(Zdjęcie ze zbiorów warszawa.wikia.com/wiki)
Wujek
Stanisław, najstarszy brat mojej Mamy, w czasie II wojny światowej
walczył o wolną Polskę. Kilkakrotnie był ranny. Był także w
niewoli niemieckiej. Po zaleczeniu ran po walkach stoczonych w czasie
pierwszej mobilizacji oraz niewoli, po raz drugi zaciągnął się do
wojska wiosną 1943 r. — do Armii Kościuszkowskiej. Z armią
dotarł w sierpniu 1944 r. nad Wisłę, aby wspomóc Powstanie
Warszawskie.
Warszawa
stała w ogniu. Armia Kościuszkowska pod dowództwem gen. Zygmunta
Berlinga stanęła po drugiej stronie Wisły. Gen. Berling z jakiś
względów nie mógł wydać rozkazu, aby armia włączyła się do
walki, podsunął tylko myśl, aby ten kto chce, na ochotnika, ruszył
na pomoc Warszawie. Wojsko ruszyło. Ładowali się po pięciu lub
siedmiu do jednej łódki. Ładowali sprzęt. Pod osłoną nocy
zaczęli forsować Wisłę. Niemcy rakietami oświetlali rzekę i
ostrzeliwali forsujących żołnierzy. Wielu żołnierzy zginęło od
razu. Jednak wielu też udało się przedostać na drugi brzeg i
pośpieszyć powstańcom z pomocą. Na jednej z tych łódek
znajdował się Wujek Stanisław. W łódce było siedmiu żołnierzy.
Czterech od razu zginęło od kul hitlerowców, trzech ciężko
rannych, m.in. Wujek, przygnieceni ciałami zabitych, płynęło
dalej z prądem Wisły. Nurt rzeki zaniósł ich pod przęsło
zniszczonego Mostu Poniatowskiego. Była noc. Zrobiło się cicho.
Trójka rannych żołnierzy Armii Kościuszkowskiej wykaraskała się
spod ciał zabitych kolegów i z ogromnym trudem dotarła na brzeg.
Jeden z nich miał wyrwane pośladki. Męczył się potwornie. W
końcu nad ranem zmarł. Wujek był ranny w biodro. Rana postrzałowa
była głęboka i rozległa. Pozostały przy życiu kolega o nazwisku
Wychopień był mniej ranny. Przez cały tydzień leżeli tam w
potwornych bólach, w ogromnym strachu, bez jedzenia. Pili tylko wodę
z Wisły.
Po
tygodniu, kiedy byli już wycieńczeni z bólu, upływu krwi, głodu…
i braku nadziei na ratunek, zauważyli nagle, że po rozrywanych
przęsłach, niczym małpiątko, przedziera się jakiś chłopiec.
Zawołali go do siebie. Był to harcerz Rysiek (lat 13), który jako
łącznik, starał się przedostać z meldunkiem na drugi brzeg
Wisły. Wujek poprosił go, aby zdobył dla nich coś do zjedzenia.
Rysiek był przerażony sytuacją żołnierzy, ale nie umiał im
pomóc. Na moście byli Niemcy, a on niczego do jedzenia przy sobie
nie miał. Wtedy Wujek poprosił go, aby wydobył chleb z ich łodzi,
która ciągle dryfowała w malutkiej zatoczce niedaleko brzegu, na
wpół zatopiona, z ciałami zabitych żołnierzy. Chłopak był
przerażony, że miałby grzebać za chlebakami pomiędzy ciałami
zabitych.
— Nie
bój się zabitych, oni ci nic nie zrobią — powiedział mu wtedy
Wujek. — Patrz tylko, żeby cię Niemcy nie dostrzegli.
Rysiek
nabrał wtedy odwagi… i spisał się dzielnie. Dotarł wpław do
łodzi i z powrotem i w efekcie przyciągnął ze sobą kilka
chlebaków z chlebem rozmoczonym wodą i krwią zabitych. Ranni
żołnierze byli jednak szczęśliwi, że chociaż takim chlebem mogą
się nieco posilić.
Chłopak
musiał udać się w dalszą drogę. Z meldunkiem. Zanim się jednak
oddalił, obiecał Wujkowi, że jak dotrze na miejsce, zamelduje o
nich dowódcy. Wkrótce zniknął im z oczu. Wspinając się po
przęsłach, przedostał się na drugi brzeg Wisły. W Wujku i w jego
koledze zatliła się iskierka nadziei. Niestety, minął następny
tydzień i żadna pomoc nie nadchodziła. Spleśniały chleb, choć
wydzielali go sobie małymi kawalątkami, kończył się już.
Starczyło go na tydzień.
W
takich oto warunkach siedzieli pod mostem. Modlili się i czekali
zbawienia. W ich ranach namnożyło się już robactwo. Z drugiego
brzegu Wisły widzieli ich polscy żołnierze. Bali się jednak
ryzykować, bo Niemcy chodzili po moście. Mieli działa, i co rusz,
oświetlając Wisłę i jej brzegi, puszczali serie z dział.
Warszawa stała w ogniu. Potężne eksplozje targały powietrzem.
Zewsząd było słychać serie z karabinów, płacz i lament ludzi.
Jakie myśli mogło mieć tych dwóch rannych, wygłodzonych
żołnierzy, leżących pod Mostem Poniatowskiego? W obliczu
wszechobecnej śmierci — została im tylko modlitwa… i silna wola
życia. Pomimo wszystko. Przecież każdy z nich miał rodzinę,
żonę, dzieci.
Trzeci
tydzień dobiegał końca. Dwaj żołnierze byli u kresu sił i
nadziei na ratunek. W myślach zaczęli się żegnać z życiem i ze
swoimi bliskimi. Została im już tylko rozpacz i beznadzieja…
Wtedy, ni stąd, ni zowąd, zauważyli w oddali płynącą w ich
kierunku łódkę i kajak. To było ich wybawienie. Takiej szansy
tych dwóch wycieńczonych żołnierzy nie mogło zaprzepaścić.
Resztkami sił doczołgali się do brzegu by ich zauważono.
Niestety… znów rozpacz. Łódka i kajak były puste. Nikogo w nich
nie było. A co dziwne, były ze sobą powiązane grubym sznurem.
Wycieńczeni
żołnierze postanowili jednak wykorzystać tę szansę i popłynąć
z nurtem Wisły. Zapragnęli znaleźć się jak najdalej od tego
miejsca, gdzie czekała ich niechybna śmierć z głodu i ran. Tym
bardziej, że wdarło się już zakażenie. Rany ropiały. A
atakujące ich coraz bardziej szczury, dopełniały dzieła.
Pokaleczone i pogryzione ciała zaczynały już
gnić. W potwornych mękach wciągnęli swe pokiereszowane ciała do
łodzi i odbili od brzegu.
Woda
niosła ich coraz dalej i dalej od na wpół zawalonego Mostu
Poniatowskiego. Płynęli z nurtem, nie wiedząc, czy po śmierć,
czy po ratunek. W końcu udało im się dobić na drugi brzeg Wisły.
Myśleli, że są uratowani, aż tu nagle, do odgłosów eksplozji i
strzałów armatnich, uszu ich doleciały serie z karabinów, i to
tuż nad ich głowami. Jedna po drugiej. Znów żegnali się z
życiem. Zrozpaczeni żołnierze Armii Kościuszkowskiej byli pewni,
że to już ich koniec.
Szczęściem
w nieszczęściu udało im się jednak ujść z życiem. Okazało
się, że to polscy żołnierze celowali w nich, biorąc ich za
wroga, ale kiedy zauważyli ich mundury, strzelać przestali.
Skulona
w łodzi dwójka rannych i przerażonych Kościuszkowców usłyszała
nagle nad głowami śmiech żołnierzy, a jeden z nich zawołał:
— No,
koledzy, będziecie długo żyć, bo już mieliśmy wyładować w was
cały magazynek.
Byli
uratowani! Czyżby to był… cud nad Wisłą? Dla tych dwojga
umęczonych żołnierzy był z pewnością.
Żołnierze
natychmiast zajęli się rannymi i odwieźli ich do szpitala
polowego. Potem wraz z Armią Kościuszkowską dotarli do Berlina,
gdzie zastał ich już koniec wojny.
Nikt
nigdy nie doszedł do tego, skąd się wzięła ta łódka z
kajakiem, i jakim cudem do nich dopłynęła.
Trzydzieści
lat po wojnie wojskowy redaktor Alojzy Sroga „wygrzebał” w
wojskowych archiwach notatkę o ciężko rannych żołnierzach,
którzy 22 dni pod Mostem Poniatowskiego czekali na ratunek.
Zafrapowany tą notatką dotarł do Wujka i na podstawie jego
opowiadań napisał książkę pt. „Nadzieje”.
Również
w „Ekspresie Wieczornym” w odcinkach opisywano wówczas tę
tragiczną historię Wujka. Wtedy Wujek stał się nagle bohaterem.
Jego współtowarzysz niedoli, Wychopień, mniej, gdyż po wojnie
wyjechał do USA. Dziennikarze ciągle nagabywali Wujka o wywiady.
Jednak nikt nigdy nie zatroszczył się o jego stan zdrowia, który
już do końca jego dni nie był dobry. Głębokie i rozległe rany,
jakie doznał w czasie wojny, a zwłaszcza w Powstaniu Warszawskim,
pozostawiły ślad na całe jego życie. Odszkodowania jakiegoś też
nigdy nie dostał. Ot i dola Żołnierza Polskiego!