chwilą temperaturę jego czoła.
— Stary koń odmeldowuje się na godzinkę i… życzy źrebiątkom
miłego i bogatego w wydarzenia wieczoru…
— Idź,
już idź, bo jak ci się jeszcze coś o klaczy wypsknie, to już cię
z pewnością ścierką potraktuję! — zawołała ciocia Marynia,
udając powagę. Wreszcie nie wytrzymała i parsknęła śmiechem,
wtórując donośnie starszej i młodszej młodzieży.
— A cóż
to u was tak wesoło?! — rozległo się nagle przy bramie
wejściowej.
— A
powitać, powitać Bartłomieja! — zawołała ciocia Marynia,
hamując śmiech. — Co was sprowadza do nas o tak wczesnej porze?
Mieliście być dopiero późnym wieczorem.
— Wasza
Krasula, ot co! — rzekł stary Bartłomiej, nie ruszając się od
bramy. — Wlazła Korylukom w szkodę... Wracam z pola, i co widzę?
Widzę waszą Krasulę w burakach Koryluków, jak to dostojnie
przeżuwa sobie liście buraczane. Myślę sobie, trza ją przepędzić
stamtąd. Ale ta na mój widok jeszcze głębiej wlazła w pole. No
to ja już ją tam zostawiłem, bo ja stary i tak nie dałbym rady
zaciągnąć ją na pastwisko. Postanowiłem powiadomić was o tym.
Bo jak ją Antoni od Koryluków przyuważy, to ją ani chybi, kijem
prześwięci. A ta przecież cielna.
— A
skąd Bartłomieju wiecie, że to nasza akurat Krasula? — dociekała
ciocia Marynia.
— Maryńciu,
ustań, toć waszą Krasulę poznam. Dzwoniła jak na alarm tym swoim
dzwonem. Choć jam nieco przygłuchawy już, ale trudno takiego
dzwonu nie słyszeć. A zresztą, tylko wasze pastwisko graniczy z
Koryluków polem. No więc co, czyja to może być krowa? Z nieba
krowami chyba nie rzucają?
— Robek,
jak tyś ją przyszpilił dzisiaj?! — rozsierdziła się
ciocia Marynia i krzyknęła do syna. — Gnaj, i to już, bo jak się
ojciec dowie, to ci to popamięta!
— Nie
denerwuj się ciociu, już pędzimy. — Michalina wskoczyła na
rower. — Jazda chłopaki! Kto ma rower, pędzi rowerem, kto nie ma,
pędzi za rowerem… Zaraz ciociu wszystko będzie w porządku i
Krasula z powrotem będzie przeżuwać wasze pastwisko, a nie buraki
Koryluków. Tylko nie mów nic wujkowi, proszę cię!
— A wy
tylko nie stratujcie buraków Korylukom w pogoni za Krasulą, bo nas
do sądu podadzą! — wołała ciocia Marynia, za znikającą z
podwórka czwórką nastolatków.
Michalina
pedałowała co sił. Chłopcy co sił biegli za nią. Michalina
pokonywała wyboistą polną drogę w tempie godnym kolarza
górskiego. Chwilami pedałowała nawet na stojąco. Byle tylko
jechać szybciej i efektywniej. Chciała pokazać chłopakom jak
bardzo jest zadowolona z tak użytecznego prezentu. Odstawiła więc
chłopców na dużą odległość. Na szczęście do pastwiska nie
było aż tak daleko, bo nie wiadomo jak ten wspaniały rowerowy
wehikuł zniósłby dalszą taką na złamanie karku jazdę.
Kiedy
Michalina przyuważyła już Krasulę w burakach, ucieszyła się
bardzo. Odwróciła się do tyłu i z satysfakcją stwierdziła, że
przynajmniej o sto metrów odstawiła chłopców. Zaczęła więc
głośno do nich wrzeszczeć:
— Hej,
chłopaki, co mam z nią zrobić!?
— Złapać
ją! — wydzierali się chłopcy.
— Ale
jak?
— Za
łańcuch! Albo i za ogon! Wtedy ci nie ucieknie! — Robek uściślał
metody polowania na krowę, drąc się niemiłosiernie, by go
Michalina zrozumiała.
Odważna
i waleczna dziewczyna zeskoczyła z roweru, wpadła w buraki i
powoli, ale długimi krokami, zaczęła podchodzić do Krasuli.
Krasula odwróciła swój olbrzymi łeb i na widok Michaliny, poczuła
się zapewne winna, bo zadarła ogon i czmych! — zaczęła
uciekać. Michalina za nią. Krasula przez buraki, pognała wzdłuż
polnej drogi. Michalina za nią. Krasula wybiegła z buraków i
pognała drogą w kierunku niestety przeciwnym do zagrody
Maryszczaków. Michalina jeszcze szybciej zaczęła biec. A
dopingowana okrzykami chłopców, którzy ciągle jeszcze nie
dobiegli, nabierała coraz większej szybkości, jakby chciała co
najmniej swój życiowy rekord w przełajach pobić. I już prawie
doganiała tę ogłupiałą krowę, gdy ta nagle zrobiła zwód i…
wpadła z powrotem w buraki. Michalina wściekła się okrutnie i
wskoczyła za nią w buraki. W ferworze pogoni, popartej wściekłością
i jeszcze głośniejszymi okrzykami chłopaków, nie wiele się
zastanawiając, z wyskoku rzuciła się na Krasulę i chwyciła ją
za ogon. Krasula na moment zdurniała i zatrzymała się natychmiast.
By za moment, wyrwać z kopyta i pognać przez buraki, przelecieć
drogę i wpaść na pastwisko. Michalina twardo trzymała ją za ogon
i pędziła z nią. Wreszcie się pośliznęła na czymś i straciła
grunt pod nogami. Poczuła go za to całą frontalną częścią
ciała. Ale ogona Krasuli nie puściła. Krasula pomiarkowała
zapewne, że jej ogon stał się o wiele cięższy i wręcz włóczy
nim po ziemi. Spłoszyła się jeszcze bardziej i dodała gazu. Gnała
przez pastwisko z głośnym muczeniem, płosząc tym pozostałe pięć
krów Maryszczaków, które do tej pory pasły się tam spokojnie.
Krowy ze strachu rzuciły się do ucieczki, wyrywając z ziemi
drewniane kołki, do których je Robek wczesnym rankiem uwiązał, by
nie właziły w szkody.
Na
pastwisku Maryszczaków popłoch zapanował okrutny. Na szczęście
chłopcy zdążyli już wpaść na pastwisko i wyłapać wszystkie
pięć krów. Natomiast Krasula przymierzała się już do drugiego
okrążenia pastwiska, z Michaliną na ogonie oczywiście. Bo
Michalina, to twarda sztuka, nigdy się szybko nie poddaje. Trzymała
Krasulę za ogon, i przy dźwiękach dzwonu, który Krasula miała
zawieszony u szyi, piszczała z wściekłości na to głupie bydlę,
ale z determinacją pruła po trawie dalej. Parę razy udało jej się
nawet podnieść na nogi i kawałek pobiec razem z Krasulą, ale co
rusz wpadała w poślizg i padała ponownie, pozwalając się ciągać
tej oszalałej krowie.
Robek,
widząc że Krasula podchodzi do następnego zaliczania pastwiska,
wybiegł jej naprzeciw i rozkładając ramiona, bardzo łagodnym
głosem zawołał:
— Stój,
stój Krasulko! Już dobrze, już dobrze!
Krasula
biegła wprost na niego. Coraz bardziej jednak zwalniała. Wreszcie
przed samym Robkiem się zatrzymała. Robek natychmiast chwycił ją
za łańcuch przyczepiony do jej skórzanej obroży, i dysząc jak
miech kowalski, osunął się na ziemię. Nie tylko ze zmęczenia. Z
tej pozycji chciał też lepiej widzieć twarz kuzynki. Podniósł
głowę i już chciał ją spytać czy żyje, gdy nagle usłyszał
jej charczący głos:
— Robek,
ty bałwanie, czemuś szybciej nie zatrzymał tej rozwścieczonej
bestii? Co to za krowa, to wariatka a nie krowa. I to ma być
przyszła matka? Mało siebie nie zabiła i swojego przyszłego
krowiego dziecka. A i mnie przy okazji. A wrzeszczałeś, że jak ją
złapię za ogon, to nie będzie uciekać. Rany, co za bydle! Ale
jestem poturbowana! Kretynka a nie krowa!
Michalina,
leżąc na ziemi, jedną ręką ciągle trzymała Krasulę za ogon.
Wreszcie puściła go z obrzydzeniem, i opierając się rękami o
kępkę trawy, podnosiła się powoli, wczuwając się w siebie czy
aby połamana nie jest.
Robek
wpatrzony w kuzynkę jak w obraz, wsłuchiwał się w jej tyradę, a
oczy jego stawały się coraz bardziej okrągłe. Nagle, jak nie
ryknie potężnym śmiechem. Śmiał się jak szalony, z krótkimi
tylko przerwami na złapanie powietrza. Posapał, podyszał i…
dalej ryczał niczym jeleń na rykowisku, tyle że ze śmiechu.
Kamil i
Emil wpadli na pastwisko razem z Robkiem i razem z nim zgarniali
spłoszone krowy. A kiedy Robek pobiegł naprzeciw Krasuli, zajęli
się zabezpieczaniem wyłapanych krów. Szybko i sprawnie odplątali
im poplątane w ucieczce łańcuchy, kamieniami poprzybijali wyrwane
przez nie kołki i każdą z osobna solidnie na powrót uwiązali.
Gdy byli już gotowi, usłyszeli nagle głośny śmiech Robka.
Oniemieli na ułamek sekundy. W pierwszym odruchu chcieli pędzić na
ratunek, gdyż myśleli, że się przesłyszeli, że to bodajże
krzyk rozpaczy. Bo jakżeżby można się było śmiać w takiej
sytuacji? Śmiech w takiej sytuacji byłby nie na miejscu. Sytuacja
wyglądała przecież bardzo dramatycznie. W końcu puścili się
biegiem w kierunku stojącej spokojnie już Krasuli i leżących obok
niej przyjaciół. I kiedy dobiegli, sami nie wiedzieli już jak mają
zareagować, gdyż zastali tam widok niesamowity. Robek zwijał się
na ziemi jak piskorz i ryczał ze śmiechu w najlepsze, a Michalina
siedziała Krasuli pod ogonem, i machając rękami, walczyła z
czymś, co jej spod ogona leciało. Wtedy do nich dotarło, że
przyjaciołom nic groźnego się nie stało i że ryk Robka to jednak
śmiech. Sami więc padli na ziemię i też zaczęli się śmiać.
— O wy,
bando łobuzów! Zabierajcie ode mnie to nieboskie stworzenie… I to
już! Rany, co tak śmierdzi…?! Ratunku, ona się na mnie załatwia!
— Michalina zaczęła strasznie wrzeszczeć, i nieustannie machając
rękami, wycofywać się spod ogona Krasuli.
A to
wycofywanie się wcale nie było takie łatwe. Zważywszy na fakt, że
nie zdążyła się jeszcze podnieść, bo kiedy tylko próbowała,
natychmiast wpadała w poślizg i na powrót siadała w to coś. Na
szczęście była wygimnastykowaną dziewczyną i umiała chodzić na
pośladkach, to też właśnie na pośladkach udało jej się w końcu
oddalić od cierpiącej na rozwolnienie Krasuli. Kiedy znalazła się
już w bezpiecznej od niej odległości, dała upust swojej
wściekłości i zaczęła się wydzierać jak potępieniec.
Chłopcy
ciągle leżeli na ziemi. Z prostej przyczyny. Z tak potężnego i
długotrwałego śmiechu nie mieli siły się podnieść. Jednak
kiedy Michalina zaczęła się drzeć jeszcze głośniej, wreszcie do
nich dotarło, że muszą się nią zająć. Wyhamowując atak
śmiechu, powoli zaczęli się podnosić. Stanęli na nogach, i
trzymając się za brzuchy, podeszli do Michaliny.
— Michaśka,
przestań się już drzeć, bo spłoszysz Krasulę — wydusił z
siebie Robek i zaraz ręką zatkał sobie usta, bo znów chciało mu
się śmiać.
— Właśnie!
Idę uwiązać Krasulę, bo znowu ją gdzieś poniesie — jednym
tchem zameldował Kamil, i parskając śmiechem, szybko się oddalił.
— Wstań,
Michasiu, pójdziemy do rzeki cię wymyć. — Emilowi żal się
zrobiło przyjaciółki. Nachylił się nad nią i podał jej rękę.
— Nie gniewaj się na nas, że my jak te jełopy śmiejemy się…
My nie z ciebie, my z sytuacji… Ale nie martw się, zaraz ciebie
wymyjemy jak się patrzy i ani śladu nie będzie po tym… no wiesz…
po tym błocie…
— Błocie?!
Akurat. Czy to jest błoto?! — Michalina bezradnie rozłożyła
ręce, ale skwapliwie skorzystała z Emila dłoni i podniosła się z
ziemi. — Tak myślałam wcześniej, że to na błocie wpadałam w
poślizg, kiedy ta bestia poniewierała mnie po pastwisku, a to były
najnormalniejsze w świecie krowie placki. O rany, jak ja wyglądam?!
I jeszcze na koniec ta wasza krasawica poczęstowała mnie… o niech
ją dunder świśnie… nawet nie wypowiem czym!
— Nie
ma na co czekać, gońmy do rzeki — zakomenderował Robek. — Bo
jak to, no… to… błoto zaschnie na tobie, to się ciebie nie
domyjemy. Dawaj rękę i jazda!... Kamil, słyszysz mnie?! Pędź po
Michaśki rower i jazda za nami!
Po chwili
Michalina stała już w Białej, a chłopcy z każdej strony chlapali
na nią potężnymi strugami wody, robiąc za natryski...