czwartek, 4 października 2018

22 dni nadziei i beznadziei pod Mostem Poniatowskiego

(Zdjęcie ze zbiorów warszawa.wikia.com/wiki)


Wujek Stanisław, najstarszy brat mojej Mamy, w czasie II wojny światowej walczył o wolną Polskę. Kilkakrotnie był ranny. Był także w niewoli niemieckiej. Po zaleczeniu ran po walkach stoczonych w czasie pierwszej mobilizacji oraz niewoli, po raz drugi zaciągnął się do wojska wiosną 1943 r. — do Armii Kościuszkowskiej. Z armią dotarł w sierpniu 1944 r. nad Wisłę, aby wspomóc Powstanie Warszawskie.
 
Warszawa stała w ogniu. Armia Kościuszkowska pod dowództwem gen. Zygmunta Berlinga stanęła po drugiej stronie Wisły. Gen. Berling z jakiś względów nie mógł wydać rozkazu, aby armia włączyła się do walki, podsunął tylko myśl, aby ten kto chce, na ochotnika, ruszył na pomoc Warszawie. Wojsko ruszyło. Ładowali się po pięciu lub siedmiu do jednej łódki. Ładowali sprzęt. Pod osłoną nocy zaczęli forsować Wisłę. Niemcy rakietami oświetlali rzekę i ostrzeliwali forsujących żołnierzy. Wielu żołnierzy zginęło od razu. Jednak wielu też udało się przedostać na drugi brzeg i pośpieszyć powstańcom z pomocą. Na jednej z tych łódek znajdował się Wujek Stanisław. W łódce było siedmiu żołnierzy. Czterech od razu zginęło od kul hitlerowców, trzech ciężko rannych, m.in. Wujek, przygnieceni ciałami zabitych, płynęło dalej z prądem Wisły. Nurt rzeki zaniósł ich pod przęsło zniszczonego Mostu Poniatowskiego. Była noc. Zrobiło się cicho. Trójka rannych żołnierzy Armii Kościuszkowskiej wykaraskała się spod ciał zabitych kolegów i z ogromnym trudem dotarła na brzeg. Jeden z nich miał wyrwane pośladki. Męczył się potwornie. W końcu nad ranem zmarł. Wujek był ranny w biodro. Rana postrzałowa była głęboka i rozległa. Pozostały przy życiu kolega o nazwisku Wychopień był mniej ranny. Przez cały tydzień leżeli tam w potwornych bólach, w ogromnym strachu, bez jedzenia. Pili tylko wodę z Wisły.

Po tygodniu, kiedy byli już wycieńczeni z bólu, upływu krwi, głodu… i braku nadziei na ratunek, zauważyli nagle, że po rozrywanych przęsłach, niczym małpiątko, przedziera się jakiś chłopiec. Zawołali go do siebie. Był to harcerz Rysiek (lat 13), który jako łącznik, starał się przedostać z meldunkiem na drugi brzeg Wisły. Wujek poprosił go, aby zdobył dla nich coś do zjedzenia. Rysiek był przerażony sytuacją żołnierzy, ale nie umiał im pomóc. Na moście byli Niemcy, a on niczego do jedzenia przy sobie nie miał. Wtedy Wujek poprosił go, aby wydobył chleb z ich łodzi, która ciągle dryfowała w malutkiej zatoczce niedaleko brzegu, na wpół zatopiona, z ciałami zabitych żołnierzy. Chłopak był przerażony, że miałby grzebać za chlebakami pomiędzy ciałami zabitych.
Nie bój się zabitych, oni ci nic nie zrobią — powiedział mu wtedy Wujek. — Patrz tylko, żeby cię Niemcy nie dostrzegli.
Rysiek nabrał wtedy odwagi… i spisał się dzielnie. Dotarł wpław do łodzi i z powrotem i w efekcie przyciągnął ze sobą kilka chlebaków z chlebem rozmoczonym wodą i krwią zabitych. Ranni żołnierze byli jednak szczęśliwi, że chociaż takim chlebem mogą się nieco posilić.
Chłopak musiał udać się w dalszą drogę. Z meldunkiem. Zanim się jednak oddalił, obiecał Wujkowi, że jak dotrze na miejsce, zamelduje o nich dowódcy. Wkrótce zniknął im z oczu. Wspinając się po przęsłach, przedostał się na drugi brzeg Wisły. W Wujku i w jego koledze zatliła się iskierka nadziei. Niestety, minął następny tydzień i żadna pomoc nie nadchodziła. Spleśniały chleb, choć wydzielali go sobie małymi kawalątkami, kończył się już. Starczyło go na tydzień.

W takich oto warunkach siedzieli pod mostem. Modlili się i czekali zbawienia. W ich ranach namnożyło się już robactwo. Z drugiego brzegu Wisły widzieli ich polscy żołnierze. Bali się jednak ryzykować, bo Niemcy chodzili po moście. Mieli działa, i co rusz, oświetlając Wisłę i jej brzegi, puszczali serie z dział. Warszawa stała w ogniu. Potężne eksplozje targały powietrzem. Zewsząd było słychać serie z karabinów, płacz i lament ludzi. Jakie myśli mogło mieć tych dwóch rannych, wygłodzonych żołnierzy, leżących pod Mostem Poniatowskiego? W obliczu wszechobecnej śmierci — została im tylko modlitwa… i silna wola życia. Pomimo wszystko. Przecież każdy z nich miał rodzinę, żonę, dzieci.

Trzeci tydzień dobiegał końca. Dwaj żołnierze byli u kresu sił i nadziei na ratunek. W myślach zaczęli się żegnać z życiem i ze swoimi bliskimi. Została im już tylko rozpacz i beznadzieja… Wtedy, ni stąd, ni zowąd, zauważyli w oddali płynącą w ich kierunku łódkę i kajak. To było ich wybawienie. Takiej szansy tych dwóch wycieńczonych żołnierzy nie mogło zaprzepaścić. Resztkami sił doczołgali się do brzegu by ich zauważono. Niestety… znów rozpacz. Łódka i kajak były puste. Nikogo w nich nie było. A co dziwne, były ze sobą powiązane grubym sznurem.
Wycieńczeni żołnierze postanowili jednak wykorzystać tę szansę i popłynąć z nurtem Wisły. Zapragnęli znaleźć się jak najdalej od tego miejsca, gdzie czekała ich niechybna śmierć z głodu i ran. Tym bardziej, że wdarło się już zakażenie. Rany ropiały. A atakujące ich coraz bardziej szczury, dopełniały dzieła. Pokaleczone i pogryzione ciała zaczynały już gnić. W potwornych mękach wciągnęli swe pokiereszowane ciała do łodzi i odbili od brzegu.

Woda niosła ich coraz dalej i dalej od na wpół zawalonego Mostu Poniatowskiego. Płynęli z nurtem, nie wiedząc, czy po śmierć, czy po ratunek. W końcu udało im się dobić na drugi brzeg Wisły. Myśleli, że są uratowani, aż tu nagle, do odgłosów eksplozji i strzałów armatnich, uszu ich doleciały serie z karabinów, i to tuż nad ich głowami. Jedna po drugiej. Znów żegnali się z życiem. Zrozpaczeni żołnierze Armii Kościuszkowskiej byli pewni, że to już ich koniec.
Szczęściem w nieszczęściu udało im się jednak ujść z życiem. Okazało się, że to polscy żołnierze celowali w nich, biorąc ich za wroga, ale kiedy zauważyli ich mundury, strzelać przestali.
Skulona w łodzi dwójka rannych i przerażonych Kościuszkowców usłyszała nagle nad głowami śmiech żołnierzy, a jeden z nich zawołał:
No, koledzy, będziecie długo żyć, bo już mieliśmy wyładować w was cały magazynek.
Byli uratowani! Czyżby to był… cud nad Wisłą? Dla tych dwojga umęczonych żołnierzy był z pewnością.
Żołnierze natychmiast zajęli się rannymi i odwieźli ich do szpitala polowego. Potem wraz z Armią Kościuszkowską dotarli do Berlina, gdzie zastał ich już koniec wojny.

Nikt nigdy nie doszedł do tego, skąd się wzięła ta łódka z kajakiem, i jakim cudem do nich dopłynęła.

Trzydzieści lat po wojnie wojskowy redaktor Alojzy Sroga „wygrzebał” w wojskowych archiwach notatkę o ciężko rannych żołnierzach, którzy 22 dni pod Mostem Poniatowskiego czekali na ratunek. Zafrapowany tą notatką dotarł do Wujka i na podstawie jego opowiadań napisał książkę pt. „Nadzieje”.

Również w „Ekspresie Wieczornym” w odcinkach opisywano wówczas tę tragiczną historię Wujka. Wtedy Wujek stał się nagle bohaterem. Jego współtowarzysz niedoli, Wychopień, mniej, gdyż po wojnie wyjechał do USA. Dziennikarze ciągle nagabywali Wujka o wywiady. Jednak nikt nigdy nie zatroszczył się o jego stan zdrowia, który już do końca jego dni nie był dobry. Głębokie i rozległe rany, jakie doznał w czasie wojny, a zwłaszcza w Powstaniu Warszawskim, pozostawiły ślad na całe jego życie. Odszkodowania jakiegoś też nigdy nie dostał. Ot i dola Żołnierza Polskiego!