poniedziałek, 29 października 2018

Halloween — trick or treat

Kiedyś nie przepadałam za świętem Halloween. Od kiedy przekonałam się jednak, że dzieciaki bardzo lubią tę radosną maskaradę odnoszącą się do Święta Zmarłych, tradycję tę polubiłam. I już od lat, kiedy dzieciaki przebrane w różne „straszydła” przychodzą do mnie z zawołaniem: „Süß oder sauer” (dokł. tłum. z niem. „słodkie albo kwaśne, czyli "cukierek albo psikus”), zawsze obdarowuję je różnymi słodyczami.
Halloween to naprawdę radosna zabawa. Myślę, że zacni Celtowie, gdzieś tam w zaświatach, nie obrażają się, że ich obrządek ku czci boga śmierci —Samhaina, dzisiaj tak wygląda. Bo też Halloween (od ang. określenia All-Hallow, czyli „w przeddzień wszystkich świętych”), wywodzi się właśnie z ich, sprzed 2,5 tys. lat, celtyckiego obrządku.

Halloween w katolickiej Polsce jednak ciągle nie jest dobrze przyjmowany. Szkoda, bo dzieciaki dzięki tej zabawie, choć „upiornej”, to jednak bardzo radosnej, uczą się pokonywać swoje różne lęki dnia codziennego. Także lęk przed śmiercią.

Już tyle lat żyję w Niemczech i do tej pory w Halloween jeszcze nigdy żaden upiór, żaden duch w domowych pieleszach mnie nie nawiedził. Tym razem było inaczej. Kiedy wieczorem 31 października, jak co roku, przygotowywałam się do Święta Zmarłych, nagle u drzwi rozległ się dzwonek. Otworzyłam... i zamarłam.
W pierwszym momencie się wystraszyłam. Nawet bardzo. Gdyż w głębi schodów, w ciemnościach, najpierw usłyszałam przeraźliwe głosy, tak jakby jęki potępieńców, a dopiero później zobaczyłam dwa upiory. W tak niemiłym wrażeniu trwałam na szczęście krótką chwilę, bo wnet uszu moich dobiegł śmiech, w którym rozpoznałam moje Wnuczki. Nagle oboje krzyknęli:
Süß oder sauer! — i za moment zobaczyłam też i moją Córkę, która zmaterializowała się znienacka za ich plecami.

Śmiechu było co niemiara. Wnuczki oczywiście dostały ode mnie słodkości do swojego już dość wypełnionego worka, po czym, z tą samą „misją”, powędrowały do pozostałej rodzinki i znajomych. Za dwie godziny Córka miała ich do mnie przywieźć na noc. Ubawiona radosnymi minkami przybyłych, zabrałam się za szykowanie kolacji.
Nie minął kwadrans i znów usłyszałam dzwonek u drzwi. Tym razem otworzyłam okno... i znów zobaczyłam upiory. W ilości pięciu sztuk. Upiory były nieco większe. Po ich zawołaniu: — „Süß oder sauer!" — powrzucałam im przez okno kilka garści cukierków do ich opasłego worka i szczęśliwe dzieciaki pobiegły dalej.

Zdębiałam, kiedy za jakieś kolejne naście minut ponownie usłyszałam dzwonek u drzwi. Jak się potem okazało, jeszcze i trzy razy różne upiory zjawiały się u mnie. Ubaw miałam po pachy, bo wszystkie zjawiały się w krótkim odstępie czasu. Ale zaczynałam się już martwić, że słodyczy mi braknie. Bo skąd mogłam wiedzieć, że z upiorami nagle worek się rozwiąże? Tyle lat nic, aż tu nagle ich tylu. Może to coś oznacza? No, przynajmniej tyle, że będę musiała pamiętać, aby w następnych latach przed Halloween lepiej zaopatrzyć się w słodycze.

Rano, w Dniu Święta Zmarłych, obudziłam się z miłym uczuciem. Śnił mi się mój Ojciec. Zmarł ponad 40 lat temu. Ojciec nic nie mówił, ale patrzył na mnie. Dokładnie zapamiętałam Jego twarz, była uśmiechnięta.
Wnuczki jeszcze spały. Wyskoczyłam z łóżka i pobiegłam do kuchni po znicze. Zapaliłam jeden w pokoju stołowym, a kilka, tradycyjnie już, w ogrodzie.
Zapalając znicze w ogrodzie, spojrzałam na rozjaśniające się błękitem niebo, i wtedy, przypomniało mi się, że to właśnie Celtowie wierzyli, iż w noc z 31 października na 1 listopada duchy zmarłych schodzą na ziemię, aby odwiedzić swoich bliskich. Ta noc jest magiczna według ich wierzeń, bowiem wieczorem kończy się lato i stary rok, a zima i nowy rok, zaczynają się dopiero o świcie. Dwanaście nocnych godzin nie należy więc ani do lata, ani do zimy, są niczyje. To dwanaście godzin magicznej nocy, kiedy to dusze zmarłych odwiedzają swoich bliskich.

Wprawdzie to tylko pogańskie wierzenia, ale że ja mam bujną wyobraźnię — w płomieniu jednego ze zniczy zobaczyłam nagle twarz Ojca... Była tak samo uśmiechnięta jak w moim śnie.  


sobota, 27 października 2018

Jak poznałam Ewę Kuryluk

Ewę Kuryluk poznałam w niezwykłej sytuacji. Otóż kiedy parę lat temu oglądałam piątkowy program telewizyjny w TVP Polonia pt. „Porozmawiajmy”, gościem programu była właśnie Ewa. Gdy ją ujrzałam, byłam pod wielkim wrażeniem, gdyż nigdy wcześniej jej nie widziałam. Ba, nawet zapomniałam o jej istnieniu. Do czego muszę się ze wstydem przyznać. To znaczy wiedziałam, iż mój wujek, Karol Kuryluk (były Minister Kultury i Sztuki; Ambasador Polski w Austrii; Dyr. PWN) miał dwójkę dzieci: córkę i syna. Wiedziałam to od mojego ojca, który parokrotnie odwiedzał wujka w Warszawie. Ale że wujek zmarł wcześnie — w 1967 r., a 4 lata po nim mój ojciec, później nic już więcej o rodzinie Kuryluków nie słyszałam.

Mama mojego ojca, a moja babcia, była z domu Kuryluk. Była siostrą ojca wujka Karola. Ona zmarła jeszcze wcześniej, bo w 1961 r. Zaś Ewa, za czasów komuny, poza środowiskiem artystów, z pewnych względów, o których dopiero się od niej dowiedziałam, mało była znana szerszej społeczności w Polsce.

Z Polski wyjechałam lata temu i dopiero będąc za granicą, zaczynałam się dowiadywać o twórczości Ewy Kuryluk. Jednak wtedy i tak nie kojarzyłam jej z córką wujka Karola. Dopiero ten program „Porozmawiajmy” pozwolił mi rozpoznać ją jako moją kuzynkę. Ewa w programie tym wiele opowiadała o swoim życiu, o rodzicach, o młodszym bracie Piotrze. Od razu przypomniało mi się wszystko, co wiedziałam o jej rodzinie od mego ojca. Byłam pod tak wielkim wrażeniem, że do końca programu, a nawet i po, próbowałam się dodzwonić do TVP Polonia. Niestety, nie udało mi się. Postanowiłam więc napisać do tego programu list z prośbą o przekazanie go Ewie. Tak też zrobiłam. Odpowiedzi jednak nie otrzymałam.

Minął rok. Jaka to była dla mnie przeogromna radość, a i wzruszenie zarazem, kiedy pewnego dnia dostałam z Paryża list od Ewy. Wnet weszłyśmy w kontakt telefoniczny. Przemiły kontakt. Długo rozmawiałyśmy, opowiadając o sobie i o swojej rodzinie. Okazało się, że mój list TVP Polonia od razu przesłała na jej adres w Warszawie, ale że ona w tym czasie przebywała w swoim drugim domu, w Paryżu, po prostu się zawieruszył. To znaczy, dotarł na miejsce, tylko gosposia Ewy tak „skrzętnie” go przechowywała, że sama o nim zapomniała. Od tamtej pory utrzymujemy ze sobą kontakt. Jestem bardzo dumna, że mam tak wielką, znaną na całym świecie Kuzynkę.
 

(Kopia zdjęcia z dedykacją na odwrocie).


Ewa Kuryluk: historyk sztuki, malarka, eseistka, pisarka, poetka, rysowniczka, autorka instalacji plastycznych, fotografik.

Gorąco polecam chociażby jedną ze stron Ewy Kuryluk: http://www.kuryluk.art.pl/

Jej dorobek artystyczny jest przebogaty. Warto wejść na tę stronę by się z nim zapoznać. Jak również, aby poznać Jej autobiografią. Tak pięknego i bogatego życia, a zarazem uwikłanego w jakże niesamowite i okrutne przeciwności losu, w dzisiejszych czasach, niewielu z Wielkich Ludzi doświadczyło w swoim życiu.
 

środa, 24 października 2018

wtorek, 23 października 2018

Chora krowa

Przyszła krowa do doktora…
Panie doktorze, jestem chora —
Zamuczała smętnym głosem:
Na ból brzucha lek poproszę.

Oglądnął krowę doktor leciwy,
Zbadał, opukał... bo był litościwy.
Do mordy zaglądnął jej głęboko,
Spojrzał w lewe i w prawe oko.

Pokręcił nosem, okulary poprawił,
Chwilę podumał i diagnozę postawił:
Jesteś zdrowa, krowo miła…
Trawa ci tylko zaszkodziła.

Krowa zbaraniała i na doktora spojrzała.
— Nie jestem chora?! — gromko zamuczała. —
Skoro trawa mi szkodzi, muszę być chora...
No trudno, pójdę do innego doktora!

Doktor spod oka popatrzył na krowę…
Wreszcie rzekł, poklepując jej rogatą głowę:
Jesteś zdrowa, miła krowo,
Nie potrzeba cię badać na nowo.

Jestem chora! — Krowa się upierała,
I kręcąc mordą, trawę przeżuwała.
Rzekł wtedy doktor do żującej krowy:
Zalecam żarcie zmniejszyć do połowy.

Krowa na te słowa z odrazą zamuczała:
Jeść muszę, bo mleka nie będę miała.
Tylko głupi doktor powiedzieć tak może…
Nie ma pan honoru, panie doktorze!

Myśl krowo o sobie, nie o mym honorze,
Bo na twe łakomstwo nikt ci nie pomoże —
Odrzekł pan doktor, patrząc krowie w oczy…
Z bydłem o honorze dyskusji nie chciał toczyć.

Rysunek mojej 7-letniej Wnuczki.

poniedziałek, 22 października 2018

Jak dobrze mieć sąsiada...

Czy w dzisiejszych czasach nadal możemy mówić o dobrych stosunkach sąsiedzkich? Śmiem wątpić. I myślę, że jest coraz gorzej w tym względzie. Sądzę tak na podstawie opowieści moich bliskich i znajomych z Polski i na podstawie tego, co sama widzę, będąc w Polsce. Bardzo to smutne. Ludzie żyją zamknięci w swoich mieszkaniach i nawet nie wiedzą, kto mieszka obok nich, nad nimi, czy pod nimi. Po prostu sąsiedzi ich nie interesują. Chyba tylko wtedy, kiedy trzeba się z nimi o coś pokłócić. Kiedyś było inaczej, ludzie byli ze sobą bardziej zżyci, a kontakty sąsiedzkie kwitły na dobre. Zawsze można było liczyć na pomoc sąsiedzką. Teraz ludzie widzą tylko czubek własnego nosa, i nic ponadto.

W Niemczech ludzi cechuje powściągliwość i chłód w kontaktach sąsiedzkich, to wiedziałam od początku, od kiedy tu zamieszkałam, ale że i Polacy staną się tak oziębli i bezduszni w relacjach sąsiedzkich, nie spodziewałam się. Pierwsze zetknięcie z takim stanem rzeczy przeżyłam, kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Polski do swojego domu na początku lat 90-tych... Ba, przeżyłam szok, bo doszło do tego, że niemalże na przywitanie zostałam okradziona. Przenosiłam akurat z Córką bagaże ze swojego auta do klatki schodowej, aby potem zanieść je do naszego mieszkania na 3 piętrze, kiedy w międzyczasie, sąsiad z parteru "buchnął" mi dużą torbę z prezentami dla mojej rodzinki. Poleciał z nią do piwnicy. Widziałam to przez okienko klatki. Pobiegłam za nim, ale niestety rozpłynął się w piwnicznych zakamarkach. Przy okazji zaglądnęłam do swojej piwnicy. No i mało mnie tam szlag nie trafił. Moja piwnica była na oścież otwarta, drzwi wyrwane z zawiasami stały obok, a w środku pusto... Chociaż nie, pusto nie było, bo było tam pełno różnych śmieci i rupieci. Sąsiedzi urządzili sobie w mojej piwnicy śmietnik. Oprócz różnych śmieci, były tam poharatane meble, zepsute telewizory, a nawet potłuczona muszla klozetowa się tam znalazła.
Długo nie mogłam dojść do siebie po moim pierwszym — zaledwie po 3 latach — „kontakcie” z sąsiadami. A przecież wcześniej było tak wspaniale w moim bloku. Sąsiedzi zawsze sobie pomagali, a na balkonach, czy też podwórku, życie towarzyskie wręcz kwitło.

Dlaczego wzięło mnie na takie nieprzyjemne, smutne wspomnienia? Pewnie dlatego, że temat stosunków sąsiedzkich musiałam znów przerabiać. Niestety, też z bardzo niemiłymi odczuciami. Przy okazji tego „przerabiania tematu”, jeszcze bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że właściwe stosunki sąsiedzkie to rzecz nieodzowna i nieoceniona. O ile łatwiej by się nam żyło, ba, nawet umierało, gdyby były one właściwe... ludzkie.
W moim sąsiedztwie, vis-à-vis mojego domu, stoi sześciorodzinny dom. Parę lat temu, na poddaszu tegoż domu, zamieszkał samotny starszy pan. Widać było po nim, że jest schorowany, a przy tym: palący i trunkowy. Przez kuchenne okno często go widziałam, jak siedząc w oknie, palił papierosy. Niekiedy pozdrawialiśmy się machając do siebie ręką. Na ulicy zaś zamienialiśmy ze sobą parę zdawkowych zdań. Był bardzo miły, ale wyczuwałam, że nie bardzo chciał rozmawiać. Czuł się skrępowany. Wsiadał do swojego auta i odjeżdżał. Jednak czasami ktoś go odwiedzał. Jakaś młoda kobieta, pewnie córka. Razem siedzieli w oknie i palili.

Kiedy pewnego sierpniowego dnia późnym wieczorem wróciłam do domu, odniosłam nagle nieodparte wrażenie, że coś jest nie tak. Coś mi nie pasowało. Na początku nie bardzo mogłam odgadnąć co, ale kiedy weszłam do kuchni, coś mi kazało popatrzeć do okna starszego pana... i wtedy mnie natchnęło. Zaczęłam sobie przypominać i kojarzyć fakty, że od 2 dni nie widziałam go w oknie, że jego okna są zamknięte mimo upału na dworze, a światło w jego pokoju widziałam stale świecące się już przynajmniej 2 noce wstecz. Wydawało mi się nawet, że i jego auto pod domem widziałam. Wystraszyłam się swoich myśli. Nie wytrzymałam i pobiegłam sprawdzić, czy aby na pewno jego auto stoi pod domem. Stało. Przy okazji obejrzałam sobie wszystkie jego okna dookoła. Wszystkie były zamknięte. Była już godz. 23-cia, nie wiedziałam co mam zrobić. W Internecie poszukałam numeru pobliskiego komisariatu policji, parę razy trzymałam już słuchawkę w ręce, chcąc zameldować o moich obawach, ale w końcu dałam sobie spokój, bo pomyślałam, że w nocy może im się nie zechce sprawdzać. Nazajutrz, z samego rana, pobiegłam jeszcze raz pod dom starszego pana, by sprawdzić jak się w ogóle nazywa, bo co powiem policji. Przy okazji dość długo naciskałam dzwonek do jego mieszkania. I nic, cisza. W końcu zadzwoniłam do jego sąsiadów z parteru. Wyszła sąsiadka i powiedziała, że nic o nim nie wie, że czasami widzi go jak schodzi na dół po pocztę do skrzynki pocztowej. Zaglądnęłyśmy do jego skrzynki, była pełna. Powiedziałam, że lecę dzwonić na policję. A ona na to, że lepiej nie, żeby poczekać, że może jeszcze to, albo tamto. Nie słuchałam jej, wpadłam do siebie i od razu zadzwoniłam na policję. Policjant spisał oczywiście najpierw moje dane, a potem przyjął zgłoszenie... i podziękował. Jakoś dziwnie nie miałam już żadnej obawy, że się wygłupiłam, albo ośmieszyłam z tym zgłoszeniem. Nie minęło 15 min. a radiowóz policyjny zajechał pod sąsiedni dom. Po chwili wszystko było już jasne. Starszy pan nie żył... i to już od ok. tygodnia. Wtedy dopiero ruch się zrobił wśród mieszkańców tego domu. Wszyscy latali z wyrazem totalnego obrzydzenia na twarzy i nosami przysłoniętymi rękami. Wtedy dopiero pewnie pluli sobie w brodę, że się tak kolokwialnie wyrażę, że nie utrzymywali z nim kontaktu, przez co tyle dni i nocy przyszło im „obcować” z rozkładającymi się zwłokami.

Smutno mi było, że nie udało mi się uratować starszego pana przed śmiercią. Policjanci, którzy po chwili zjawili się u mnie w domu (chcieli dowiedzieć jak doszło do tego, że nabrałam podejrzeć co do sytuacji starszego pana), próbowali mnie pocieszyć. Powiedzieli, że on z pewnością jest mi wdzięczny, że uratowałam jego zwłoki przez dalszym rozkładem. Bo jak stwierdził policyjny lekarz, w tym upale, na poddaszu, rozkład postępował w zastraszającym tempie. Wcale mnie to nie uspokoiło. Wręcz przeciwnie. Coraz bardziej byłam zła na siebie, że mnie szybciej nie natchnęło i że szybciej na policję nie zadzwoniłam.

Po tym wszystkim, przez mojego sąsiada (z domu po przeciwnej stronie ulicy), co to wszystko niby wie i wszystkimi się interesuje (sic!), zostałam nazwana: „der Straßenschutzengel”, co w dosłownym tłumaczeniu na jęz. polski znaczy, ni mniej, ni więcej „uliczny anioł stróż”. Wyliczał mi też na palcach ilu to ja już osobom na naszej ulicy pomogłam, wyciągając ich z różnych opresji. Były to dzieci, były i starsze osoby. Zwłaszcza trunkowe. Fakt, jakoś dziwnie mam szczęście do trunkowych... A może to oni do mnie?

Wreszcie uśmiałam się, bo sąsiad, wskazując na okno zmarłego starszego pana, z odpowiednim komentarzem, wmawiał mi, że kiedy firma pogrzebowa zabrała jego zwłoki, na szybie pojawiły się kontury ludzkiej twarzy z wyraźnie zaznaczonym uśmiechem. Brzmi to niewiarygodnie, przesądnie, wręcz śmiesznie... Ale to prawda. Serio! Sama się o tym przekonałam, kiedy już na spokojnie popatrzyłam przez okno swojej kuchni na okno zmarłego starszego pana. I choć ja tam w takie rzeczy nie wierzę, to jednak, nie powiem, miło mi się zrobiło na sercu... jakże mocno skołatanym jego tragiczną śmiercią wśród bezdusznych sąsiadów.


sobota, 20 października 2018

Siwy koń


Hej ty koniu, siwy koniu,

pięknym żeś rumakiem.

Ech pognałabym ja z tobą,

upajając się wiatru smakiem.

Choćby na oklep i bez baczmagów,

byleby z tobą, boś koń na schwał.

I heya! z kopyta galopem,

a w szczerym polu już tylko cwał.


Hej ty koniu, siwy koniu,

dokąd ty tak gnasz?

Parskasz, prychasz, rwiesz z kopyta,

rozwichrzoną grzywę masz.

Czujesz pewnie zapach wiosny

W południowym wietrze...

Galopujesz po horyzont,

chrapami wciągając powietrze.


Ech ty koniu, siwy koniu,

pięknyś ty ogierek!

Marzysz pewnie o swej klaczy

słodkiej jak cukierek.

Marzenia jak skrzydlaty pegaz

niech cię w przestworza niosą,

a ujrzysz wnet w obłokach klacz,

przystrojoną srebrzystą rosą.


Ech ty koniu, siwy koniu,

gnaj po horyzont, gnaj!

Gdy znów wrócisz do mnie we śnie,

w moim sercu zakwitnie raj!


czwartek, 18 października 2018

Konik Pegazek

Konik Pegazek skacze po łące…

Biały jakoby skąpany w mące.

Białe ma nóżki i ogon cały,

czarne oczęta i nosek mały.


Pegazek zawsze jest bardzo wesoły,

z łąki przybiega wprost do stodoły.

W stodole bryka co sił po sianie,

wciąż wypatrując, czy idzie śniadanie.


Pan niesie czarę pełniutką owsa.

Pegazek na to i hop!, i hopsa!

Biegnie do stajni szybkim galopem,

otwiera bramę siarczystym kopem.


Staje przy żłobie, w napięciu czeka…

Pan sypie owsa, nijak nie zwleka,

śmiejąc się przy tym bardzo donośnie:

Brawo Pegazek, pięknie mi rośniesz!

A gdy już będziesz koniem na schwał,

razem ruszymy przed siebie w cwał

i popędzimy, gdzie oczy poniosą...

rankiem o brzasku, poranną rosą.



Rysunek 7-mio latki.

wtorek, 16 października 2018

Bajeczny ocean

Baju baj, bajają fale w oceanie…
Zewsząd się słyszy ich bajeczne pluskanie.
Syrena morska tak je zaczarowała,
Gdy po wodach oceanu ongiś pływała.

Urzeczona bezkresnym pięknem oceanu,
Nakazała falom strzec jego stanu…
A kiedy w głębinach cud anemony ujrzała,
W purpurowych kwiatuszkach się zakochała.

W bajkowe postacie anemony przemieniła
I miłością gorącą każdą postać otoczyła…
Od tamtej pory kołyszą się fale na oceanie,
A z głębin dobiega chóralne śpiewanie.

Baju baj, baju baj… oceanie bajeczny.
Strzec ciebie będziemy byś był bezpieczny,
Bo my jesteśmy strażnicy bajkowi,
Do walki o twoje piękno — zawsze gotowi.




sobota, 13 października 2018

Cała w złotojesiennym bycie


Tonę cała w zachwycie
w złotojesiennym bycie...
Tonę każdej jesieni,
z wiarą, że mój byt się nie zmieni.


Typciowe nudy

Piesek Typcio wskoczył do budy,
Bo go dopadły okropne nudy…
Z budy wystawił przednie łapki obie
I cicho zaszczekał: — Poleżę sobie.

Leży w budzie, i ziewając szeroko,
Przymyka raz jedno, raz drugie oko.
Nagle do budy wpada mucha
I bzyka Typciowi prosto do ucha:

A cóż ty tu leżysz taki znudzony,
Kiedy świat wokoło kwieciem umajony?
A nuże Typciu, wyskakuj z budy,
Teraz nie czas na takie nudy!

Typcio popatrzył na muchę spod oka…
A muchę aż bojaźń przeszyła głęboka.
Dla muchy to przecież obrazek niemiły.
Chciała odfrunąć… Nie miała siły.

Nie rób mi krzywdy, Typciu kochany —
Bzyknęła przerażona: — O rany! O rany!
Twe oko wygląda jak otchłań jeziora…
Czy to ty Typciu, czy widzę potwora?

Ejże, mucho, a cóż to ma znaczyć?
Nikt ci nie każe do oka mi patrzyć. —
Zaszczekał Typcio bardzo zaskoczony. —
I skończ opowiadać takie androny!

Do mojej budy wpadłaś nieproszona,
I bzyczysz mi nad uchem jak nakręcona.
Ja sam wiem najlepiej, co mi potrzeba…
A już sfruwaj stąd, choćby do nieba!

Sfruwam już sfruwam! — zabzyczała mucha. —
A nie szczekaj tak głośno, nie jestem głucha.
Chciałam się tylko z tobą pobawić,
Ale skoro nie chcesz, mogę cię zostawić.

Tak będzie najlepiej, gdyż jestem u siebie…
Jak zechcę się pobawić, przyjdę do ciebie. —
Wysapał Typcio do skrzydlatego intruza
I się uśmiechnął, nie chcąc wyjść na łobuza.

Wylękniona mucha wnet siły odzyskała,
Bo widząc uśmiech Typcia, bać się przestała.
Zatrzepotała skrzydełkami ochoczo
I usteczka do uśmiechu złożyła uroczo.

Już dobrze Typciu! — bzyknęła radośnie,
I odfrunęła prawie bezgłośnie…
A kiedy już była daleko za budą,
Typcio zaczął dumać nad swoją nudą.

Czemu ja tu leżę i nic mi się nie chce?
A mucha sobie fruwa, gdzie tylko zechce.
Takie to małe, natrętne, hałaśliwe,
A jednak wesołe i bardzo szczęśliwe.

Typcio w zadumie już długo nie trwał.
Na równe nogi się nagle zerwał,
I szczekając radośnie, wyskoczył z budy,
Bo oto pojął, że szczęście nie znosi nudy.

czwartek, 11 października 2018

Miłość do koni

Konie kocham od zawsze. Uwielbiam im się przyglądać. A kiedy widzę je galopujące, to aż dech mi w piersiach zapiera. Konno niestety nie jeżdżę. Przez całe życie marzyłam o własnym koniu, ale tego akurat marzenia nie udało mi się spełnić. Żałuję bardzo. Pozostaje mi jedynie z pozycji obserwatora nimi się zachwycać. I też się zachwycam. Zawsze i wszędzie, jak tylko konia zobaczę. I to w każdej postaci.
Wczoraj znów miałam okazję zachwycić się koniem. Tym razem w postaci rysunku. Rysunku, który moja Córka wykonała na swoje własne potrzeby. Gdy go tylko zobaczyłam, tak mnie zachwycił, że siłą wrodzonej namiętności do koni, „podprowadziłam” jej go. Zaś kiedy wróciłam do swojego domu, od razu napisało mi się wierszyk do tego rysunku.
 

 

Hej ty koniu, siwy koniu,

pięknym żeś rumakiem.

Ech pognałabym ja z tobą,

upajając się wiatru smakiem.

Choćby na oklep i bez baczmagów,

byleby z tobą, boś koń na schwał.

I heya! z kopyta galopem,

a w szczerym polu już tylko cwał.


Hej ty koniu, siwy koniu,

dokąd ty tak gnasz?

Parskasz, prychasz, rwiesz z kopyta,

rozwichrzoną grzywę masz.

Czujesz pewnie zapach wiosny

W południowym wietrze...

Galopujesz po horyzont,

chrapami wciągając powietrze.


Ech ty koniu, siwy koniu,

pięknyś ty ogierek!

Marzysz pewnie o swej klaczy

słodkiej jak cukierek.

Marzenia jak skrzydlaty pegaz

niech cię w przestworza niosą,

a ujrzysz wnet w obłokach klacz,

przystrojoną srebrzystą rosą.


Ech ty koniu, siwy koniu,

gnaj po horyzont, gnaj!

Gdy znów wrócisz do mnie we śnie,

w moim sercu zakwitnie raj!



Już w dzieciństwie, kiedy tylko spostrzegłam jakiegoś konia, stałam z rozdziawioną buziunią i przypatrywałam się mu. Pamiętam też, że zbierałam różne kartki i obrazeczki z końmi wszelkiej maści. Zaś na ogniskach harcerskich nieraz śpiewałam piosenkę o siwym koniu. Pewnie każdy ją zna. To szło jakoś tak: "Siwy koń mnie niesie po prerii, po lesie, a ja sobie śpiewam piosnkę tą. Siwy koń mnie niesie po prerii po lesie, a ja sobie śpiewam piosnkę tą. Rio de Janeiro, ahoj, caballero. Najpiękniejszy miesiąc to maj" (...). Piosenka niby banalna... ale o koniu. A ja lubię piosenki o koniach. Do dziś. Jaką tylko gdzieś usłyszę, słucham z rozrzewnieniem. Ech, konie, jak ja was kocham.

Żałuję bardzo, że konno nie jeżdżę. Wprawdzie w dalekiej przeszłości parokrotnie jeździłam, to jednak powiedzieć o sobie, iż "jeżdżę konno", to zbyt wielka przesada. Nawet parę lat temu jeździłam. Pewnego dnia, kiedy jak zwykle byłam w lesie na spacerze ze swoim „bodyguardem” Dogiem Arlekinem, spotkałam tam faceta, który objeżdżał akurat swoje konie. Na jednym siedział w siodle, a drugiego bez siodła miał przytroczonego rzemieniem do swojego siodła. Kiedy się do mnie zbliżył, zażartowałam sobie:
O, dwa konie, a jeden jeźdźca... A to nie szkoda by ten drugi koń tak sam bez jeźdźca stępał?
A co, miałaby pani ochotę być drugim jeźdźcem? — pytaniem na pytanie odpowiedział facet, chichocząc pod nosem.
Jaka była moja odpowiedź? Wiadomo. Po chwili siedziałam już na pięknym siwym koniu, szczęśliwa, że o matko! Na oklep oczywiście... I jazda po lesie! Mój pies też był szczęśliwy. Wreszcie mógł poczuć prawdziwy zew natury. 
Po ponad godzinnej jeździe po lesie, odprowadziłam „swojego” siwego konika, siedząc na jego grzbiecie oczywiście, aż do jego stajni. Chyba mnie polubił, bo długo za mną przez okienko zaglądał... Ech, konie, jak ja was kocham!
 
 


Kogucik Kokotek

Kogucik Kokotek siedząc w kurniku,
Pieje na całe gardło: — Kukurykuuu!!!
Czas wstawać, dzień nowy nastał,
Kukurykuuuu!!! — Czy ktoś zaspał?
Słoneczko złociste na niebie wschodzi.
Z pościeli śpiochy... i to już, wychodzić!
Kukuryku!
                Kukuryku!!
                                  Kukurykuuu!!!

Zamknij się wreszcie! — Kokoszka zagdakała. —
Spać nie dajesz… Ależ z ciebie zakała!
Kogucik Kokotek obrażoną minę robi:
Budzenie to nie tylko moje hobby,
To obowiązek i ciężka praca…
Widzisz Kokoszko? Praca popłaca.
Ten korzec pszenicy dał mi gospodarz.
Podzielę się z tobą, jak mi słowo dasz,
Że rankiem nigdy marudzić nie będziesz,
I że zrobisz mi miejsce na swojej grzędzie.
Ko… Koo… Kooo… Kokotku mój kochany —
Zakwiliła Kokoszka głosem mniej zaspanym —
Wszystko co zechcesz, miły mój.
Masz rację, praca to ciężki znój.
Siadajmy więc razem do śniadanka…
Byś nabrał sił do następnego ranka.
Kogucik Kokotek już zadowolony,
Usiadł na grzędzie rozpromieniony...
I znów się rozlega — nie tylko — w kurniku:
Kukuryku!
                Kukuryku!!
                                  Kukurykuuu!!!

     Rysunek mojej 7-letniej Wnuczki.

niedziela, 7 października 2018

Pani Jesień

Pani Jesień krąży po świecie,
szukając miejsca dla siebie...
O, dotarła już i do nas
i poczuła się jak w niebie.
 


 
I my, dzieci, razem z nią...
 
Bo:

W oprawie złotej jesieni,

trawka się ciągle zieleni.


czwartek, 4 października 2018

22 dni nadziei i beznadziei pod Mostem Poniatowskiego

(Zdjęcie ze zbiorów warszawa.wikia.com/wiki)


Wujek Stanisław, najstarszy brat mojej Mamy, w czasie II wojny światowej walczył o wolną Polskę. Kilkakrotnie był ranny. Był także w niewoli niemieckiej. Po zaleczeniu ran po walkach stoczonych w czasie pierwszej mobilizacji oraz niewoli, po raz drugi zaciągnął się do wojska wiosną 1943 r. — do Armii Kościuszkowskiej. Z armią dotarł w sierpniu 1944 r. nad Wisłę, aby wspomóc Powstanie Warszawskie.
 
Warszawa stała w ogniu. Armia Kościuszkowska pod dowództwem gen. Zygmunta Berlinga stanęła po drugiej stronie Wisły. Gen. Berling z jakiś względów nie mógł wydać rozkazu, aby armia włączyła się do walki, podsunął tylko myśl, aby ten kto chce, na ochotnika, ruszył na pomoc Warszawie. Wojsko ruszyło. Ładowali się po pięciu lub siedmiu do jednej łódki. Ładowali sprzęt. Pod osłoną nocy zaczęli forsować Wisłę. Niemcy rakietami oświetlali rzekę i ostrzeliwali forsujących żołnierzy. Wielu żołnierzy zginęło od razu. Jednak wielu też udało się przedostać na drugi brzeg i pośpieszyć powstańcom z pomocą. Na jednej z tych łódek znajdował się Wujek Stanisław. W łódce było siedmiu żołnierzy. Czterech od razu zginęło od kul hitlerowców, trzech ciężko rannych, m.in. Wujek, przygnieceni ciałami zabitych, płynęło dalej z prądem Wisły. Nurt rzeki zaniósł ich pod przęsło zniszczonego Mostu Poniatowskiego. Była noc. Zrobiło się cicho. Trójka rannych żołnierzy Armii Kościuszkowskiej wykaraskała się spod ciał zabitych kolegów i z ogromnym trudem dotarła na brzeg. Jeden z nich miał wyrwane pośladki. Męczył się potwornie. W końcu nad ranem zmarł. Wujek był ranny w biodro. Rana postrzałowa była głęboka i rozległa. Pozostały przy życiu kolega o nazwisku Wychopień był mniej ranny. Przez cały tydzień leżeli tam w potwornych bólach, w ogromnym strachu, bez jedzenia. Pili tylko wodę z Wisły.

Po tygodniu, kiedy byli już wycieńczeni z bólu, upływu krwi, głodu… i braku nadziei na ratunek, zauważyli nagle, że po rozrywanych przęsłach, niczym małpiątko, przedziera się jakiś chłopiec. Zawołali go do siebie. Był to harcerz Rysiek (lat 13), który jako łącznik, starał się przedostać z meldunkiem na drugi brzeg Wisły. Wujek poprosił go, aby zdobył dla nich coś do zjedzenia. Rysiek był przerażony sytuacją żołnierzy, ale nie umiał im pomóc. Na moście byli Niemcy, a on niczego do jedzenia przy sobie nie miał. Wtedy Wujek poprosił go, aby wydobył chleb z ich łodzi, która ciągle dryfowała w malutkiej zatoczce niedaleko brzegu, na wpół zatopiona, z ciałami zabitych żołnierzy. Chłopak był przerażony, że miałby grzebać za chlebakami pomiędzy ciałami zabitych.
Nie bój się zabitych, oni ci nic nie zrobią — powiedział mu wtedy Wujek. — Patrz tylko, żeby cię Niemcy nie dostrzegli.
Rysiek nabrał wtedy odwagi… i spisał się dzielnie. Dotarł wpław do łodzi i z powrotem i w efekcie przyciągnął ze sobą kilka chlebaków z chlebem rozmoczonym wodą i krwią zabitych. Ranni żołnierze byli jednak szczęśliwi, że chociaż takim chlebem mogą się nieco posilić.
Chłopak musiał udać się w dalszą drogę. Z meldunkiem. Zanim się jednak oddalił, obiecał Wujkowi, że jak dotrze na miejsce, zamelduje o nich dowódcy. Wkrótce zniknął im z oczu. Wspinając się po przęsłach, przedostał się na drugi brzeg Wisły. W Wujku i w jego koledze zatliła się iskierka nadziei. Niestety, minął następny tydzień i żadna pomoc nie nadchodziła. Spleśniały chleb, choć wydzielali go sobie małymi kawalątkami, kończył się już. Starczyło go na tydzień.

W takich oto warunkach siedzieli pod mostem. Modlili się i czekali zbawienia. W ich ranach namnożyło się już robactwo. Z drugiego brzegu Wisły widzieli ich polscy żołnierze. Bali się jednak ryzykować, bo Niemcy chodzili po moście. Mieli działa, i co rusz, oświetlając Wisłę i jej brzegi, puszczali serie z dział. Warszawa stała w ogniu. Potężne eksplozje targały powietrzem. Zewsząd było słychać serie z karabinów, płacz i lament ludzi. Jakie myśli mogło mieć tych dwóch rannych, wygłodzonych żołnierzy, leżących pod Mostem Poniatowskiego? W obliczu wszechobecnej śmierci — została im tylko modlitwa… i silna wola życia. Pomimo wszystko. Przecież każdy z nich miał rodzinę, żonę, dzieci.

Trzeci tydzień dobiegał końca. Dwaj żołnierze byli u kresu sił i nadziei na ratunek. W myślach zaczęli się żegnać z życiem i ze swoimi bliskimi. Została im już tylko rozpacz i beznadzieja… Wtedy, ni stąd, ni zowąd, zauważyli w oddali płynącą w ich kierunku łódkę i kajak. To było ich wybawienie. Takiej szansy tych dwóch wycieńczonych żołnierzy nie mogło zaprzepaścić. Resztkami sił doczołgali się do brzegu by ich zauważono. Niestety… znów rozpacz. Łódka i kajak były puste. Nikogo w nich nie było. A co dziwne, były ze sobą powiązane grubym sznurem.
Wycieńczeni żołnierze postanowili jednak wykorzystać tę szansę i popłynąć z nurtem Wisły. Zapragnęli znaleźć się jak najdalej od tego miejsca, gdzie czekała ich niechybna śmierć z głodu i ran. Tym bardziej, że wdarło się już zakażenie. Rany ropiały. A atakujące ich coraz bardziej szczury, dopełniały dzieła. Pokaleczone i pogryzione ciała zaczynały już gnić. W potwornych mękach wciągnęli swe pokiereszowane ciała do łodzi i odbili od brzegu.

Woda niosła ich coraz dalej i dalej od na wpół zawalonego Mostu Poniatowskiego. Płynęli z nurtem, nie wiedząc, czy po śmierć, czy po ratunek. W końcu udało im się dobić na drugi brzeg Wisły. Myśleli, że są uratowani, aż tu nagle, do odgłosów eksplozji i strzałów armatnich, uszu ich doleciały serie z karabinów, i to tuż nad ich głowami. Jedna po drugiej. Znów żegnali się z życiem. Zrozpaczeni żołnierze Armii Kościuszkowskiej byli pewni, że to już ich koniec.
Szczęściem w nieszczęściu udało im się jednak ujść z życiem. Okazało się, że to polscy żołnierze celowali w nich, biorąc ich za wroga, ale kiedy zauważyli ich mundury, strzelać przestali.
Skulona w łodzi dwójka rannych i przerażonych Kościuszkowców usłyszała nagle nad głowami śmiech żołnierzy, a jeden z nich zawołał:
No, koledzy, będziecie długo żyć, bo już mieliśmy wyładować w was cały magazynek.
Byli uratowani! Czyżby to był… cud nad Wisłą? Dla tych dwojga umęczonych żołnierzy był z pewnością.
Żołnierze natychmiast zajęli się rannymi i odwieźli ich do szpitala polowego. Potem wraz z Armią Kościuszkowską dotarli do Berlina, gdzie zastał ich już koniec wojny.

Nikt nigdy nie doszedł do tego, skąd się wzięła ta łódka z kajakiem, i jakim cudem do nich dopłynęła.

Trzydzieści lat po wojnie wojskowy redaktor Alojzy Sroga „wygrzebał” w wojskowych archiwach notatkę o ciężko rannych żołnierzach, którzy 22 dni pod Mostem Poniatowskiego czekali na ratunek. Zafrapowany tą notatką dotarł do Wujka i na podstawie jego opowiadań napisał książkę pt. „Nadzieje”.

Również w „Ekspresie Wieczornym” w odcinkach opisywano wówczas tę tragiczną historię Wujka. Wtedy Wujek stał się nagle bohaterem. Jego współtowarzysz niedoli, Wychopień, mniej, gdyż po wojnie wyjechał do USA. Dziennikarze ciągle nagabywali Wujka o wywiady. Jednak nikt nigdy nie zatroszczył się o jego stan zdrowia, który już do końca jego dni nie był dobry. Głębokie i rozległe rany, jakie doznał w czasie wojny, a zwłaszcza w Powstaniu Warszawskim, pozostawiły ślad na całe jego życie. Odszkodowania jakiegoś też nigdy nie dostał. Ot i dola Żołnierza Polskiego!

wtorek, 2 października 2018

Oczekuj miłości a przyjdzie


Książka ta została wydana przez Wydawnictwo E-bookowo. 
Oferta Wydawnictwa: 
https://www.e-bookowo.pl/self-publishing/milosc-przyszla-niespodzianie.html


Miłość przyszła niespodzianie — zbiór krótkich opowiadań erotycznych składający się z pięciu odrębnych historii pięciu kobiet w różnym wieku. Każda z tych historii niesie ze sobą jednak podobne przesłanie: „Oczekuj miłości a przyjdzie”.

Oczekuj miłości a przyjdzie
(fragment opowiadania) 


Irena jeszcze parę miesięcy temu chodziła jak struta. Z dnia na dzień popadała w depresję. Odszedł od niej mąż. Po 25 latach małżeństwa. Nie to jednak było dla niej najgorsze. Ich małżeństwo od początku było niezbyt udane. Żyli ze sobą właściwie tylko dla dzieci. Od kiedy dzieci się usamodzielniły, nic ich już nie łączyło. Przestali już nawet spać w jednym łóżku. Spać, bo o seksie to już przez ostatnie 10 lat nawet mowy nie było. Pogodziła się z jego odejściem. Zaczęła już nawet sobie życie jakoś układać. Cały jej ciężko wypracowany spokój runął jednak, i to w jednym momencie, kiedy pewnego feralnego dnia zobaczyła męża z inna kobietą. Ani to młodszą, ani ładniejszą. A on, ten jej mąż, szedł przy niej uśmiechnięty i tachał wypchane siaty z zakupami. Ten widok ją dobił. Bo jakże to tak, przez tyle lat on nigdy tego nie robił. — „Jak ona tego dokonała? Co ona ma, czego ja nie mam?” — Irena wciąż się zastanawiała, płacząc po nocach. Nieustannie analizowała całe ich pożycie małżeńskie, obwiniając raz siebie, raz męża. I gdyby nie jej koleżanka z pracy, Bożena, pewnie by popadła w całkowitą depresję. Bożena zaczęła wyciągać ją na różne imprezy dla singli. Niezbyt jej się to na początku podobało, ale poddawała się koleżance, bo nie miała siły się jej przeciwstawiać. Aż raz, na takim jednym spotkaniu, poznała Tomasza. Tomasz był bardzo miłym, dystyngowanym panem około pięćdziesiątki. Nie przeszkadzało jej, że był nieco starszy. Ważne, że był miły i bardzo delikatny. Żadnej nachalności, żadnego grubiaństwa, do jakiego przez tyle lat była przyzwyczajona, ze strony Tomasza, nie doświadczyła. Zaczęli się coraz częściej spotykać.
Irenko, to może już nasza ostatnia szansa na miłość — Tomasz powtarzał jej wkoło.
Ach bredzisz — odpowiadała mu, udając zezłoszczoną.
Wyczuwała, że Tomasz pragnie czegoś więcej od niej, ale ona ciągle wyznaczała granice. I choć Tomasz wciąż i wciąż je przekraczał, nie miała mu za złe, gdyż robił to bardzo delikatnie. Wreszcie kiedy pewnego wieczoru wracali z teatru, Tomasz zaprosił ją do siebie. Już w przedpokoju przywarł do niej i zaczął namiętnie całować i pieścić. Irena czuła się bardzo speszona, jednak z każdą chwilą coraz bardziej poddawała się jego pieszczotom. Nie sądziła, że mogą jej sprawiać aż taką przyjemność. Tym większą im bardziej się rozluźniała.
Tomasz, proszę, nie — szepnęła bez przekonania.
Bo co, bo nam już nie wypada? — usłyszała tuż przy swoim uchu.
Boję się — szepnęła jeszcze, bo nagle przyszło jej na myśl, że on może być zawiedziony jej ciałem.
Nie bój się, będę bardzo delikatny. Obiecuję. To dla mnie też pierwszy raz od wielu lat — uspokajał ją miłym tembrem głosu.
Irena przestała protestować i już całkowicie poddała się coraz mocniej napierającej fali namiętności. Poczuła wilgoć jego warg na szyi. Odchyliła odruchowo głowę. Już za nic nie chciała by przestał. Przeszło ją dziwne mrowienie. I kiedy Tomasz chwycił ją za rękę i pociągnął do sypialni, nie protestowała już w ogóle. Ani wtedy, kiedy rozpinał jej bluzeczkę, guzik po guziku, i kładł ją delikatnie na łóżku. Pieszczoty jego były nieśpieszne. Całował ją, muskał, głaskał, szukając czułych miejsc na jej ciele. Pytał też czy to jej sprawia przyjemność. Irena była zdziwiona jego pytaniami, bo przecież jej mąż, jej jedyny do tej pory mężczyzna, nigdy o to nie dbał. Chciała mu odpowiedzieć, ale jedynie westchnienie pożądania wydobyło jej się z ust. Czuła, że jej wnętrze wypełnia nieznana jej rozkosz. Że każdy centymetr jej ciała drga i pulsuje. Gdy poczuła go w sobie, przeszył ją spazm niebiańskiej rozkoszy. Straciła nad sobą panowanie. Cała była rozkoszą. Jej ciało brało i dawało… i wciąż chciało więcej i więcej. Było naprężone, gorące, wilgotne. Nagle znieruchomiała, a z jej piersi wydobył się jęk rozkoszy... Odpłynęła.
Kochanie, ty płaczesz? — spytał Tomasz po chwili, kiedy leżeli już obok siebie wyczerpani doznaniami miłosnymi. — Coś nie tak?
Nie, nie… A właściwie tak — poprawiła się Irena, wycierając spływające łzy i uśmiechając się jednocześnie. — Czy ty wiesz, co ty ze mną zrobiłeś? Chyba właśnie miałam orgazm. — Irena aż się zająknęła, bo to słowo ledwo jej przez gardło przeszło. — Po raz pierwszy w życiu czułam to tak bardzo intensywnie...