poniedziałek, 29 października 2018

Halloween — trick or treat

Kiedyś nie przepadałam za świętem Halloween. Od kiedy przekonałam się jednak, że dzieciaki bardzo lubią tę radosną maskaradę odnoszącą się do Święta Zmarłych, tradycję tę polubiłam. I już od lat, kiedy dzieciaki przebrane w różne „straszydła” przychodzą do mnie z zawołaniem: „Süß oder sauer” (dokł. tłum. z niem. „słodkie albo kwaśne, czyli "cukierek albo psikus”), zawsze obdarowuję je różnymi słodyczami.
Halloween to naprawdę radosna zabawa. Myślę, że zacni Celtowie, gdzieś tam w zaświatach, nie obrażają się, że ich obrządek ku czci boga śmierci —Samhaina, dzisiaj tak wygląda. Bo też Halloween (od ang. określenia All-Hallow, czyli „w przeddzień wszystkich świętych”), wywodzi się właśnie z ich, sprzed 2,5 tys. lat, celtyckiego obrządku.

Halloween w katolickiej Polsce jednak ciągle nie jest dobrze przyjmowany. Szkoda, bo dzieciaki dzięki tej zabawie, choć „upiornej”, to jednak bardzo radosnej, uczą się pokonywać swoje różne lęki dnia codziennego. Także lęk przed śmiercią.

Już tyle lat żyję w Niemczech i do tej pory w Halloween jeszcze nigdy żaden upiór, żaden duch w domowych pieleszach mnie nie nawiedził. Tym razem było inaczej. Kiedy wieczorem 31 października, jak co roku, przygotowywałam się do Święta Zmarłych, nagle u drzwi rozległ się dzwonek. Otworzyłam... i zamarłam.
W pierwszym momencie się wystraszyłam. Nawet bardzo. Gdyż w głębi schodów, w ciemnościach, najpierw usłyszałam przeraźliwe głosy, tak jakby jęki potępieńców, a dopiero później zobaczyłam dwa upiory. W tak niemiłym wrażeniu trwałam na szczęście krótką chwilę, bo wnet uszu moich dobiegł śmiech, w którym rozpoznałam moje Wnuczki. Nagle oboje krzyknęli:
Süß oder sauer! — i za moment zobaczyłam też i moją Córkę, która zmaterializowała się znienacka za ich plecami.

Śmiechu było co niemiara. Wnuczki oczywiście dostały ode mnie słodkości do swojego już dość wypełnionego worka, po czym, z tą samą „misją”, powędrowały do pozostałej rodzinki i znajomych. Za dwie godziny Córka miała ich do mnie przywieźć na noc. Ubawiona radosnymi minkami przybyłych, zabrałam się za szykowanie kolacji.
Nie minął kwadrans i znów usłyszałam dzwonek u drzwi. Tym razem otworzyłam okno... i znów zobaczyłam upiory. W ilości pięciu sztuk. Upiory były nieco większe. Po ich zawołaniu: — „Süß oder sauer!" — powrzucałam im przez okno kilka garści cukierków do ich opasłego worka i szczęśliwe dzieciaki pobiegły dalej.

Zdębiałam, kiedy za jakieś kolejne naście minut ponownie usłyszałam dzwonek u drzwi. Jak się potem okazało, jeszcze i trzy razy różne upiory zjawiały się u mnie. Ubaw miałam po pachy, bo wszystkie zjawiały się w krótkim odstępie czasu. Ale zaczynałam się już martwić, że słodyczy mi braknie. Bo skąd mogłam wiedzieć, że z upiorami nagle worek się rozwiąże? Tyle lat nic, aż tu nagle ich tylu. Może to coś oznacza? No, przynajmniej tyle, że będę musiała pamiętać, aby w następnych latach przed Halloween lepiej zaopatrzyć się w słodycze.

Rano, w Dniu Święta Zmarłych, obudziłam się z miłym uczuciem. Śnił mi się mój Ojciec. Zmarł ponad 40 lat temu. Ojciec nic nie mówił, ale patrzył na mnie. Dokładnie zapamiętałam Jego twarz, była uśmiechnięta.
Wnuczki jeszcze spały. Wyskoczyłam z łóżka i pobiegłam do kuchni po znicze. Zapaliłam jeden w pokoju stołowym, a kilka, tradycyjnie już, w ogrodzie.
Zapalając znicze w ogrodzie, spojrzałam na rozjaśniające się błękitem niebo, i wtedy, przypomniało mi się, że to właśnie Celtowie wierzyli, iż w noc z 31 października na 1 listopada duchy zmarłych schodzą na ziemię, aby odwiedzić swoich bliskich. Ta noc jest magiczna według ich wierzeń, bowiem wieczorem kończy się lato i stary rok, a zima i nowy rok, zaczynają się dopiero o świcie. Dwanaście nocnych godzin nie należy więc ani do lata, ani do zimy, są niczyje. To dwanaście godzin magicznej nocy, kiedy to dusze zmarłych odwiedzają swoich bliskich.

Wprawdzie to tylko pogańskie wierzenia, ale że ja mam bujną wyobraźnię — w płomieniu jednego ze zniczy zobaczyłam nagle twarz Ojca... Była tak samo uśmiechnięta jak w moim śnie.