czwartek, 31 stycznia 2019

Na wykształconą i wielce kulturalną

 
Jeśliś wykształconą, jako wszem powiadasz,

czemu tyle jadu w sobie posiadasz? 

 



Szalone wakacje (IV cz.)



Po obiedzie wszyscy domownicy z rodziny Maryszczaków poszli do swoich obowiązków, a najmłodsza młodzież dostała już wolne. Podobnie było u sąsiadów, w rodzinie Potylickich, bo Kamil i Emil przybiegli po chwili z rozjechanymi w uśmiechu buziami.
Jak to dobrze, Michaśka, że już jesteś! — Kamil z nieukrywaną radością wołał już od furtki. — Bo gdyby nie ty, to ojciec znalazłby jeszcze jakąś robotę dla nas. Ale zaglądnął do was przez płot i zobaczył, że macie już wolne, to i nam pozwolił już nic nie robić.
Cieszę się, że wam pomogłam, chociaż zupełnie nieświadomie — śmiała się Michalina, zakładając na nogę zreperowany trampek. — Ale skoro uważacie, że to dzięki mnie macie wolne, to cieszę się jak diabli… A jeżeli już o diabłach mowa, to chodźmy do Białej pochlapać się trochę wodą, bo gorąco dzisiaj jak w piekle.
Jasne, idziemy! — zgodzili się chłopcy.
Ale idziemy za most, tam jest trochę głębiej — zaproponował Emil. — Już w maju zrobiliśmy tam tamę z kamieni, tak że można sobie tam popływać… i to całkiem nieźle.
Czteroosobowe koleżeństwo zeszło do doliny rzeki Białej, i wędrując wzdłuż jej brzegu, przeszło pod drewnianym mostem, by zaraz za nim rozłożyć swój mały biwak.
Humory wszystkim dopisywały znakomite. Najpierw rzucili się w wodę i popływali sobie nieco. Wprawdzie miejsca do pływania nie było za wiele, ale i tak, takie na wpół pływanie sprawiło im wielką radochę. Wszyscy dzwonili zębami jak na alarm, bo rwąca woda w Białej była bardzo zimna. Nic to. Ważne, że mieli wolny czas i mogli być razem. Potem wyłożyli się pokotem na kocu, by wyschnąć i rozgrzać się w słońcu.
No co, Michaśka, fajną tamę zrobiliśmy, nie? — dopytywał się Kamil, wyciskając wodę ze swoich spodenek kąpielowych.
Ej, Kamil odsuń się, bo mi zalewasz moje terytorium! — ryknęła Michalina i rękami zaczęła odpychać od siebie kolegę.
Kamil, wynoś się! Gdzie się na mnie pchasz?! — Emil wrzeszczał z drugiej strony. — Aż ty lebiodo, całego mnie znów pomoczyłeś. Przecież się już wytarłem!
Cicho tam, bo zaraz was wszystkich z koca przegonię — śmiał się Robek. — Koc jest mój, więc wszyscy jesteście akurat na moim terytorium… No, se uważajcie!
O niech mnie! Braciszkowie, słyszeliście? Władca się odezwał — rechotała Michalina, trzymając się za brzuch. — Tama też twoja, władco kocowy? Bo jeżeli twoja, to muszę ci powiedzieć, że największy z bobrów patałach, zrobiłby lepszą.
No coś ty, Michaśka, nie podoba ci się nasza tama? — zaniepokoił się nagle Emil. — Mówisz serio?
Nooo, rechocze jak rozdeptana żaba i mówi serio…
Cicho bądź, ty niedorobiony bobrze. — Michalina rąbnęła kuzyna swoją bejsbolówką i dalej pękała ze śmiechu. — Ale z was wariaty… cha, cha, cha… już nie mogę. Brzuch mi pęka. Widzę, że tamę zrobiliście razem. Ale z was łamagi z rodziny bobrowatych…
Robek, Kamil, trzymajcie ją! Ja ją zaraz uduszę! — piskliwym głosem wydzierał się Emil i machał rękami, próbując poprzez brata, chwycić Michalinę. — Ty, ty, ty niedobra miejska rozdeptana żabo! Jak śmiesz krytykować naszą tamę… Robek, za tę zniewagę powinieneś zabrać jej twój wspaniały prezent. Nie zasłużyła na niego…
Zapomniałem!
Całkiem zapomniałam!
Jakie licho? Co żeście zapomnieli? I to we dwoje naraz? — dopytywał się zaciekawiony Kamil.
O prezencie! — Michalina i Robek wrzasnęli jednocześnie.
Nie gadajcie…! To znaczy co? Już nic nie rozumiem… Emil, rozumiesz coś z tego? No widzicie, on też nic z tego nie kuma. Kto co zapomniał? No dobra, mówicie, że zapomnieliście o prezencie. Ale co? Prezent dać, czy prezent wziąć? Nie, to głupie. Jak można zapomnieć o tak ważnej sprawie?
A jednak…
Co jednak? Nie wytrzymam! Michaśka, to ten twój wspaniały kuzyn nie dał ci jeszcze tego ro…
Kamilu Potylicki, zamknij dziób... Bo jak cię trzasnę w potylicę! — wrzasnął Robek i zamachnął się na kolegę.
Auuuaaa, boli… no co chcesz ode mnie?! Ja chyba padnę. Nie dałeś jej jeszcze tego ro… bionego przez tyle wieczorów prezentu?
To ja chyba padnę tu zaraz z wami! — huknęła Michalina i zaczęła tłuc bejsbolówką wszystkich chłopaków po kolei. — Wracamy natychmiast na wzgórze. Nie zamierzam dłużej czekać. Co to za historia się zrobiła z tym prezentem? Albo go zaraz dostanę albo… albo… zaraz mnie coś trafi. No nie, chłopaki, nie bądźcie tym co ryje i nie każcie mi dłużej czekać.
Opanuj się Michaśka, bo faktycznie zaraz cię coś trafi i nie zdążysz skorzystać z mojego prezentu. — Robek uspakajał kuzynkę, próbując wyrwać jej z ręki bejsbolówkę. — No dawaj tę kaszkietkę, bo wrzucę cię do wody, i to razem z nią. No…! Dostaniesz ją z powrotem dopiero w domu… A więc tak, moi drodzy, zrobimy następująco…
Ty tu nie zalewaj „następująco”, tylko gadaj, co z moim prezentem. — Michalina nie dawała za wygraną. — Przecież uszyłam już szatę dla twojego dziwoląga. No to kiedy go wreszcie dostanę? Gadaj!
Właśnie! — poparli koleżankę obaj bracia.
Nie daliście mi skończyć, a już chciałem sprawę wyłuszczyć.
Robek, ty tam żadnej sprawy nam nie wyłuszczaj, tylko wyłuszcz wreszcie ten prezent dla Michaśki, bo mnie zaraz też coś trafi! Ile dziewczyna może czekać? — Kamil ostro trzymał stronę Michaliny.
Biedna Michaśka, wie że ma dostać prezent, tylko nie wie jaki i kiedy. Przecież to straszne męczące. — Emil stał również za Michaliną murem. — Robek, serca nie masz?
W tym miejscu gdzie powinien mieć serce, to on ma pompę ssąco-tłoczącą — orzekła Michalina, robiąc do kuzyna małpie miny.
A wy wszyscy razem i każdy z osobna, możecie mi… kuku… no właśnie, możecie mi kuku zrobić! — Robek śmiał się wniebogłosy. — Ja chyba pęknę tu dzisiaj z wami… cha… cha… cha! Ratunku, zaraz eksploduję… Musielibyście swoje miny zobaczyć. Rety, jak mnie brzuch boli… No już, no już, już się uspokajam, ale zmieńcie swoje miny i na moment nic nie mówcie i dajcie mi wreszcie wypowiedzieć się do końca. No…! A więc… co to ja chciałem powiedzieć…? Aha, a więc, gdy tylko wrócimy do domu uroczyście wręczę prezent mojej ukochanej kuzyneczce. Chociaż mnie trochę stłukła prezentem od Przemka, ale nic to. Jestem ponadto i wręczę jej ten prezent. Jak nic jej wręczę. Bezapelacyjnie… No ale zanim dotrzemy do domu, umówmy się co do ogniska. Ja proponuję, żeby każdy z nas przy kolacji pozbierał ze stołu co się da i to wszystko weźmiemy ze sobą. Wezmę jeszcze kartofle… albo ziemniaki, jak woli Michaśka, i coś do picia. Wy, chłopaki, przynieście też coś mokrego. Najlepiej ten podpiwek, co go wasza matka zawsze robi. Smakuje super i aż w oczach gazuje… No, a teraz pograjmy jeszcze w coś. Może w kamyczki, na ten przykład, co? Jeszcze mamy z godzinę czasu.
Zgoda, pograjmy — zawołał Kamil. — Ale powiedz mi tylko, jak mogłeś zapomnieć dać Michaśce ten… no, ten prezent? My już wcześniej chcieliśmy ciebie spytać, jaką Michaśka miała minę gdy go zobaczyła, ale zapomnieliśmy…
No widzisz, sami zapomnieliście, a mi mojego zapomnienia nie możecie darować.
Bo to nasze zapomnienie nie ma aż takiego ciężaru gatunkowego jak twoje — przytomnie zauważył Emil.
Już w porządku, chłopaki. — Michalina poklepała obu braci po udach. — Nawet się cieszę, że cała przyjemność jeszcze przede mną.
No? I sprawa wyjaśniona. Tak że wy, bractwo Potylickie, nie musicie dłużej ćwiczyć swojej pamięci, bo na żywo zobaczycie minę Michaśki — odgryzł się Robek.
Na powrót udobruchane czteroosobowe koleżeństwo zabrało się ochoczo do gry w kamyczki. Na kamienistym brzegu Białej wyszukali co ładniejsze i okrąglejsze kamyczki, usiedli na kocu i rozpoczęli grę. Michalina musiała sobie przypomnieć na czym polega ta gra, bo zasady gry wyleciały już jej z głowy. A i dłonie nie były już takie zwinne jak w zeszłe wakacje. Tak że na początku przegrywała raz po razie. Nie poddawała się jednak. Po chwili gra szła jej coraz lepiej. Wreszcie udało jej się nawet raz wygrać. I wtedy Robek ogłosił powrót na wzgórze. Michalina nie była zadowolona, ale gdy przypomniała sobie, co ją na wzgórzu czeka, od razu raźniej zabrała się do zwijania biwaku.
Wracali tą samą drogą, wzdłuż brzegu Białej. Po drodze opowiadali sobie różne wesołe historyjki, jakie im się przytrafiły w czasie roku szkolnego, i nie tylko. Wesoło było bardzo. Każdy chciał jak najdłużej opowiadać, bo każdy z nich miał tyle do opowiedzenia.
Michalina i chłopcy byli bardzo wesołego usposobienia i mieli ogromne poczucie humoru. Przez co ich życie codzienne w większości było beztroskie i radosne. Nic więc dziwnego, że mieli o czym opowiadać.
Kiedy tak weseli i roześmiani dotarli na wzgórze, Robek od razu zaprowadził wszystkich pod szopę przy stodole. Tam kazał im się zatrzymać, a sam zniknął w jej ciemnych czeluściach. Po chwili znów się pojawił.
A więc, moi mili, zapraszam do środka — zawołał uroczystym głosem, przytrzymując ciężkie drzwi szopy. — Zapaliłem światło, by lepiej widzieć wasze miny. Proszę bardzo, pani z przodu, panowie z tyłu… No i jak, Michaśka?
Ja chyba zakwitnę…! Jaki fajowy wiejski rower!
Co to znaczy wiejski rower?! — Trójka chłopców krzyknęła jednocześnie.
Super rower! — poprawiła się natychmiast Michalina, bo zreflektowała się, że palnęła gafę. — I ten rower jest dla mnie?
No a dla kogo? — Kamil zdziwił się pytaniem koleżanki. — Robek zbierał do niego części po wszystkich sąsiedzkich strychach, za pozwoleniem sąsiadów, ma się rozumieć, i składał go dla ciebie przez wiele wieczorów. I co, podoba ci się?
Jest wspaniały! Marzyłam o takim. Hurrraaa…! Mam rower! Tak się cieszę. Teraz będę mogła z wami jeździć na swoim własnym rowerze. I więcej nie będę musiała się z wami wykłócać, abyście mi dali na waszych rowerach trochę pojeździć. Hurrraaa! Robocie ty mój kochany, dawaj pyska. Zrobiłeś mi naprawdę wielką niespodziankę. Warto było na nią tak długo czekać.
A kolory też ci się podobają? — Robek zadowolony z reakcji kuzynki, chętnie nastawiał policzki do całusów. — Wiem, że lubisz kolor niebieski i granatowy to specjalnie takimi farbami go pomalowałem.
Jest piękny. Dziękuję ci Robek. W życiu bym się nie spodziewała, że poświęcisz dla mnie tyle pracy i tyle wolnego czasu. Kochany jesteś! — Michalina jeszcze raz rzuciła się z całusami na Robka.
Nam też chociaż po jednym całusie możesz zafundować, bo czasami pomogliśmy Robkowi przykręcić jakąś śrubę — zawołał Kamil i popatrzył filuternie na Michalinę, ale i z nadzieją.
Jasne, od każdej śrubki po całusie — zaśmiała się Michalina i wymierzyła każdemu z braci po jednym. — Co mówicie…? Że śrubek było więcej niż jedna? To ile ich było? Z dziesięć co najmniej? Dobra, dobra, najpierw policzę ile mój rower ma w ogóle śrubek, bo czuję, że wy mnie co nieco naciągacie… A tak na poważnie, to muszę wam powiedzieć, że jestem bardzo szczęśliwa, że mam takich kumpli. Jesteście wspaniali! Mówię serio.
No, no, to się całkiem miło słucha — stwierdził Emil. — Ale nas Robek też zaskoczył, bo wcześniej nie chciał nam pokazać gotowego już roweru, i też nie wiedzieliśmy, że go tak świetnie pomalował.
No to z drogi, chłopaki. Zrobię próbną jazdę tym moim wspaniałym rowerem — zawołała Michalina i zabrała się za wypychanie roweru z szopy.
Kiedy znalazła się już na podwórku, jeszcze raz uważnie spojrzała na swój prezent i jeszcze raz doszła do wniosku, że to jest wypisz, wymaluj, wiejski rower. Wiejski, bo w mieście, żeby nawet ktoś ją błagał, to by na niego nie usiadła. Po prostu by się wstydziła. Bo rower wyglądał bardzo nietypowo. Złożony był z przeróżnych części z przeróżnych rowerów. I to z pewnością z rowerów — bardzo — przedwojennych. Kierownica była pokrzywiona, ale nosiła ślady usilnego prostowania. Łańcuch był łączony jakimiś dziwnymi nitami w kilku miejscach. Pedały były bardzo różne. Jeden większy, drugi mniejszy. Jeden gumowy, drugi metalowy. W kołach tylko kilka szprych było całkiem prostych. Ale za to napompowane były jak trzeba. Mało tego, miały nawet błotniki usilnie prostowane uderzeniami młotka. Siodło zaś obciągnięte było jakimś filcowym beretem. Cały rower był za to starannie wymalowany, i to świeżą farbą. To było dokładnie widać. Ba, nawet każde pociągnięcie pędzla było widać. Rama była pociągnięta na granatowo, a błotniki na niebiesko. Dzwonek u kierownicy był prawie nowy i nawet trochę dzwonił. A najważniejszy po kierownicy hamulec, ho, ho, ten to działał, bez zarzutu. Po naciśnięciu zgrzytał aż uszy puchły. Ale działał, bo gdy Michalina go nacisnęła rower ciężej jej się pchało.
Michalina skończyła oględziny roweru i szeroko się do chłopców uśmiechnęła. A po chwili zaśmiała się w głos. Bo nagle oczami wyobraźni zobaczyła siebie jadącą na tym rowerze przez podwórko przy ich kamienicy w mieście i miny sąsiadów siedzących w oknach. Ta wizja wywołała w niej w końcu atak śmiechu. Śmiała się jak szalona, ale nagle zauważyła wlepione w siebie spojrzenia chłopaków. Natychmiast przestała się śmiać. Była pewna, że im nawet nie wspomni o swoich spostrzeżeniach przy oględzinach roweru ani o wizji jaką miała. Nie, takiej przykrości nie zrobiłaby im nigdy. Zwłaszcza Robkowi, który specjalnie dla niej tak bardzo się starał. Popatrzyła jeszcze raz na rower, potem na chłopców, potem ponownie na rower, i nagle rower wydał jej tak wspaniały, że aż się zdziwiła. Zapiszczała ze szczęścia i z wyskoku usiadła na wygodnym siodełku. Na siodełku jakże wspaniałego roweru, i to własnego.
Wreszcie ruszyła. Jeździła po podwórku z głośnym śmiechem, płosząc przy tym wszystkie spacerujące kury, kaczki i gęsi. Chłopcy biegali za nią i dopełniali płoszenia ptactwa domowego. Przyglądający się temu wydarzeniu Bary, wyczołgał się z budy, wyskoczył na jej dach i zaczął ujadać radośnie. Piskom i chichom, a i szczekaniu, nie było końca. Gdakanie, kwakanie i gęganie ustało, bo całe ptactwo w popłochu pochowało się w bezpiecznych zakamarkach podwórka.
Czy wyście poszaleli?! Co tu tak głośno? — Ciocia Marynia stanęła w drzwiach domu i przekrzykiwała hałas panujący na podwórku. — Musicie aż tak hałasować? Co tu się właściwie dzieje?
Nic takiego, mamo! — Robek śmiał się dalej. — Michaśka robi próbną jazdę.
Ciociu, ciociu, widzi ciocia? Dostałam rower w prezencie od Robka. — Michalina wspaniałym łukiem zajechała pod próg domu i bez problemu wyhamowała tuż przy cioci.
No i jak? Podoba ci się ten wehikuł czasu? — Przemek wyrósł nagle za plecami matki. — Bo ja uważam, że to wspaniały pojazd. Jest podobny nieco do roweru i nosi na sobie znamiona różnych czasów, bardzo różnych. Możesz wybrać się nim w daleką podróż do przeszłości, i to bardzo odległej przeszłości.
Przemek, przestań się nabijać! — ofuknęła syna ciocia Marynia. — Robek się przy nim tyle namęczył. Popatrz jak szykownie wygląda. I nawet dobrze jeździ. Ja osobiście jestem dumna z Robka, bo muszę przyznać, że mi się podoba ten jego składak. A tobie, Michalinko, podoba się?
Jeszcze jak, ciociu! — Michalina promieniowała radością. — Nawet nie wiedziałam, że mam tak zdolnego kuzyna.
No widzisz, Przemek? Michalince też się podoba — tryumfowała ciocia Marynia. — Tylko tobie, jak zwykle, nic się nie podoba.
Co też mama. Przecież ja wcale nie mówiłem, że mi się nie podoba. — Przemek obruszył się i udał obrażonego. — Wręcz przeciwnie, ja go w ten sposób zachwalałem. Też jestem dumny z brata. Zdolna z niego bestia. I żeby nie być gołosłownym, to popatrz sama, co Robkowi załatwiłem w nagrodę za jego ciężką pracę i wytrwałość. Proszę bardzo, popatrz!
Przemek wyciągnął zza pazuchy swojej szerokiej bluzy identyczną bejsbolówkę jaką podarował Michalinie i pomachał nią w powietrzu.
Prze… prze… przestań Przemek! — Robek zająknął się z zachwytu i doskoczył momentalnie do brata. — To dla mnie? Nie gadaj!
Ano gadam. Więcej, nawet ci ją daję — Przemek ze śmiechem podrzucił bejsbolówkę do góry.
Robek z wyskoku złapał ją w powietrzu i od razu założył na głowę.
Dzięki, stary! Dobry z ciebie brat — zawołał uradowany i wyciągnął z kieszeni spodni Michaliny bejsbolówkę. — Trzymaj Michaśka. Zapomniałem ci oddać. Teraz we dwójkę jesteśmy naznaczeni wspaniałomyślnością Przemka. I będziemy paradować jak dwaj bracia syjamscy.
Przemek, skąd ty nabrałeś te czapki, co? — zainteresowała się ciocia Marynia i podejrzliwie popatrzyła na syna.
No co tak dziwnie na mnie patrzysz? Dostałem na zlocie. Każdy z nas dostał. Na pamiątkę spotkania przyszłych studentów Akademii Rolniczej. Po jednej, oczywiście. Moją dałem Michałowi, ale gdy zobaczyłem Robka żałosną minę, kiedy ją Michałowi wręczałem, to od razu sobie postanowiłem, że muszę i dla niego taką zdobyć. No i dzisiaj w południe, po robocie, pojechałem motorem do Kazka do Krosnowic, aby wyprosić od niego jego czapkę. Naturalnie nie za darmo. Se nie myślcie. No!... Rany, co z wami chłopaki? Teraz widzę takie samo żałosne spojrzenie, ale aż dwóch par oczu… Chcecie abym zbankrutował?
Nie, nie, nie… my tylko tak! Po prostu podobają nam się te kaszkietki — zameldował Kamil z zawstydzoną miną. — Wcześniej już podobała nam się Michaśki kaszkietówa, ale myśleliśmy, że ona ją ze sobą przywiozła, w swoim miejskim ekwipunku…
   — A teraz zobaczyliście, że to wspaniałomyślny Przemcio rozdaje czapki. Stąd ta wasza żałość w oczach… Dobra chłopaki, nie obiecuję stuprocentowo, ale spróbuję jeszcze dwie dla was załatwić. Za trzy dni wyjeżdżam na obóz studencki nad morze, to tam będę się uśmiechał co do niektórych kumpli, aż któryś zmięknie i odpali mi swoją czapkę. Ale nie ma nic za darmo! Musicie mi obiecać, że jak mnie tu nie będzie, to będziecie dbać o Michała, żeby się jej, o przepraszam… jemu nic groźnego nie stało. Bo że mu się coś stanie, to jest pewne. Jak co roku zresztą. Byleby tylko w szpitalu nie wylądowała… wróć… wylądował… No co, zgoda? 
Jasne, jak słońce na niebie! — wrzasnął podniecony Emil i radośnie trzasnął brata po plecach. — Już my jej z oka nie spuścimy… jak będziemy razem. Dla jej dobra musimy więc być razem cały czas.
Ładne kwiatki! Przemek, zwariowałeś, co ty sobie myślisz? Co ty każesz im obiecywać? — Michalina zeźliła się okropnie i aż poczerwieniała na twarzy niczym indor. — Nie mam zamiaru na każdym kroku czuć ich oddech na plecach. Jesteś okropny. Oni nie dadzą mi żyć. To jest zamach na moją wolność osobistą!
Uspokój się Michał i nie indycz się aż tak! — Przemek pękał ze śmiechu. — Chłopaki, tylko bez nachalności. Jak anioł stróż. Delikatnie i niezauważalnie… Ale skutecznie.
Przemek, Przemek, z tobą naprawdę coś nie tak. — Ciocia Marynia, udając zmartwioną, przyłożyła rękę do czoła syna. — Wszyscy razem i każdy z osobna musi uważać na siebie. Zawsze i wszędzie. I w każdej sytuacji, a nie tylko za coś. Nie bałamuć ich, ty stary koniu!
Tak jest, mamciu Maryniu! — Przemek zasalutował i cmoknął matkę w rękę, tę, którą badała przed chwilą temperaturę jego czoła. — Stary koń odmeldowuje się na godzinkę i… życzy źrebiątkom miłego i bogatego w wydarzenia wieczoru…
Idź, już idź, bo jak ci się jeszcze coś o klaczy wypsknie, to już cię z pewnością ścierką potraktuję! — zawołała ciocia Marynia, udając powagę. Wreszcie nie wytrzymała i parsknęła śmiechem, wtórując donośnie starszej i młodszej młodzieży.
A cóż to u was tak wesoło?! — rozległo się nagle przy bramie wejściowej.
A powitać, powitać Bartłomieja! — zawołała ciocia Marynia, hamując śmiech. — Co was sprowadza do nas o tak wczesnej porze? Mieliście być dopiero późnym wieczorem.
Wasza Krasula, ot co! — rzekł stary Bartłomiej, nie ruszając się od bramy. — Wlazła Korylukom w szkodę... Wracam z pola, i co widzę? Widzę waszą Krasulę w burakach Koryluków, jak to dostojnie przeżuwa sobie liście buraczane. Myślę sobie, trza ją przepędzić stamtąd. Ale ta na mój widok jeszcze głębiej wlazła w pole. No to ja już ją tam zostawiłem, bo ja stary i tak nie dałbym rady zaciągnąć ją na pastwisko. Postanowiłem powiadomić was o tym. Bo jak ją Antoni od Koryluków przyuważy, to ją ani chybi, kijem prześwięci. A ta przecież cielna.
A skąd Bartłomieju wiecie, że to nasza akurat Krasula? — dociekała ciocia Marynia.
Maryńciu, ustań, toć waszą Krasulę poznam. Dzwoniła jak na alarm tym swoim dzwonem. Choć jam nieco przygłuchawy już, ale trudno takiego dzwonu nie słyszeć. A zresztą, tylko wasze pastwisko graniczy z Koryluków polem. No więc co, czyja to może być krowa? Z nieba krowami chyba nie rzucają?
— Robek, jak tyś ją przyszpilił dzisiaj?! — rozsierdziła się ciocia Marynia i krzyknęła do syna. — Gnaj, i to już, bo jak się ojciec dowie, to ci to popamięta! 
Nie denerwuj się ciociu, już pędzimy. — Michalina wskoczyła na rower. — Jazda chłopaki! Kto ma rower, pędzi rowerem, kto nie ma, pędzi za rowerem… Zaraz ciociu wszystko będzie w porządku i Krasula z powrotem będzie przeżuwać wasze pastwisko, a nie buraki Koryluków. Tylko nie mów nic wujkowi, proszę cię!
A wy tylko nie stratujcie buraków Korylukom w pogoni za Krasulą, bo nas do sądu podadzą! — wołała ciocia Marynia, za znikającą z podwórka czwórką nastolatków.
Michalina pedałowała co sił. Chłopcy co sił biegli za nią. Michalina pokonywała wyboistą polną drogę w tempie godnym kolarza górskiego. Chwilami pedałowała nawet na stojąco. Byle tylko jechać szybciej i efektywniej. Chciała pokazać chłopakom jak bardzo jest zadowolona z tak użytecznego prezentu. Odstawiła więc chłopców na dużą odległość. Na szczęście do pastwiska nie było aż tak daleko, bo nie wiadomo jak ten wspaniały rowerowy wehikuł zniósłby dalszą taką na złamanie karku jazdę.
Kiedy Michalina przyuważyła już Krasulę w burakach, ucieszyła się bardzo. Odwróciła się do tyłu i z satysfakcją stwierdziła, że przynajmniej o sto metrów odstawiła chłopców. Zaczęła więc głośno do nich wrzeszczeć:
Hej, chłopaki, co mam z nią zrobić!?
Złapać ją! — wydzierali się chłopcy.
Ale jak?
Za łańcuch! Albo i za ogon! Wtedy ci nie ucieknie! — Robek uściślał metody polowania na krowę, drąc się niemiłosiernie, by go Michalina zrozumiała.
Odważna i waleczna dziewczyna zeskoczyła z roweru, wpadła w buraki i powoli, ale długimi krokami, zaczęła podchodzić do Krasuli. Krasula odwróciła swój olbrzymi łeb i na widok Michaliny, poczuła się zapewne winna, bo zadarła ogon i czmych! — zaczęła uciekać. Michalina za nią. Krasula przez buraki, pognała wzdłuż polnej drogi. Michalina za nią. Krasula wybiegła z buraków i pognała drogą w kierunku niestety przeciwnym do zagrody Maryszczaków. Michalina jeszcze szybciej zaczęła biec. A dopingowana okrzykami chłopców, którzy ciągle jeszcze nie dobiegli, nabierała coraz większej szybkości, jakby chciała co najmniej swój życiowy rekord w przełajach pobić. I już prawie doganiała tę ogłupiałą krowę, gdy ta nagle zrobiła zwód i… wpadła z powrotem w buraki. Michalina wściekła się okrutnie i wskoczyła za nią w buraki. W ferworze pogoni, popartej wściekłością i jeszcze głośniejszymi okrzykami chłopaków, nie wiele się zastanawiając, z wyskoku rzuciła się na Krasulę i chwyciła ją za ogon. Krasula na moment zdurniała i zatrzymała się natychmiast. By za moment, wyrwać z kopyta i pognać przez buraki, przelecieć drogę i wpaść na pastwisko. Michalina twardo trzymała ją za ogon i pędziła z nią. Wreszcie się pośliznęła na czymś i straciła grunt pod nogami. Poczuła go za to całą frontalną częścią ciała. Ale ogona Krasuli nie puściła. Krasula pomiarkowała zapewne, że jej ogon stał się o wiele cięższy i wręcz włóczy nim po ziemi. Spłoszyła się jeszcze bardziej i dodała gazu. Gnała przez pastwisko z głośnym muczeniem, płosząc tym pozostałe pięć krów Maryszczaków, które do tej pory pasły się tam spokojnie. Krowy ze strachu rzuciły się do ucieczki, wyrywając z ziemi drewniane kołki, do których je Robek wczesnym rankiem uwiązał, by nie właziły w szkody.
Na pastwisku Maryszczaków popłoch zapanował okrutny. Na szczęście chłopcy zdążyli już wpaść na pastwisko i wyłapać wszystkie pięć krów. Natomiast Krasula przymierzała się już do drugiego okrążenia pastwiska, z Michaliną na ogonie oczywiście. Bo Michalina, to twarda sztuka, nigdy się szybko nie poddaje. Trzymała Krasulę za ogon, i przy dźwiękach dzwonu, który Krasula miała zawieszony u szyi, piszczała z wściekłości na to głupie bydlę, ale z determinacją pruła po trawie dalej. Parę razy udało jej się nawet podnieść na nogi i kawałek pobiec razem z Krasulą, ale co rusz wpadała w poślizg i padała ponownie, pozwalając się ciągać tej oszalałej krowie.
Robek, widząc że Krasula podchodzi do następnego zaliczania pastwiska, wybiegł jej naprzeciw i rozkładając ramiona, bardzo łagodnym głosem zawołał:
Stój, stój Krasulko! Już dobrze, już dobrze!
Krasula biegła wprost na niego. Coraz bardziej jednak zwalniała. Wreszcie przed samym Robkiem się zatrzymała. Robek natychmiast chwycił ją za łańcuch przyczepiony do jej skórzanej obroży, i dysząc jak miech kowalski, osunął się na ziemię. Nie tylko ze zmęczenia. Z tej pozycji chciał też lepiej widzieć twarz kuzynki. Podniósł głowę i już chciał ją spytać czy żyje, gdy nagle usłyszał jej charczący głos:
Robek, ty bałwanie, czemuś szybciej nie zatrzymał tej rozwścieczonej bestii? Co to za krowa, to wariatka a nie krowa. I to ma być przyszła matka? Mało siebie nie zabiła i swojego przyszłego krowiego dziecka. A i mnie przy okazji. A wrzeszczałeś, że jak ją złapię za ogon, to nie będzie uciekać. Rany, co za bydle! Ale jestem poturbowana! Kretynka a nie krowa!
Michalina, leżąc na ziemi, jedną ręką ciągle trzymała Krasulę za ogon. Wreszcie puściła go z obrzydzeniem, i opierając się rękami o kępkę trawy, podnosiła się powoli, wczuwając się w siebie czy aby połamana nie jest.
Robek wpatrzony w kuzynkę jak w obraz, wsłuchiwał się w jej tyradę, a oczy jego stawały się coraz bardziej okrągłe. Nagle, jak nie ryknie potężnym śmiechem. Śmiał się jak szalony, z krótkimi tylko przerwami na złapanie powietrza. Posapał, podyszał i… dalej ryczał niczym jeleń na rykowisku, tyle że ze śmiechu.
Kamil i Emil wpadli na pastwisko razem z Robkiem i razem z nim zgarniali spłoszone krowy. A kiedy Robek pobiegł naprzeciw Krasuli, zajęli się zabezpieczaniem wyłapanych krów. Szybko i sprawnie odplątali im poplątane w ucieczce łańcuchy, kamieniami poprzybijali wyrwane przez nie kołki i każdą z osobna solidnie na powrót uwiązali. Gdy byli już gotowi, usłyszeli nagle głośny śmiech Robka. Oniemieli na ułamek sekundy. W pierwszym odruchu chcieli pędzić na ratunek, gdyż myśleli, że się przesłyszeli, że to bodajże krzyk rozpaczy. Bo jakżeżby można się było śmiać w takiej sytuacji? Śmiech w takiej sytuacji byłby nie na miejscu. Sytuacja wyglądała przecież bardzo dramatycznie. W końcu puścili się biegiem w kierunku stojącej spokojnie już Krasuli i leżących obok niej przyjaciół. I kiedy dobiegli, sami nie wiedzieli już jak mają zareagować, gdyż zastali tam widok niesamowity. Robek zwijał się na ziemi jak piskorz i ryczał ze śmiechu w najlepsze, a Michalina siedziała Krasuli pod ogonem, i machając rękami, walczyła z czymś, co jej spod ogona leciało. Wtedy do nich dotarło, że przyjaciołom nic groźnego się nie stało i że ryk Robka to jednak śmiech. Sami więc padli na ziemię i też zaczęli się śmiać.
O wy, bando łobuzów! Zabierajcie ode mnie to nieboskie stworzenie… I to już! Rany, co tak śmierdzi…?! Ratunku, ona się na mnie załatwia! — Michalina zaczęła strasznie wrzeszczeć, i nieustannie machając rękami, wycofywać się spod ogona Krasuli.
A to wycofywanie się wcale nie było takie łatwe. Zważywszy na fakt, że nie zdążyła się jeszcze podnieść, bo kiedy tylko próbowała, natychmiast wpadała w poślizg i na powrót siadała w to coś. Na szczęście była wygimnastykowaną dziewczyną i umiała chodzić na pośladkach, to też właśnie na pośladkach udało jej się w końcu oddalić od cierpiącej na rozwolnienie Krasuli. Kiedy znalazła się już w bezpiecznej od niej odległości, dała upust swojej wściekłości i zaczęła się wydzierać jak potępieniec.
Chłopcy ciągle leżeli na ziemi. Z prostej przyczyny. Z tak potężnego i długotrwałego śmiechu nie mieli siły się podnieść. Jednak kiedy Michalina zaczęła się drzeć jeszcze głośniej, wreszcie do nich dotarło, że muszą się nią zająć. Wyhamowując atak śmiechu, powoli zaczęli się podnosić. Stanęli na nogach, i trzymając się za brzuchy, podeszli do Michaliny.
Michaśka, przestań się już drzeć, bo spłoszysz Krasulę — wydusił z siebie Robek i zaraz ręką zatkał sobie usta, bo znów chciało mu się śmiać.
Właśnie! Idę uwiązać Krasulę, bo znowu ją gdzieś poniesie — jednym tchem zameldował Kamil, i parskając śmiechem, szybko się oddalił.
Wstań, Michasiu, pójdziemy do rzeki cię wymyć. — Emilowi żal się zrobiło przyjaciółki. Nachylił się nad nią i podał jej rękę. — Nie gniewaj się na nas, że my jak te jełopy śmiejemy się… My nie z ciebie, my z sytuacji… Ale nie martw się, zaraz ciebie wymyjemy jak się patrzy i ani śladu nie będzie po tym… no wiesz… po tym błocie…
Błocie?! Akurat. Czy to jest błoto?! — Michalina bezradnie rozłożyła ręce, ale skwapliwie skorzystała z Emila dłoni i podniosła się z ziemi. — Tak myślałam wcześniej, że to na błocie wpadałam w poślizg, kiedy ta bestia poniewierała mnie po pastwisku, a to były najnormalniejsze w świecie krowie placki. O rany, jak ja wyglądam?! I jeszcze na koniec ta wasza krasawica poczęstowała mnie… o niech ją dunder świśnie… nawet nie wypowiem czym!
Nie ma na co czekać, gońmy do rzeki — zakomenderował Robek. — Bo jak to, no… to… błoto zaschnie na tobie, to się ciebie nie domyjemy. Dawaj rękę i jazda!... Kamil, słyszysz mnie?! Pędź po Michaśki rower i jazda za nami!
Po chwili Michalina stała już w Białej, a chłopcy z każdej strony chlapali na nią potężnymi strugami wody, robiąc za natryski...

cdn.


Link do powieści: "Szalone wakacje" (w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach). 

wtorek, 29 stycznia 2019

Szlachetna praca

Z kwiatka na kwiatek fruwają,
zmęczeniu się nigdy nie poddają,
po to byś ty dobry człowieku,
miodem mógł się raczyć od wieków.



Z cyklu: ZOOlogia stosowana.

Barbedetlandia. Miłość Króla Napoleona (IX/XI)



Sławoj i Papkoj stali ciągle przy Chiorunku, i kiedy zobaczyli jak Napolcio wspaniale miota ogniem, oniemieli z wrażenia. Chiorunek najpierw też oniemiał, ale wnet poczuł przeogromny podziw dla brata. Trwał w podziwie dobrą chwilę, i stojąc pomiędzy druhami Napolcia, z rozdziawioną buzią biegał tylko oczami po pobojowisku, jakie urządził jego brat w pojedynkę, i to bez boju.
Sławoj był przyzwyczajony do widoku płonącej pochodni w ręku Napolcia, ale kiedy go zobaczył na szczycie Barddejów z pochodnią na głowie, trochę się zdziwił. Zdążył jednak swe oczy do tego dziwnego obrazka przyzwyczaić. Ale teraz, kiedy zobaczył że ta pochodnia na jego głowie już nie tylko płonie, a bucha potężnym ogniem, i w górę, i na boki, nie mógł nie oniemieć.
Natomiast Papkoj, ten to oniemiał całkowicie, i na dłużej. Nic dziwnego. On musiał oniemieć jeszcze bardziej niż Sławoj, bo przecież nie wiedział, co to za pochodnia i po co Napolcio nosi się z nią w biały dzień.
Roland również doznał podobnego uczucia co Papkoj, tyle że nie na tak długo jak on. Dla Rolanda Król Barbedetlandii był wielkim autorytetem i darzył go ogromnym szacunkiem. Podziwiał go zawsze i wszędzie. Tak że teraz, ta jego ognista akcja przeciwko wrogowi wydała mu się tak niezwykła, ale to tak niezwykła, że aż zupełnie normalna. Nawet wszystko to, co rozegrało się w jej następstwie, wydało mu się w końcu całkowicie normalne.
Napolcio zaś, główny sprawca ognistego zamieszania, sam był niesamowicie zaskoczony ogromnym ogniem wokół siebie. A był zaskoczony dlatego, gdyż całkiem zapomniał, że ma płonącą pochodnię na głowie. Ale nawet gdy sobie przypomniał, widząc ogień dookoła, zaskoczenie i tak nie minęło, przeciwnie, jeszcze większe go ogarnęło. Bo też ognia takiego rozmiaru się nie spodziewał. Od początku czuł, że to jakaś cudowna pochodnia. I z pewnością nie na darmo coś karze mu ją mieć ciągle przy sobie. Ale żeby aż tak cudowna była? Napolcio popatrzył z wdzięcznością ku niebu i szepnął: — „Dzięki ci, ojcze Jeremiaszu”. — Po czym, pełen bezgranicznej wdzięczności, zabrał się za tych co na ziemi. Najpierw zajął się ledwo żywym hersztem bandy, którego nadmiar emocji i strachu pozbawił jakiegokolwiek czucia. Podniósł go z ziemi i parę razy próbował postawić na nogi. Niestety, zabieg ten mu się nie udawał. Ale Napolcio uparty, przytrzymał go mocniej i oparł o zad Pegasusa. Jednak i to okazało się daremne. Herszt bandy, jak po równi pochyłej, na powrót zjechał na ziemię. Napolcio, zrezygnowany, zarzucił nieboraka sobie na plecy i zaniósł go Rolandowi. I tak bezwładnego, jak worek piasku, przerzucił mu przez ramię. Wytrzepał dłonie z kurzu, i z zamiarem załatwienia ostatniej sprawy z Królem Cruxlonem, skierował swe kroki w jego stronę. Czyli w stronę góry wymieszanych ciał niewolników i jej szczytu w postaci Cruxlona.
Daj rękę, Królu Cruxlonie, pomogę ci wstać — odezwał się, pochylając nad leżącym. A gdy nie zauważył żadnej reakcji z jego strony, zwrócił się do leżących niewolników: — Powstańcie, nic wam nie grozi, a już na pewno nie z mojej strony. Przysięgam, jakiem Król Napoleon.
Słowa Napolcia dotarły do Króla Cruxlona, ale Cruxlon czuł się tak okropnie przerażony, a jeszcze bardziej poniżony, leżąc jak niemota poniżej swej królewskiej godności, że musiał najpierw sam ze sobą dojść do ładu. To jednak nie było mu dane, gdyż jego niewolnicy natychmiast zareagowali na słowa Króla Napoleona i zerwali się z ziemi, zrzucając go tym samym ze swych pleców. Król Cruxlon poczuł smak ziemi. A za moment, poczuł jak czyjeś silne ręce podnoszą go z tej niezbyt smacznej ziemi i sadzają w lektyce.
No co, Królu Cruxlonie, doszedłeś już do siebie? — odezwał się znów Napolcio, upewniając się najpierw czy go dobrze posadził i czy lektyka pewnie stoi na ziemi. — Bo jeżeli nie, to mogę jeszcze chwilę poczekać z moją ostatnią sprawą do ciebie, aż dojdziesz.
Gadaj, co to za sprawa, bo już mam dość twojego towarzystwa. Chcę wracać… Gdzie są moi rycerze?! — Król Cruxlon najwyraźniej jeszcze nie całkiem doszedł do siebie. — Pytam, gdzie są moi rycerze, najwaleczniejsi z walecznych? Coś zrobił z moimi rycerzami, ty nikczemny Królu Jeremiaszu?! — wrzeszczał wniebogłosy.
A kuku, to ja, Król Napoleon, syn Króla Jeremiasza! — zawołał Napolcio Cruxlonowi prosto w twarz. — Poznajesz mnie? Ale Król Jeremiasz też tu jest… i to właśnie on ma do ciebie sprawę. Otóż Król Jeremiasz chce ci przypomnieć o waszym Traktacie Pokojowym, a zwłaszcza o tym punkcie traktatu, który mówi o zniesieniu przez ciebie niewolnictwa… Halo, Królu Cruxlonie, dotarły do ciebie moje słowa…? To znaczy… słowa mego ojca, Króla Jeremiasza?
Król Cruxlon nie reagował. Siedział w lektyce i patrzył wybałuszonymi oczami w twarz Napolcia jak w abstrakcyjny obraz... I nic. Żadnego słowa więcej nie potrafił z siebie wydusić. Nie był w stanie. Wszak wszystko za szybko się potoczyło. Cała ta nagła zmiana sytuacji przerosła go. Był górą… i na górze, jest na całkowitym dole, i to ze wszystkim… Miał tylko Króla Napoleona przed oczami… teraz ma dwóch, bo i Król Jeremiasz do niego mówi. I jak tu dojść do siebie? Król Cruxlon nic już nie wiedział, niczego nie rozumiał. Niczego już też nie chciał… Tylko spać.
Halo, Królu Cruxlonie! — Napolcio znów się odezwał. — Król Jeremiasz przekazuje ci swój pierścień z brylantem, abyś zawsze pamiętał o nim i… o zniesieniu niewolnictwa sobie przypomniał…
Tak? Jaki brylant z pierścieniem…? — Król Cruxlon nie całkiem jeszcze oprzytomniał, ale słowa Napolcia gdzieś w oddali usłyszał. I tak jak mu się wcześniej wydawało, że już niczego nie pragnie, tylko spać, tak słowo „brylant”, nie mogło nie zrobić na nim wrażenia. Mowa wróciła mu od razu i zaczął wrzeszczeć: — Dawaj to! Dawaj, mówię! Dawaj mi ten brylant z pierścieniem, i to już!
Pomału, Królu Cruxlonie! — Napolcio śmiał się z chciwości Cruxlona. Czuł, że nic mu już innego nie pozostało. — Zaraz dostaniesz ten brylant z pierścieniem… stop… wróć… pierścień z brylantem, tylko ja muszę być pewien, że ty już całkowicie kontaktujesz i dociera do ciebie, za co miałbyś go dostać. Więc powtórz: kto ci go daje, i za co.
A nie zawracaj mi tu głowy tym twoim „powtórz”, tylko dawaj co moje! — zdenerwował się król Cruxlon i poderwał swoje ociężałe ciało z fotela. — Nakazuję ci natychmiast dać… No właśnie, a co miałeś mi dać?
Napolcio nachylił się nad Królem Cruxlonem jeszcze bardziej i zaglądnął mu w oczy. Och, jak bardzo by chciał, aby ten stary chciwiec doszedł już do siebie. Ukochana czeka, a on zabawia się tutaj bez końca. Postanowił więc działać efektywniej. Podsunął pierścień Cruxlonowi pod sam nos i popatrzył czy reaguje. Zareagował. Oczy wyraźnie zaśmiały mu się do tego świecidełka. — „No, wreszcie!” — krzyknął Napolcio, i zadowolony, jeszcze raz powtórzył mu od kogo ten pierścień i za co i ponowił pytanie. I o dziwo, dostał całkiem sensowną odpowiedź.
Król Cruxlon na tak bliski widok pięknego pierścienia z brylantem oprzytomniał całkowicie. Takiego cacka jeszcze nie widział. Misterna robota, dużo ażuru, zdobień. A ten brylant? Ogromny i połyskujący. Istne cudo! Król Cruxlon natychmiast zapragnął go mieć. Teraz był w stanie na wszystko się zgodzić, byleby tylko ten skarb mieć już w ręce. Zgodził się więc na przestrzeganie Traktatu Pokojowego spisanego przed laty przez niego i jego obecnego darczyńcę, króla Jeremiasza — i pozbyć się niewolników. Tak, powiedział: „pozbyć się”, nie — znieść niewolnictwo. Ale zaraz się poprawił i powiedzieć tak jak stoi w traktacie, czyli: „zobowiązuję się znieść niewolnictwo”, gdyż usłyszał głośny pomruk niewolników i Króla Napoleona. Ale w tym wszystkim, nie ten ich pomruk był dla niego taki straszny. Straszne było to, że wraz z pomrukiem prześliczny pierścień znikł mu nagle spod nosa.
A więc, Królu Cruxlonie, trzymam cię za słowo! — zawołał Napolcio, zadowolony, że sprawy mają się ku końcowi. — Proszę, oto pierścień mojego ojca, Króla Jeremiasza… Ale pamiętaj, jego posiadanie zobowiązuje.
Pamiętam, pamiętam… Co bym miał nie pamiętać — wymamrotał Król Cruxlon i wyrwał pierścień z ręki Napolcia.
Król Cruxlon, doszedłszy już całkowicie do siebie, promieniał ze szczęścia. Wreszcie miał w dłoni to cacko nad cackami. Szybko zapomniał o swoim dotychczasowym niepowodzeniu. A wpatrując się w ten pierwszej wody brylant (jak go zrazu oszacował), chichotał w duchu, że Król Napoleon razem ze swoim ojcem zza światów, Królem Jeremiaszem, może mu co najwyżej na puklerz skoczyć, a nie zmuszać do zniesienia niewolnictwa.
No jak, Królu Cruxlonie? Podoba ci się pierścień? — Napolcio odgadywał myśli tego starego chytrusa. — Myślę, że tak. Twoja fizjonomia mi to mówi. A więc pożegnaj się ładnie ze swoimi niewolnikami, przepraszam, byłymi niewolnikami, bo dużo im zawdzięczasz.
Jak to?! Pomału! A kto mnie zniesie ze szczytu Cruxlejów i zaniesie do pałacu? — zdenerwował się król Cruxlon.
Twoi wierni rycerze.
Rycerze, powiadasz? — Król Cruxlon rozglądnął się dookoła. — A gdzie oni są?
Poszli sprawdzić, czy moi rycerze nie nadciągają — odpowiedział Napolcio i zachichotał w kułak.
Co ty mówisz? To twoi rycerze też tu będą?
Nie inaczej.
Król Cruxlon zastanowił się na moment, bo coś mu tu nie pasowało. Zwłaszcza to, że wszyscy jego rycerze zniknęli. — „Czyżbym im wydał jakiś głupi, to znaczy, jakiś nie do końca przemyślany rozkaz?” — pytał siebie w duchu. I pomału, pomału, zaczął sobie przypominać jakiś ogromny ogień. — „Tak, coś miotało ogniem… Na Belzebuba! Toż to ten młokos Napoleonik zionął ogniem!” — wrzasnęła nagle jego strwożona dusza… i wszystko sobie przypomniał. Spode łba popatrzył na Króla Napoleona i wtedy ogarnęło go jakieś dziwne, nieznane mu do tej pory uczucie. Respekt. Tak, poczuł respekt przed tym, którego uważał za gamonia i kpa. Z respektem też patrzył na płonącą pochodnię na jego głowie. — „A to ci broń, no, no!” — pokiwał głową z uznaniem. — „Z takim, to lepiej nie zadzierać” — zmartwił się swoim własnym stwierdzeniem. Poczuł się nieswojo. Odruchowo wyciągnął szyję, aby zaglądnąć za swoimi rycerzami.
Napolcio, przyglądając się twarzy Króla Cruxlona, domyślał się jakie uczucia nim targają. A gdy zobaczył, że on wyciąga szyję i rozgląda się wkoło, odezwał się:
Idą… już idą z powrotem. O, widzisz, tam przy zejściu na wasze zbocze widać już ich hełmy.
Rzeczywiście, rycerze Króla Cruxlona niepewnie bo niepewnie, ale wracali. Dwójkami albo pojedynczo podchodzili powoli do miejsca, z którego jakaś piekielna moc ich wykurzyła i ze spuszczonymi głowami, niektórzy zawstydzeni, niektórzy ciągle jeszcze wystraszeni, ustawiali się powoli za lektyką swego Pana i Władcy.
Król Cruxlon na widok powracających rycerzy chciał na nich nawrzeszczeć i powiadomić, iż mogą zapomnieć o żołdzie, za to że się oddalili i go samego zostawili. Już otworzył nawet usta, ale że nie był pewien czy to on sam w jakimś konkretnym celu takiego rozkazu im nie wydał, usta szybko zamknął i nie powiedział nic.
Niewolnicy Króla Cruxlona cały czas stali ciasno zbici do kupy obok Króla Napoleona i wpatrywali się w niego jak w Boga. A stali tak od momentu, gdy ten do nich przemówił. I choć nie bardzo mogli uwierzyć, że od tego też momentu stali się wolnymi ludźmi, to jednak w duchu zaklinali wszystkie świętości, aby to było prawdą. Widok zbliżających się rycerzy zaniepokoił ich. Obawiali się, że w takiej sytuacji ich wybawca, Król Napoleon, stanie się niedoszłym wybawcą. Jeszcze ciaśniej obstąpili Króla Napoleona i z drżącym sercem patrzyli po sobie, wyczekując co nastąpi.
Król Cruxlon stał w lektyce i spoglądał to na pierścień, to na swych rycerzy. Tlił się w nim jeszcze mały promyczek nadziei, że skoro jego waleczni rycerze już są na powrót (słowo: „waleczni” na wszelki wypadek szybko w myślach wycofał, bo tak mu nakazywało poczucie chwilowej amnezji), to może jednak uda mu się wykolegować tego wstrętnego Napoleonika i zabrać swoich niewolników. Kupił ich przecież i wydał na nich pieniądze. To jak to tak, teraz ma ich stracić? Tak po prostu?
Napolcio podejrzewał, że Król Cruxlon nie tak łatwo będzie chciał zrezygnować z niewolników. Pomimo przyrzeczenia. Znał dobrze tego chytrusa. Dlatego postanowił kuć żelazo póki gorące i nie dać mu czasu do myślenia.
Który z was jest najstarszy? — zwrócił się do ósemki niewolników. A mówił głośno, by Król Cruxlon wyraźnie słyszał.
Ja, Królu Miłościwy! — zawołał jeden z niewolników.
Powiedz mi, ilu was jest w pałacu Króla Cruxlona?
Oprócz nas, jeszcze czterdziestu.
No, no, Królu Cruxlonie! Jak mogłeś?! — Napolciowi aż głos się załamał.
Król Cruxlon milczał. Milcząc, popatrzył na Napolcia, a właściwie na jego płonącą pochodnię. Widok ten zmierził go. Jeszcze mocniej zacisnął usta i zajął się już tylko oglądaniem pierścienia.
Napolcio, widząc że nie ma z kim rozmawiać, na powrót zwrócił się do niewolników.
Posłuchajcie mnie. Od dziś jesteście wolnymi ludźmi…
Wielki Królu Napoleonie, nigdy my tobie tego nie zapomnim! Idziem z tobą do twojego królestwa, by móc ci służyć. Do końca naszych dni będziem cię wielbić za naszą wolność… i nasze dzieci, i nasze wnuki będą cię wielbić — wyszeptał wzruszony a i uradowany najstarszy z niewolników. W końcu radość jego eksplodowała, i jak nie wrzaśnie: — Niech żyje nam Jedyny Nasz Król, Wielki Król Napoleon!
Niech żyje Nasz Jedyny i Kochany Król Napoleon! — huknęło pozostałych siedem gardeł.
Cruxlandscy rycerze zdębieli. Nie wiedzieli co się stało. I nic nie rozumieli.
Król Cruxlon rozumiał, ale było mu już wszystko jedno. A gdy na moment podniósł głowę i ponad głowami swych rycerzy zobaczył barbedetlandskich rycerzy nadciągających od zachodniej strony szczytu, zrezygnowany całkowicie klapnął z powrotem na fotel.
Cruxlon jako pierwszy miał okazję zobaczyć rycerzy Króla Napoleona. Wprawdzie jego lektyka stała teraz na ziemi, a nie na ramionach niewolników, ale stojąc w niej i tak miał oczy o wiele wyżej od wszystkich pozostałych, którzy stali obok lektyki. Widok ten nie był miły jego oczom. Natychmiast więc przeniósł swe spojrzenie na to cudo, które trzymał w dłoni. Chciał już wracać do swego pałacu. Czuł się zmęczony. Ale przede wszystkim nęciło go, by jak najszybciej pod szkłem powiększającym przypatrzeć się swemu nowemu nabytkowi. Wprost marzył, aby zamknąć się wreszcie w swojej królewskiej komnacie i przez nikogo już więcej nie niepokojonym rozkoszować się brylantem najczystszej wody.
Napolcio z uśmiechem poklepał po ramionach nowych obywateli swojego królestwa, i zwracając się do najstarszego wśród nich, mówił dalej:
Jesteś najstarszy, więc mam do ciebie prośbę byś wybrał kogoś spośród was, kto by wrócił wraz z Królem Cruxlonem do jego pałacu i osobiście przekazał czterdziestu waszym towarzyszom tę wiadomość, iż stali się wolnymi ludźmi.
Królu Najłaskawszy, pozwól, że to ja wrócę — rzekł najstarszy spośród byłych niewolników.
Dobrze. Dam ci dwie sakiewki złotych dukatów — oznajmił Napolcio, a sięgając za pazuchę, popatrzył na Cruxlona, bo ten nagle zaczął tupać nogami o podłogę lektyki. Napolcio nie przejął się tym jednak i mówił dalej: — Podziel je pomiędzy wszystkich i powiedz im, że mogą iść dokąd tylko chcą.
Królu Wielmożny, a czy my wszyscy możemy żyć w twoim królestwie, w twojej przepięknej Barbedetlandii? Przyjmiesz nas wszystkich? — spytał najstarszy drżącym głosem.
Będzie mi bardzo miło. Przyjmę was z szeroko otwartymi ramionami i z gorącym sercem — odrzekł Napolcio. — W którejś z moich wsi dostaniecie miejsce na budowę własnego domu i ziemię pod uprawę. Będziecie mogli żyć u mnie spokojnie i dostatnio.
Napolcio musiał przerwać swoją mowę, gdyż nagle, jak spod ziemi, urósł przed nim Krzesimir.
Królu Kochany, rozkazuj, co nam czynić? Będziem bój toczyć? — Krzesimir z wielkim przejęciem zasalutował mieczem.
Nic nie musicie czynić. A o boju to ani mowy nie ma — zaśmiał się Napolcio. — Zaraz będziemy sprowadzać z Barddejów moją ukochaną Księżniczkę Indię i naszych szanownych weselnych gości… Czołem, moi kochani rycerze! Bardzo się cieszę, że już jesteście!
Napolcio tryskał radością, bo oto wszystko ma swój dobry finał. A najpiękniejszy i najmilszy, czyli ślub z Księżniczką Indią — ciągle przed nim. Z radością więc kończył ostatnią rzecz z Królem Cruxlonem, i żeby być pewnym iż została należycie zakończona, zwrócił się jeszcze raz do niego.
Królu Cruxlonie, możesz już spokojnie wracać do swego pałacu. Proszę cię tylko o jedno, żebyś nie przeszkadzał swoim byłym niewolnikom w opuszczeniu twojego królestwa. Specjalnie wysyłam jednego z nich z tobą, abym mógł być pewien, że tak będzie. I pamiętaj, gdyby mu się coś stało, albo gdyby nie przybył do mnie ze swoimi czterdziestoma towarzyszami w ciągu dwóch dni, przyjdzie mi najechać na twoje królestwo. A wtedy pozbawię cię nie tylko darów, jakie ode mnie dostałeś, pozbawię cię królestwa i zdetronizuję. A potem całą Cruxlandię przekażę na rzecz twojego bratanka, Księcia Karola, wraz z twoją koroną… i z pierścieniem z brylantem.
No, no… Już cicho, Królu Napoleonie…! — wrzasnął Król Cruxlon, przerażony, że słowa jego mogłyby się spełnić. — Nie najeżdżaj na moje królestwo… nie musisz najeżdżać. Nigdy nie będziesz musiał najeżdżać. Chcę być Królem Cruxlandii do końca mojego żywota. Książę Karol, po mojej śmierci… Nie szybciej!
To tak też i będzie, skoro to od ciebie zależy — rzekł Napolcio i skłonił się uniżenie. Po czym się odwrócił i skierował kroki w stronę swoich rycerzy.
Rycerze Króla Napoleona nie mieli bladego pojęcia, co też tu mogło się stać, ale słysząc słowa swojego Króla, jak przemawiał do nieustraszonego Króla Cruxlona, czuli wielki podziw dla niego. Czuli też ogromną dumę, że są rycerzami tak dzielnego, mądrego i dobrego Króla.
Napolcio wydał rozkaz do odwrotu. I nie oglądając się już na nikogo, wskoczył na grzbiet Pegasusa i pognał do ukochanej. Pędził z sercem na ramieniu, co sił w nogach Pegasusa. I kiedy dojechał na miejsce, zauważył, że wszyscy virginislandcy rycerze i dworzanie nadal stoją wokół kryjówki Księżniczki Indii, tak jak ich zostawił. Poczuł ogromną wdzięczność do tych ludzi. Zeskoczył z konia i natychmiast pobiegł do ukochanej.
Księżniczka India na widok Napolcia bardzo się ucieszyła. A kiedy Napolcio bez zbędnych słów wyniósł ją na zewnątrz, uścisnęła go mocno i złożyła gorący pocałunek na jego policzku. Po czym spąsowiała jak czerwona róża, i by ukryć swoje zawstydzenie, pocałowała go w drugi policzek. Potem czym prędzej schowała twarz w swych gęstych i długich włosach.
To, co Napolcio poczuł w tym momencie, było to najpiękniejsze uczucie jakiego doznał w całym swoim życiu. Z miłości do tej istoty mało mu serce z piersi nie wyskoczyło.
Wszyscy Virginislandczycy, mając przed sobą tak cudowny obrazek, zrozumieli, że ich Księżniczka India jest uratowana i że oni też mogą czuć się uratowanymi. Uszczęśliwieni, i tym widokiem, i tą świadomością, zaczęli bić brawo. A Hrabina Amoroso krzyknęła: — „Niech żyje Król Napoleon! Niech żyje Księżniczka India! Niech żyje nam Kochana Młoda Para!” — Jak echo odpowiedziały jej wszystkie gardła. A po chwili dołączyły do nich gardła nadchodzących, a właściwie nadbiegających rycerzy Króla Napoleona i byłych niewolników. Nawet herszt bandy (a może jednak już były herszt bandy?), popychany do przodu przez Rolanda bił brawo i wołał: — „Niech żyje Królewska Młoda Para!”.
Chiorunek biegł na przedzie tej przedziwnej i rozkrzyczanej kolumny i krzyczał najgłośniej. Ale po swojemu: — „Sto lat Napolcio! Sto lat India!” — A kiedy dobiegł już do roześmianego Napolcia i Indii, zaśpiewał: — „Sto lat, sto lat, niechaj żyją nam…!”.
Wesoło zrobiło się na szczycie Barddejów. Pomimo trudów i znojów, jakie wszyscy przeżyli, nikt nie odczuwał w tej chwili zmęczenia. Każdy tryskał dobrym humorem i niespożytą energią.
Napolcio, najszczęśliwszy ze szczęśliwych, oddał Księżniczkę Indię pod opiekę Hrabiny Amoroso i natychmiast przystąpił do organizowania zejścia z góry. Zwrócił się do rycerzy i dworzan by pozbierali wszystko to, co pozostało jeszcze po grabieży cruxlandskich rabusiów i ułożyli w jednym miejscu. Sławojowi, Papkojowi i Rolandowi nakazał wybrać z tych rzeczy tylko te, które da się znieść. Resztę kazał im zakopać w kryjówce po Księżniczce Indii. Sam zaś zabrał ze sobą Chiorunka i byłych niewolników, nowych obywateli Barbedetlandii, i poszedł do koni, aby się zorientować w jakim są stanie. Zamierzał wszystkie konie sprowadzić w dół. Tylko nie bardzo jeszcze wiedział, jak ma to zrobić. Wszedł pomiędzy wylęknione i wycieńczone konie, i gdy zobaczył jak bardzo są słabe, serce mu mało nie pękło. Konie słaniały się na nogach z głodu, a przede wszystkim z pragnienia. Niektóre były tak słabe, że opierały się łbami o inne konie, i chrapały tylko cichutko. A gdy zauważył, że niektóre z koni, które należały do zaprzęgów karet z orszaku królewskiego, stały nawet z dyszlami, a pomiędzy nimi na ziemi siedzieli do cna przerażeni stangreci, łzy mu się w oczach zakręciły. Widok był naprawdę bardzo smutny i wzruszający. Nie mógł dłużej patrzeć bezczynnie na ten rozmiar tragedii. Pobiegł z powrotem do rycerzy i nakazał im zostawić wszystkie dobra materialne, a zająć się ratowaniem koni. Wpadł na pomysł, aby wszyscy rycerze barbedetlandscy i virginislandscy ustawili się szpalerem na całą długość zbocza, aż po samo Jezioro Bardeńskie, i w bukłakach podawali wodę z jeziora na szczyt. Napolcio zdawał sobie sprawę, że wycieńczone przede wszystkim brakiem wody konie, sprowadzać w dół nie ma nawet co próbować. Trzeba je najpierw napoić. Inaczej pójdą na zmarnowanie. A tego by sobie nie darował.
Ruch zrobił się na szczycie Barddejów niesamowity. Wszyscy rycerze rzucili się do wykonania rozkazu Króla Napoleona. Pozbierali wszystkie bukłaki, jakie tylko udało im się znaleźć przy koniach i puścili się biegiem na zbocze. Za nimi pobiegli też dworzanie.
Napolcio zawrócił z drogi biegnącego z rycerzami Krzesimira i wydał mu inny rozkaz. Otóż rozkazał mu, by zszedł do Korfantego i żeby razem wyznaczyli jednego z dziesięciu rycerzy pozostających u podnóża góry do dowodzenia pozostałymi rycerzami oraz do sprawowania opieki nad Zefcią. Sami zaś, żeby ruszyli niezwłocznie w drogę powrotną do pałacu w celu powiadomienia Królowej Beatrycze i Króla Virginusa, że Księżniczka India wraz z orszakiem królewskim odnaleziona i ma się dobrze. I że wszyscy razem przybędą do pałacu dopiero na drugi dzień, gdyż zostają na noc u podnóża Barddejów. No i też, żeby powiadomili wszystkich jego dworzan, iż ślub i wesele odbędzie się w niedzielę wieczorem. A potem kazał im ruszyć w dalszą drogę, do wsi Barbedów, z furą pełną jedzenia i picia i z sześcioma pustymi furami do przewiezienia wszystkich Barbadejanów z powrotem do ich wsi. Zaprzężone fury kazał im pozostawić do dyspozycji mieszkańców obu wsi, aby mieli nazajutrz czym na wesele przyjechać. Po wykonaniu tego zadania kazał im wracać do pałacu i zająć się przygotowaniami do ich przybycia spod Barddejów oraz dopięciem na ostatni guzik opóźnionej, ale przez to i huczniejszej jeszcze uczty weselnej.
Serce rosło Napolciowi, kiedy wydawał rozkazy Krzesimirowi. Nic dziwnego, rozkazy dotyczyły jego i Księżniczki Indii wesela. Napolcio doznał przypływu świeżej energii i zabrał się ochoczo do wyszukiwania kufrów podróżnych, które nadawałyby się na zrobienie czegoś na kształt koryt, w których można by było poić konie. Do Napolcia natychmiast dołączył Chiorunek i siódemka nowych Barbedetlandczyków. Napolcio wyciągał ze splądrowanych kufrów pozostałości po grabieży, i to co było jeszcze dobre odkładał na bok, a porwanymi ubraniami kazał swoim pomagierom owijać koniom kopyta. Przynajmniej u dwóch przednich nóg. Napolcio zdawał sobie sprawę, że koniom ciężko jest schodzić z góry w dół. A co dopiero tak osłabionym koniom. Wiedział też, że zbocze Barddejów jest szczególnie kamieniste, toteż z podkutymi kopytami konie ślizgałyby się okrutnie i padały. Owijanie im kopyt, czym się tylko da, wydało mu się więc najlepszym w tej sytuacji sposobem, aby tym biednym zwierzętom zapewnić w miarę bezpieczne zejście.
Chiorunkowi pomysł Napolcia bardzo się spodobał. Zaczął się więc sam rozglądać za czymś, co by nadawało się na takie szykowne końskie buciki. Biegał to tu, to tam, i zaglądał wszędzie gdzie się tylko dało. Wreszcie to coś, czego szukał, znalazł w połamanych karetach. Bo też wszystkie karety z orszaku Króla Virginusa od wewnątrz obite były grubym pluszem. Materiału miał więc co niemiara. Zadowolony z siebie, pozrywał obicia z pogruchotanych szczątków karet i zabrał się za wykrawanie nożem odpowiedniej wielkości kawałków. I gdy wykroił ich już całą stertę, natychmiast pobiegł z nimi do stłoczonych koni. Będąc już przy koniach, w pośpiechu i bez żadnych ceregieli, zabrał się za staranne obwiązywanie ich kopyt. Kopyto po kopycie. Był dumny ze swojego dzieła. Buciki wyszły mu jak się patrzy. Solidne i wytrzymałe.
Wyszło na to, że nie tylko Napolcio z Chiorunkiem i z nowymi Barbedetlandczykami krzątał się na szczycie, krzątały się też i niewiasty wraz z Księżniczką Indią i Hrabiną Amoroso. Zbierały z ziemi wszystko co miało jeszcze jakąś wartość i co się opłacało zabrać z sobą. A żeby nie było ciężko znosić tego w dół, zamiast pakować do ocalałych kufrów, układały to wszystko w zgrabne stosiki i obwiązywały… czymś. No właśnie, czym?
Napolcio zerkał parę razy kątem oka, by sprawdzić skąd one biorą tyle kolorowych i różnej długości powiązanych ze sobą wstążeczek. A kiedy się zorientował skąd, bo zauważył, że niewiasty jedna po drugiej wskakują do byłej kryjówki Indii i wychodzą stamtąd z kawałkami materiału w ręce, to aż spłonął rumieńcem. Tak bardzo się sam przed sobą zawstydził. Ale gdy zawstydzenie minęło, z wielką tkliwością pomyślał o tych wspaniałych niewiastach, które dla dobra sprawy, pozbywały się nawet części swojej spodniej garderoby.
Był jeszcze ktoś, kto pracował w pocie czoła na szczycie Barddejów. Ale o nim w ferworze pracy zapomnieli wszyscy. Nawet Roland. Nawet Napolcio. Był to herszt bandy. I dopiero kiedy on sam z jakimś skrawkiem materiału napatoczył się Napolciowi pod rękę, wtedy Napolcio sobie o nim przypomniał. I już chciał się do niego odezwać, by go przestrzec przed ponowną próbą ucieczki, gdy nagle zauważył, że on rzucił na ziemię to co miał w ręce i cichaczem się oddala. Napolcio rozeźlił się okrutnie i puścił się za nim biegiem, bo też zauważył, że ten złoczyńca znika gdzieś między niewiastami. Zziajany, dopadł go dopiero przy Księżniczce Indii, jak ten leżał plackiem u jej stóp i szeptem coś do niej mówił.
A tobie co?! — krzyknął zły na niego, że znów straszy jego ukochaną. — Czego chcesz jeszcze od Księżniczki Indii? Mało jej i wszystkim damom nadokuczałeś? Idź precz!
Nie, zostaw go Królu! — zawołała Księżniczka India. — On właśnie mnie przeprasza, i to w barbedetlandskim języku.
Herszt bandy (a właściwie — były już herszt, bo on sam już tak o sobie myślał), widząc wszystkich tych niezwykłych ludzi, czując ich ciepło i serdeczność, bardzo był nimi zachwycony. Podziwiał ich. I to podziwiał tak mocno, że nie mógł z podziwu wyjść. Trwał więc w podziwie dłuższy czas. I kiedy tak w nim trwał i trwał, wtedy właśnie coś sobie postanowił. Bo też tak długie trwanie w podziwie musi czymś zaowocować. Otóż postanowił, że z podziwu dla wszystkich, a zwłaszcza dla Króla Napoleona, na już zmieni swoje dotychczasowe życie. Króla Napoleona podziwiał przede wszystkim za jego wspaniałą, szlachetną postawę i jego postępowanie wobec innych ludzi. Najbardziej ujęło go to, jak on sam został przez niego potraktowany. Takiego traktowania nie doświadczył nigdy wcześniej od żadnego króla. A przecież zdążył ich poznać wielu, gdyż od dawna wraz ze swymi kamratami łupił wszystkie pobliskie królestwa. Zdarzało im się złupić nawet i odległe. Wiedział, co to znaczy kara. Nieraz siedział w lochach i był torturowany za swoje czyny. A Król Napoleon, nie dość że go wykupił sakiewką złotych dukatów, to jeszcze go w ogóle do tej pory nie ukarał. Och, jakże wdzięczny był mu za to. Król Napoleon i jego ludzie byli dla niego żywym przykładem na istnienie innego, lepszego świata — mentalnego i fizycznego, którego on dotychczas nie znał. Spodobał mu się ten świat. Całym sercem zapragnął w nim pozostać.
Łaskawy Królu Napoleonie, jam twoim niewolnikiem do końca życia! — zawołał uroczystym głosem, i od stóp Księżniczki przerzucił się do stóp Napolcia. — I Księżniczki Virginislandii…
Ja nie mam niewolników i mieć nie chcę — odrzekł Napolcio.
A ja ci wybaczam. Jesteś wolny — wtrąciła swoje zdanie Księżniczka India i z wielką prośbą w swych pięknych oczętach popatrzyła na Napolcia.
Królu Napoleonie, mój Panie i Władco, pozwól mi zostać przy tobie, będę służył Jego Królewskiej Mości i… innym również. Chcę odkupić swoje winy… a mam co odkupywać. Bóg mi świadkiem, że mam! Błagam pozwól mi zostać z tobą — skamlał były herszt u stóp Napolcia.
Dobrze, już dobrze! Zobaczę na co cię stać — zaśmiał się Napolcio. — Ale pamiętaj, teraz masz jeszcze szansę odejść, nie ponosząc żadnej kary za swój czyn, lecz gdy zdecydujesz się jednak zostać w moim królestwie, to będziesz musiał żyć jak prawy człowiek, inaczej, zostaniesz ukarany… i to za wszystkie twoje czyny naraz.
Tak, Miłościwy Królu, chcę zostać w twoim królestwie i być prawym człowiekiem, i żyć jak prawy człowiek… Tak mi dopomóż Bóg! — Byłemu hersztowi głos się załamał, skrył twarz w dłoniach i nagły spazm targnął jego ciałem.
Przede wszystkim to ty sam sobie musisz pomóc. — Napolcio podniósł byłego herszta z ziemi i postawił na nogi. — Ty sam przed sobą musisz zrobić rachunek sumienia i przyznać się do grzechów. Zrozumieć je i postanowić nigdy więcej ich nie popełniać. Bo też nikt i nic nie jest w stanie ciebie zmienić… Tylko ty sam. Sam sobie musisz wytyczyć właściwą drogę i kroczyć nią wytrwale. I co najważniejsze: musisz uwierzyć w siebie i… w dobrego człowieka! Być dobrym, prawym człowiekiem, to najwspanialsza rzecz, jaką człowiek może osiągnąć za życia. I żebyś i ty mógł się nim stać, musisz uwierzyć, że ci się to uda… A że wiara czyni cuda, to ja już wierzę, że pozyskałem dla swojego królestwa dobrego obywatela.
Och, Królu Napoleonie, jaki ty jesteś mądry — szepnęła Księżniczka India, wpatrzona w Napolcia z miłością w oczach.
To mądrość mojego ojca, Króla Jeremiasza. Zawsze mam w pamięci jego słowa i często je analizuję. Dziś wiem, że są szlachetne i prawdziwe... Bo żeby iść przez życie z głową podniesioną, trzeba żyć w zgodzie z własnym sumieniem. A żeby żyć w zgodzie z własnym sumieniem, trzeba być prawym człowiekiem. Inaczej życie nie jest nic warte. Ot, żyje się po to, aby tylko żyć. Zwykła wegetacja. Żadnych wzniosłych doznań, żadnych prawdziwych rozkoszy… — Napolcio zawstydził się nagle przed Księżniczką Indią, że mówi o rzeczach zupełnie jej oczywistych. I by ukryć swe zawstydzenie, zwrócił się ponownie do byłego herszta bandy: — Pojmujesz o czym mówię?
Nie bardzo… jeszcze nie bardzo, ale Bóg mi świadkiem, że pojmę — drżącym głosem odpowiedział były herszt bandy i w pośpiechu zaczął coś wyszarpywać zza pazuchy. — Proszę, szlachetna Księżniczko Virginislandii, oto dukaty, które dostałem za swój niecny czyn od Króla Cruxlona. Przyjmij je ode mnie… Chcę odkupić swoje winy.
Nie, zatrzymaj je! — zaśmiała się India.
Ale… ale one mi się nie należą — zająknął się były herszt bandy.
I masz rację! — ocenił Napolcio. — Więc możesz je rozdać dzieciom ze wsi Barbadejowo i Barbedów, które przybędą na nasze wesele jutro wieczorem.
Taaak, że… że dzieciom dać?! — żachnął się były herszt, ale po krótkiej chwili, cedząc słowa, dodał: — Tak właśnie zrobię…! Niech mają… one są… Nie, one nie są… niczemu winne i… na pewno zrobią z nich dobry użytek… Na pewno lepszy, aniżeli ja bym zrobił… Tak, tak… tego jestem pewien… że lepszy… No! Tak zrobię!...

ciąg dalszy nastąpi


Link do wszystkich części baśni  > "Barbedetlandia. Miłość Króla Napoleona" 

niedziela, 27 stycznia 2019

Szalone wakacje (III cz.)



Obie dziewczynki zamieniły się w słuch, a babcia Michalina, widząc ich szczere zainteresowanie, ciepłym głosem zaczęła opowiadać o wesołej i żądnej przygód Michalinie z tamtych lat.

Michalina obudziła się. Coś kazało jej natychmiast otworzyć oczy. To coś, to była niesamowita radość z faktu, że nie obudziła się w swoim wygodnym łóżku tylko w starym i skrzypiącym łóżku w Pilczu. Natychmiast z niego wyskoczyła i podeszła do swojego ulubionego okna, przez które, jak zwykle, zaraz po przebudzeniu wyglądała i podziwiała wspaniały krajobraz wiejski. Nozdrzami głęboko wciągała pachnące poranne powietrze. Wsłuchiwała się w śpiew ptaków, odgłosy podwórkowych zwierząt i ptactwa domowego, w szum drzew owocowych w sadzie, w szum płynącej w dolinie rzeki. Czuła się taka szczęśliwa. Usiadła na szerokim parapecie okiennym i marzyła, aby taki widok móc podziwiać zawsze, a nie tylko w okresie wakacji. Od pierwszego swojego przyjazdu do Pilcza tak bardzo pokochała to miejsce, że w ogóle nie wyobrażała sobie, aby mogła gdzie indziej spędzać lato. Tego lata był to jej pierwszy poranek w Pilczu. W to cudowne miejsce na ziemi przyjechała poprzedniego dnia późnym wieczorem. Jak co roku przywiózł ją ojciec. Tym razem przyjechali ojca służbowym samochodem, gdyż ojciec udawał się w dalszą drogę. Na delegację. Miał w Jaworze kogoś tam odebrać, a potem razem mieli jechać do ministerstwa do Warszawy. Całą noc jazdy miał przed sobą. Po krótkiej przerwie na przywitanie się z rodziną odjechał. A Michalina, tryskająca radością, pozostała. I to na calusieńkie wakacje. Choć było już bardzo późno, złapała za latarkę i pobiegła przywitać się jeszcze ze wszystkimi krowami w oborze i z Kasztanką w stajni. Po drodze zahaczyła też o kurnik. Swoim wtargnięciem tam wywołała ogromną wrzawę. Przebudzone kury, siedząc na grzędach, darły się jakby je kto żywcem ze skóry obdzierał. W ten sposób wyrażały swoje niezadowolenie z zakłócenia im ciszy nocnej. Kurom odpowiedziały zaraz kaczki i gęsi nocujące w oborze przy krowach. Gdakaniom, kwakaniom i gęganiom nie było końca. Zdenerwowane takim hałasem krowy zaczęły muczeć na swoich współtowarzyszy. I wtedy w stojącym obok chlewiku również zrobiło się głośno. Wszystkie świnie przystąpiły do kwiku w przeróżnych tonacjach. W odpowiedzi na zaistniały w zagrodzie raban, podwórkowy pies Bary podniósł alarm i zaczął ujadać jak na trwogę. A potem wszystkie sąsiedzkie psy dołączyły do tego koncertu nocnego i już zewsząd słychać było przeraźliwe szczekanie.
Michalina była w swoim żywiole. Wreszcie czuła, że ma wakacje. Cudowne wakacje. Rozkoszowała się wszystkim dookoła. Rozkoszowała się swoimi wrażeniami. Promieniowała szczęściem. Biegała po podwórku z latarką w ręku i wszystkimi zmysłami chłonęła magię tego miejsca. I kiedy tak radosna biegała to tu, to tam, na podwórko wjechał na rowerze Robek, jej kuzyn.
Robek cały dzień czekał na przyjazd Michaliny i nie mógł się doczekać. Wieczorem zwątpił już w jej przyjazd tego dnia, więc pojechał do kolegi pograć w warcaby. Wracając do domu, już z daleka słyszał szczekanie psów. Najpierw zaniepokoił się, ale zaraz to szczekanie, nie wiedzieć czemu, skojarzył sobie ze swoją szaloną kuzynką, więc jeszcze szybciej zaczął pedałować. Pędził niczym wicher. Gdy już dojeżdżał do swojego domu zauważył kilku sąsiadów stojących na drodze i rozglądających się wkoło. Sąsiedzi byli również zaniepokojeni, jak i on wcześniej. Sąsiedzi też go przyuważyli. Wybiegli mu naprzeciw, i machając rękami, nakazali mu się zatrzymać i natychmiast wyjaśnić, co się u nich w zagrodzie dzieje o tak późnej porze. Robek od razu ich uspokoił, że to nic takiego, że to tylko jego kuzynka z Wałbrzycha przyjechała na wakacje. Skąd miał taką pewność? Nie wiedział. Ale wiedział, że ją ma. Wpadł na podwórko i aż mu serce zadrżało, a dusza zaśpiewała: „Mi-cha-lin-ka”. Ale że czuł się w pewnym sensie wicegospodarzem, to na przywitanie niecierpliwie oczekiwanej kuzynki najpierw ją ochrzanił za alarm jaki zrobiła, stawiając na nogi połowę wsi, a potem rzucił się na nią z otwartymi ramionami i wyściskał jak starego przyjaciela.
Kuzynostwo długo jeszcze siedziało w kuchni i nie mogło się nagadać. Wreszcie z sypialni przyszła rozespana mama Robka, ciocia Marynia, i zapędziła wakacyjne papużki-nierozłączki do łóżek. Po drodze do swoich pokoi Michalina i Robek obiecali sobie nie gnić rano długo w łóżkach tylko wstać skoro świt i pędzić do lasu, aby odkopać wakacyjny totem. Kiedy znaleźli się już w łóżkach usnęli momentalnie. Chcieli jak najszybciej noc mieć za sobą.
Michalina po tak radosnym przebudzeniu ciągle siedziała na parapecie okiennym i wspominała wszystkie swoje chwile spędzone w Pilczu. Marzyła, by wakacje na wsi trwały jak najdłużej i żeby dni nie mijały tak szybko. Cieszyła się na samą myśl, że to dopiero pierwszy poranek tegorocznych wakacji. Zastanawiała się jakie przygody tym razem na nią czekają. Bo że czekają, tego była pewna. Już Robek zadba o to, a ona mu w tym pomoże. Z rozmyślań wyrwał ją nagle głos Robka zza drzwi jej pokoju:
Michaśka, chodź na śniadanie!
Już schodzę, Robocie, tylko się ubiorę! — odpowiedziała i w szybkim tempie zdjęła koszulę nocną i wskoczyła w swoją nową kwiecistą sukienkę.
Jak co roku zajmowała ten sam pokój gościnny na pierwszym piętrze ogromnego domu wujostwa. Z jej pokojem sąsiadował pokój Robka i sypialnia wujostwa. Kiedy wybiegła z pokoju, zauważyła, że obydwa sąsiadujące pokoje są na oścież otwarte. Znaczyło to, że wszyscy domownicy byli już na dole w kuchni. Oprócz Przemka, starszego kuzyna, bo jego w ogóle nie było w domu. Nie wrócił jeszcze z jakiegoś zlotu przyszłych studentów. Zbiegając po krętych schodach, wpadła po drodze do łazienki, która znajdowała się na półpiętrze. Po paru minutach wyskoczyła z niej jak z procy i pognała do kuchni.
Aaaa… witam wszystkich domowników! Dzień dobry! — zawołała, przekraczając próg przestronnej kuchni.
Witamy, witamy! — odpowiedziała wesoło ciocia Marynia i wujek Stach.
— „Skoro świt” już dawno minął! — Robek z przekąsem przywitał kuzynkę. — Ale dzisiaj wyjątkowo ci wybaczam. Mama mi kazała. Bo ponoć po podróży jesteś zmęczona. Siadaj i wciskaj śniadanie. Ja już zjadłem i do tej pory zdążyłem nawet oporządzić krowy i Kasztankę. Ty jedz, a ja skoczę jeszcze tylko sypnąć trochę owsa naszej szkapie i zaraz idziemy do lasu. Po drodze wdepnę do komórki i wezmę saperkę, bo nie mam zamiaru tak się umordować jak w zeszłym roku, wygrzebując własnymi rękami żwir ze szczeliny skalnej.
Robek, złap powietrze, bo się udusisz — poradził synowi wujek Stach. — Tyle tu nagadałeś jednym tchem, że sam nie mogę pojąć o co ci chodzi. Idź zrobić to co masz zrobić i daj dziewczynie spokojnie zjeść śniadanie. A potem przyjdź i jeszcze raz powiedz to, co chciałeś powiedzieć.
Cicho bądź, Stachu! — nakazała ciocia Marynia surowym głosem i z poważną miną, ale jak zwykle z wesołymi oczami. — Czego chcesz od niego. Chłopak chce dobrze. Wszystko organizuje jak się patrzy…
Już, Maryńka, już stulam buzię, bo jak zwykle moja kochana masz rację — zaśmiał się rubasznie wujek Stach. — Ale mi szkoda Michalinki, bo ona jeszcze nie zaczęła jeść, a rodzinny Robot daje jej już do wiwatu… O, patrzcie kto przyszedł? Witamy cię, witamy, kochany synu… marnotrawny. Przemek, co się z tobą działo? Przecież już wczoraj miałeś wrócić do domu.
Zaraz, zaraz! Za chwilę wyjaśnię, ale najpierw przywitam się z naszym drogim gościem. — Przemek z szerokim uśmiechem podchodził do Michaliny, ale po drodze zaliczał cmoknięcia mamy i taty. — Siemanko Michał! Chodź niech cię uścisnę… ho, ho, ale wzrościk. Jeszcze ze trzydzieści centymetrów i będziesz mojego wzrostu. No, widzę, że w tym Wałbrzychu to chyba was drożdżami karmią.
Przemek, a ty nie skończysz już nigdy z tym Michałem? — zaśmiała się ciocia Marynia. — Toż to śliczna dziewczynka. Nie widzisz tego? A żebyś mógł rozwiać swoje wątpliwości już zupełnie, to spójrz jaką ma piękną sukieneczkę.
To nic, ciociu, mogę być dalej Michałem. — Michalina stanęła w obronie starszego kuzyna. — I nawet mi się to podoba. Zaraz ściągnę tę kieckę i ubiorę moje ukochane porcięta. To mama kupiła mi tę sukienkę na szczególne okazje i kazała mi w niej paradować. Kiedy więc śniadanie przywitalne będziemy mieli już za sobą, odwieszę ją zaraz na hak.
Oj, Michasiu, Michasiu, czy ty już zawsze będziesz takim chłopczurem? — Ciocia Marynia, kręcąc głową, głaskała swoją bratanicę po jej króciutkich włosach. — Nam tak bardzo marzyła się zawsze dziewczynka… no i mamy teraz dziewczynkę, ale ta dziewczynka woli być chłopcem. No cóż, mówi się trudno…
I kocha się dalej — zapewnił wujek Stach. — Ale obiecaj nam, Michalinko, że chociaż czasami założysz tę piękną sukieneczkę, żebyśmy mogli nasze stare oczy nacieszyć.
Załatwione, wujku! Do niedzielnych śniadań będę schodziła jak dama, w sukience.
Wesoło zrobiło się przy stole. Każdy dowcipkował ile wlezie. A już najwięcej Przemek na temat swojej o siedem lat młodszej kuzynce i jej kwiecistej sukience. Mówił, rechocząc ze śmiechu, że ta sukienka pasuje jej jak koziołkowi Matołkowi chomąto. Że powinna ją jak najszybciej odwiesić na hak, bo on przywiózł jej wspaniały prezent, a ten prezent nijak nie będzie współgrał z jej sukienką. Dostanie go dopiero wtedy, kiedy zejdzie na dół ubrana jak przystało na Michała. Ciocia z wujkiem oczywiście protestowali. Ale na wesoło. A Robek, który ciągle jeszcze sterczał w kuchni, bo na widok ukochanego brata wyjść mu się odechciało, zaproponował Michalinie pewien układ. Otóż zaproponował jej, że jak mu da tę swoją kieckę dla stracha na wróble, którego akurat przed jej przyjazdem zrobił, a nie bardzo ma go w co ubrać, to też da jej prezent. Ciocia z wujkiem natychmiast zbeształa Robka za taki nieładny układ, bo jak prezent, to bez żadnych tam: — „jak mi dasz”. A zwłaszcza nie taką piękną i do tego nową sukieneczkę. Robek ze śmiechem tłumaczył się gęsto, że ten prezent, co on ma dla Michaliny, to jest bardzo wartościowy, bo kosztował go dużo pracy. Tak że Przemek ze swoim prezentem może się schować. Ale może zrezygnować z Michaśki sukienki, jak to się rodzicom aż tak nie podoba. Pod warunkiem, że mu Michaśka uszyje jakieś inne wdzianko dla jego wspaniałego stracha. Michalina, ubawiona wesołym przekomarzaniem się wujostwa i kuzynostwa, zgodziła się od razu. Ale zaraz wyraziła swoje ubolewanie, że nie ma dla nich żadnych prezentów. Ciocia Marynia przypomniała jej wtedy, że co roku to powtarza, że czułaby się wręcz obrażona, gdyby ona przywoziła ze sobą jakieś prezenty. Że ona sama sobą, była, jest, i zawsze będzie, największym dla nich prezentem. Wujek Stach niezwłocznie potwierdził słowa żony, a kuzynowie porwali Michalinę na ręce i zaczęli ją podrzucać do góry i wrzeszczeć:
Hurrra, niech żyje nasz najukochańszy prezent!
Po śniadaniu Michalina pognała do swojego pokoju i wróciła stamtąd ubrana w bawełniany granatowy podkoszulek i krótkie niebieskie spodenki na szelkach. Na nogach zaś miała trampki biało-granatowe.
Hokus-pokus… i z Michaliny zrobił się Michał! — Przemek skomentował wygląd kuzynki. — No chodź, Michaś, zasłużyłeś na prezent. Tym bardziej, że jak widzę, jakimś cudem ubrałaś się nawet, o przepraszam… ubrałeś się… pod kolor prezentu... Voila`!
Ojej, jaka fajowa bejsbolówka! — radośnie zawołała Michalina i prawie wyrwała ją kuzynowi z ręki i natychmiast założyła na głowę. — Dzięki, Przemek, jesteś wielki! Już od dłuższego czasu marzyłam o takiej właśnie czapuni. A i te kolory to moje ulubione.
Istna chłopczyca. I co z taką zrobić? — śmiała się ciocia Marynia. — Oj, Michalinko, Michalinko, czy ty będziesz jeszcze kiedyś normalną dziewczynką?
Jeszcze się nią nabędzie. — Wujek Stach wybawił Michalinę od odpowiedzi. — A teraz, młodsza młodzież, uwaga: Baczność! Spocznij! W dwuszeregu zbiórka! Iiii… na przód, do lasu… marsz! Czas, by wasz wakacyjny totem zawisł na bramie.
No i młodsza młodzież pomaszerowała do lasu. A starsza, jednoosobowa, czyli Przemek, został wzięty przez swoich rodziców na przesłuchanie w sprawie swojego poważnego i niemeldowanego spóźnienia.
Robek i Michalina poszli do lasu na skróty. A skróty, to droga z przeszkodami. Musieli zejść wąską ścieżynką ze wzgórza, gdzie stał dom Robka, dojść do rzeki Białej Lądeckiej, zdjąć buty, i skacząc z kamienia na kamień, a w niektórych miejscach wręcz brodzić po kolana w rwącej wodzie, przejść przez całą jej szerokość. Potem przemaszerować przez łąkę, lokalną drogę, znów łąkę i dojść do drugiej rzeki, Nysy. Nysę też musieli przejść, ale przeszli po moście, bo woda w tej rzece, choć płynęła o wiele spokojniej niż w Białej, była jednak o wiele głębsza. Nie dałoby się po niej przejść. Pokonali most i znów znaleźli się we wsi, ale w drugim jej końcu. Przebiegli przez wiejską drogę, i będąc już w biegu, przebiegli w rozpędzie jeszcze jedną łąkę i wreszcie znaleźli się w lesie. Mieli jeszcze może z kilometr dobrego marszu w głąb lasu.
Daj plecak, Robocie, teraz ja poniosę. — Michalina zadeklarowała swą pomoc.
Poniosę sam. Jak będziemy wracać z powrotem, to wtedy będziemy się zmieniać w dźwiganiu. Nasz totem trochę waży. Sama wymyśliłaś, żeby go schować tak daleko, to też musisz przypomnieć sobie jego ciężar i poczuć go na własnych plecach. Totem jest wspólny, więc i dźwiganie musi być wspólne. I nie ma zmiłuj!
Michalina i Robek bardzo lubili buszować po strychach. I pewnego dnia, którychś wakacji, w zakamarkach strychu znaleźli stare drewniane koło obite metalową obręczą z ośmioma szprychami. Koło wydało im się dziwne, jak nie z tego świata. Może należało do jakiegoś wózka, dawno, dawno temu, albo może do jakiejś przedpotopowej taczki? Było niewielkie, ale ważyło sporo. Koło to swoim dziwnym wyglądem tak bardzo się spodobało Michalinie, że zaczęła wymyślać do czego by go użyć. No i wymyśliła, że zrobią z niego totem na ich wspólne coroczne wakacje. Znieśli koło do przydomowej drewutni i cały dzień pracowali w pocie czoła nad wykonaniem wspólnego godła. Robek powynajdywał jakieś stare łańcuchy i dzwoneczki po kozach, które dawno temu hodowała jeszcze jego babcia i poprzyczepiał je do szprych koła. A Michalina wyprosiła od cioci Maryni jakieś stare gałgany i skrawki różnych materiałów, poprzecinała je na równe kawałki i pozszywała ze sobą. W ten sposób uzyskała długie i kolorowe wstęgi, które przywiązała do obręczy koła. I totem był gotowy. Dumni jak dwa pawie, wynieśli swoje dzieło na podwórko i przymocowali wysoko do drewnianego słupa przy bramie wjazdowej. Ciocia i wujek byli zachwyceni ich wspaniałym i misternie wykonanym dziełem. Totem wyglądał efektownie. Wiszące na łańcuchach dzwoneczki przy każdym poruszeniu wydawały delikatne dźwięki, a długie i kolorowe wstęgi wtórowały im, łopocząc na wietrze. Im silniejszy wiatr wiał na dworze, tym mocniej powiewały wstęgi, wprawiając tym samym całe koło w ruch obrotowy. Więc totem dzwonił i łopotał, łopotał i dzwonił, aż wszyscy ludzie przechodzący koło domu wujostwa zatrzymywali się i podziwiali go. Na koniec wakacji, Michalina wymyśliła, że na czas roku szkolnego totem trzeba ukryć. Robek zgodził się z nią i chciał go zanieść na strych. Ale Michalinie ten pomysł się nie spodobał. Uważała, że po sprawiedliwości musi być schowany. Bo skoro ona będzie tyle kilometrów od niego oddalona, to Robek też musi. No może nie tyle aż co ona, ale jedno dla niej było jasne, że totem bezapelacyjnie musi być ukryty gdzieś daleko od jego domu. Dzień przed jej wyjazdem do domu wędrowali pół dnia, nosząc totem na plecach i szukając odpowiedniego miejsca. Umordowani okrutnie, znaleźli go wreszcie w niewielkiej leśnej grocie. Totem owinęli starannie grubą ceratą, przewiązali sznurem i włożyli w szczelinę skalną, przykrywając go odłamkami skalnymi, tak, aby nikt się przypadkiem nie dobrał do niego. A sami, nie wiele rozmawiając, z ogarniającą ich dusze nostalgią — wrócili do domu na wzgórzu.
Patrz, Robotku, nasza grota! — zawołała ucieszona Michalina, kiedy dotarli wreszcie do celu. — Ciekawa jestem, czy nasz totem i tym razem nienaruszony czeka na nas.
Na pewno. Ukryliśmy go przecież jak skarb sezamowy. I nikt nas nie podglądał, więc co by się miało mu stać…? Ty, popatrz, jakieś trzęsienie ziemi było, czy co? Patrz, jak te skały się poprzesuwały.
O rany, rzeczywiście! Na to już nie mieliśmy wpływu. Może nawet nie dostaniemy się już do tej szczeliny skalnej? Czemu nie gadałeś, że u was jest strefa sejsmiczna?
Bo nigdy nie odczułem, że jest. A może przespałem? Może trzepało naszą kotliną tylko w nocy? Bo gdyby w dzień, to na pewno bym pomiarkował.
Akurat! W dzień, to ty jesteś zawsze w ciągłym biegu, że nawet trzepania w ośmiu stopniach w skali Richtera, byś nie odczuł… No trudno, co będzie, to będzie. Włazimy.
Poczekaj, ja pierwszy. Idź zaraz za mną i nie oddalaj się… Eee, wcale nie jest aż tak źle. Sama popatrz. Z zewnątrz wyglądało to gorzej. A w środku, żadnego prawie śladu po wstrząsach. Skały nietknięte. Widzę już naszą szczelinę. Chyba też nienaruszona.
Nie minęło dziesięć minut, a Robek i Michalina siedzieli już przed grotą i rozplątywali powiązane rok wcześniej supły na ceratowym opakowaniu totemu. Kiedy dogrzebali się do środka, okazało się, że totem był ciągle w dobrym stanie. Oprócz rdzy na metalowym okuciu koła i łańcuchach z dzwoneczkami, nie było żadnych uszkodzeń. Nawet wstążki zachowały się znakomicie. Robek, zaradny chłopak, był jednak przygotowany na taką rdzawą ewentualność, bo przyniósł ze sobą papier ścierny. Natychmiast zajął się oczyszczaniem metalowych części totemu z rdzy i po chwili był jak nowy. Zadowoleni, zapakowali go do plecaka, a ceratę ze sznurkami zanieśli z powrotem do szczeliny skalnej. Do ponownego użycia na koniec wakacji.
I co, Michaśka? Wszystko gra i buczy. — Robek nie krył zadowolenia. — Wracamy na wzgórze. Najpierw ja poniosę plecak. A jak się porządnie zmacham, ty poniesiesz.
Ma się rozumieć, Robociku mój kochany — radośnie zgodziła się Michalina. — I śpieszmy się, bo chciałabym, aby nasz totem jak najszybciej oddzwonił i odłopotał rozpoczęcie naszych tegorocznych wspólnych wakacji... Śpieszno mi też do tego obiecanego prezentu od ciebie. Możesz mi zdradzić, co masz dla mnie? Bardzo jestem ciekawa.
Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, moja droga duszko. Zasuwaj równym krokiem i nie myśl o prezencie, bo to na razie tajemnica i… nawet nie próbuj mi dziury w brzuchu wiercić, bo i tak ci nie powiem.
No dobra, nie musisz mówić, ale uchyl chociaż rąbeczek tej tajemnicy i napisz mi na ziemi przynajmniej pierwszą literę nazwy tego czegoś, a ja będę zgadywać. Co?
Michaśka, bo zaraz cię ugryzę w rąbeczek ucha, jak nie skończysz mnie naciągać. Najpierw szata dla mojego stracha, a potem dostaniesz dzieło rąk moich własnych… Ufff, co za babska natura wyłazi z ciebie? Niecierpliwe to to, a ciekawskie… że aż strach!
Nie było rady na tak zatwardziałą chłopską naturę. Michalina nic a nic niepocieszona zamknęła w końcu buzię i pomaszerowała równym krokiem za kuzynem.
Po drodze parę razy się zmieniali przy transporcie totemu. Ale kiedy Michalina wyrżnęła razem z nim jak długa na całkiem prostym moście nad Nysą, Robek zdjął z niej plecak i już do końca niósł go sam. Gdy dotarli wreszcie na wzgórze, zasapani jak stare lokomotywy parowe, padli na przydomową ławkę i szeroko otwartymi ustami łapali powietrze. Musieli odpocząć.
Michaśka, przyznaj się, specjalnie wywinęłaś orła na moście, co? — Robek wysapał pytanie i podejrzliwie popatrzył na kuzynkę.
No coś ty? Popatrz na moje kolana. Widzisz, jakie obdrapane? Nie jestem masochistką. Nie zadaję sobie bólu z tak niskich pobudek. Wyrżnęłam, bo… bo, no właśnie, dlaczego ja wyrżnęłam? Coś tam musiało być na tym moście. Może gwóźdź wystawał?
Nooo, w stalowym moście gwóźdź. Nie możesz coś mądrzejszego wymyślić…? O matko jedyna! Ty, popatrz na swój trampek. Rozwalony.
A widzisz, ty… ty niedobry Robocie, podejrzewać mnie o takie niecne czyny? Już teraz wiesz, dlaczego upadłam? Zahaczyłam rozwalonym trampkiem o ten twój stalowy most bez gwoździ. Coś takiego? Nawet nie zauważyłam kiedy i gdzie go sobie rozwaliłam. Cholewcia, moje ulubione trampki. I co ja teraz zrobię?
Założymy je mojemu strachowi na wróble.
Nawet nie myśl! Zabieraj się lepiej za wieszanie totemu. A ja zaraz wrócę.
Michalina pobiegła do domu i po paru minutach wróciła z jakimiś gałganami i z przybornikiem do szycia. Usiadła z powrotem na ławce i rozłożyła na niej przyniesiony materiał do szycia. Najpierw wycięła nożyczkami dwa kawałki ze starego koca, potem jeszcze dwa mniejsze, ale dłuższe, z jakiegoś cienkiego materiału i zabrała się za szycie. Kątem oka zaglądała na stękającego Robka mocującego totem na słupie. Uśmiechała się sama do siebie, bo widok ten bardzo się jej podobał. — „Och, wakacje!” — westchnęła parę razy i szybko i zawzięcie szyła dalej.
Kiedy Robek skończył umocowywanie totemu, podszedł do Michaliny i z ogromnym zdziwieniem obserwował jej ręce.
Ty masz maszynę do szycia w rękach, czy jaka choinka? Jeszcze nie widziałem, żeby ktoś tak szybko ręcznie szył. A co ty w ogóle szyjesz?
Jak to co? Sukienkę dla twojego stracha.
Sukienkę dla stracha?
Ano!
No coś ty? Strach to chłopak, musi mieć gacie.
O ty bałamucie, jeszcze rano chciałeś mnie z mojej nowej sukienki rozebrać, a teraz gaci chcesz? Gaci jeszcze nie umiem szyć. No to jak? Albo sukienka i damski strach albo… guzik z pętelką cię zadowoli?!
O rany, nie wrzeszcz tak na mnie. Daj pomyśleć… No dobra, niech ci będzie. Postawimy w ogrodzie stracha w rodzaju żeńskim. Może to i lepiej, bo bab to trzeba unikać jak ognia, więc i na ptaszyska babski strach z pewnością podziała mocniej.
Po godzinie suknia dla stracha była gotowa. Robek pobiegł do komórki i przyniósł swojego stracha do przymiarki. Strach był nagi, ale za to w kapeluszu. Michalina uśmiała się, bo doszukała się w nim podobieństwa do jego twórcy. Robek nie protestował, bo uważał, że strach mu wyszedł wspaniały. Prosto spod igły sukienkę dla stracha zakładali razem, i to bardzo uważnie, choć każdy z innego względu. Michalina darła się na Robka, żeby nie ciągnął sukienki tak mocno, bo popęka w szwach. A Robek wydzierał się na Michalinę, że zburzyła strachowi fryzurę i pozaciągała mu słomiane muskuły na ramionach, misternie przez niego modelowane. Krzycząc na siebie nawzajem, udało im się wreszcie jakoś stracha przyodziać. I wtedy okazało się, że jego kiecka jest za krótka. Michalina, jak wprawna krawcowa, bez rozbierania go — na nim — doszyła jeszcze jedną falbankę do sukni i strach na wróble wyglądał jak dostojna dama, w czerwonej z kolorowymi falbankami sukni maksi i w czarnym kapeluszu. Tyle że ta dostojna dama wyglądała dodatkowo na taką, która by co najmniej body-building trenowała. Bo Robek nie chciał odpuścić i wręcz żądał, aby z mozołem wymodelowane przez niego muskuły na potężnych ramionach były odkryte. Mało tego, pognał do komórki i przyniósł jakieś śmierdzące mazidło i namazał nim jeszcze te nieszczęsne muskuły, mówiąc, że po takiej impregnacji, żadna pogoda i niepogoda im nie zaszkodzi i zostaną na wieki wieków. Michalina musiała ustąpić, gdyż mazidło tak okropnie śmierdziało, że nie mogła tego smrodu znieść i zmuszona była odejść od tego dziwoląga-stracha na dużą odległość. A z dalszej odległości nie mogła przecież skutecznie oprotestowywać poczynań kuzyna.
A to co za chłopo-babę zmajstrowaliście?
Michalina usłyszała nagle za swoimi plecami. Natychmiast się odwróciła i zobaczyła swoich wakacyjnych kolegów z sąsiedztwa, braci Potylickich. — Cześć, Kamil! Cześć, Emil! — radośnie pozdrowiła braci.
Cześć, chłopaki! — zawołał Robek. — Co nie podoba wam się moje dzieło? O przepraszam… nasze dzieło?
Nie, czemu? Fajne — ocenił Kamil, spoglądając krytycznym okiem na w połowie damskiego, w połowie męskiego stracha na wróble. — Tylko też… i dziwne.
Wygląda jak babski Herkules. — Emil uściślił brata ocenę.
No i bardzo dobrze! — zawołał uradowany Robek i przekrzywił strachowi kapelusz na bakier. — Trzeba iść z duchem czasu. Sami musicie przyznać, że te baby to dzisiaj jakoś mało babskie. Noszą gacie zamiast sukienek. Wszędzie ich pełno i wszystko wiedzą najlepiej…
Robek, bo jak cię trzasnę zaraz! — wrzasnęła Michalina.
O, i jeszcze do bicia się biorą — zarechotał głośno Robek. — Ale nie dałaś mi skończyć, Michaśka. A chciałem powiedzieć, że takie nawet wolę. I ten strach na wróble będzie mi ciebie przypominał, kiedy ciebie już nie będzie.
Ja cię zaraz uduszę, ty Robocie wstrętny — zawyła Michalina, dusząc się ze śmiechu.
No, to wakacje rozpoczęte! — ocenił sytuację Kamil i zaczął się rechotać jak oszalały.
Jak się cieszę! Strasznie się cieszę! Wreszcie nie będziemy się nudzić — wołał uradowany Emil. — My już z samego rana, zanim nasz stary zapędzi nas w pole, chcieliśmy się wybrać do was, by sprawdzić czy Michaśka już przyjechała. Ale nasz stary powstrzymał nas. Mówił, że Michaśka stuprocentowo już jest, bo w nocy był taki raban u was na podwórku, że połowa wsi stanęła na nogi. Wcale nie musimy więc sprawdzać. Nie wiem, o co mu chodziło, bo ja tam nic nie słyszałem. Kamil też nie. Spaliśmy jak zarżnięci. Mówił też, że leźć do was o tak wczesnej porze to nawet nie powinniśmy, bo na pewno będziecie spać do południa. No to poszliśmy na pole. Przed chwilą wróciliśmy i jak zobaczyliśmy totem wakacyjny na bramie Maryszczaków to kapnęliśmy się od razu, że nie spaliście do południa. Nie mogliśmy już dłużej wytrzymać… No i jesteśmy.
Wspaniale chłopaki, że jesteście! — Michalina poklepała braci po ramionach. — A więc, robimy wieczorem ognisko na przywitanie, co?
Jasne! — odpowiedziała trójka chłopców.
No to odwalmy nasze obowiązki i całą robociznę domową zadaną na dzień dzisiejszy przez radę starszych... i witaj czasie wolny! Witaj przygodo! — głośno zakomenderował Robek.
Witaj przygodo! — wrzasnęły cztery gardła.
Bracia Potyliccy zrobili w tył zwrot, i promieniejąc ze szczęścia, biegiem pognali do swoich obowiązków.
Robek i Michalina bez żadnego już przekomarzania zanieśli razem stracha na wróble do ogrodu i ustawili go między grządkami. Jeszcze raz spojrzeli krytycznym okiem na niego, i śmiejąc się bardziej z siebie niż z jego wyglądu, wrócili na podwórko.
Robek w ramach swoich codziennych obowiązków pobiegł narżnąć liści z buraków cukrowych dla krów i napełnić wodą koryta dla zwierząt i ptactwa domowego.
Michalina poszła do kuchni, by zaciągnąć języka co do jej obowiązków. Ciocia kazała jej naobierać ziemniaków na obiad. I nic więcej. Michalina stwierdziła, że to niewiele, więc gdy z ziemniakami była gotowa, sama od siebie wymyła jeszcze naczynie. A potem zabrała się za szewską pracę i grubą dratwą zszyła sobie rozwalony trampek. Trampek po tym zabiegu wyglądał okropnie, ale Michalina była zadowolona. Najważniejsze, że nie rozdziawiał już rozwalonej podeszwy...

cdn.


Link do powieści: "Szalone wakacje" (w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach).