Kiedyś
nie przepadałam za świętem Halloween. Od kiedy przekonałam się
jednak, że dzieciaki bardzo lubią tę radosną maskaradę odnoszącą
się do Święta Zmarłych, tradycję tę polubiłam. I już od lat,
kiedy dzieciaki przebrane w różne „straszydła” przychodzą do
mnie z zawołaniem: „Süß oder sauer” (dokł. tłum. z niem.
„słodkie albo kwaśne, czyli "cukierek albo psikus”),
zawsze obdarowuję je różnymi słodyczami.
Halloween
to naprawdę radosna zabawa. Myślę, że zacni Celtowie, gdzieś tam
w zaświatach, nie obrażają się, że ich obrządek ku czci boga
śmierci —Samhaina, dzisiaj tak wygląda. Bo też Halloween (od
ang. określenia All-Hallow, czyli „w przeddzień wszystkich
świętych”), wywodzi się właśnie z ich, sprzed 2,5 tys. lat,
celtyckiego obrządku.
Halloween
w katolickiej Polsce jednak
ciągle nie jest dobrze przyjmowany. Szkoda, bo dzieciaki dzięki tej
zabawie, choć „upiornej”, to jednak bardzo radosnej, uczą się
pokonywać swoje różne lęki dnia codziennego. Także lęk przed
śmiercią.
Już
tyle lat żyję w Niemczech i do tej pory w Halloween jeszcze nigdy
żaden upiór, żaden duch w domowych pieleszach mnie nie nawiedził.
Tym razem było inaczej. Kiedy wieczorem 31 października, jak co
roku, przygotowywałam się do Święta Zmarłych, nagle u drzwi
rozległ się dzwonek. Otworzyłam... i zamarłam.
W
pierwszym momencie się wystraszyłam. Nawet bardzo. Gdyż w głębi
schodów, w ciemnościach, najpierw usłyszałam przeraźliwe głosy,
tak jakby jęki potępieńców, a dopiero później zobaczyłam dwa
upiory. W
tak niemiłym wrażeniu trwałam na szczęście krótką chwilę, bo
wnet uszu moich dobiegł śmiech, w którym rozpoznałam moje
Wnuczki. Nagle oboje krzyknęli:
— Süß
oder sauer! — i za moment zobaczyłam też i moją Córkę, która
zmaterializowała się znienacka za ich plecami.
Śmiechu
było co niemiara. Wnuczki oczywiście dostały ode mnie słodkości
do swojego już dość wypełnionego worka, po czym, z tą samą
„misją”, powędrowały do pozostałej rodzinki i znajomych. Za
dwie godziny Córka miała ich do mnie przywieźć na noc. Ubawiona
radosnymi minkami przybyłych, zabrałam się za szykowanie kolacji.
Nie
minął kwadrans i znów usłyszałam dzwonek u drzwi. Tym razem
otworzyłam okno... i znów zobaczyłam upiory. W ilości pięciu
sztuk. Upiory były nieco większe. Po ich zawołaniu: — „Süß
oder sauer!" — powrzucałam im przez okno kilka garści
cukierków do ich opasłego worka i szczęśliwe dzieciaki pobiegły
dalej.
Zdębiałam,
kiedy za jakieś kolejne naście minut ponownie usłyszałam dzwonek
u drzwi. Jak się potem okazało, jeszcze i trzy razy różne upiory
zjawiały się u mnie. Ubaw miałam po pachy, bo wszystkie zjawiały
się w krótkim odstępie czasu. Ale zaczynałam się już martwić,
że słodyczy mi braknie. Bo skąd mogłam wiedzieć, że z upiorami
nagle worek się rozwiąże? Tyle lat nic, aż tu nagle ich tylu.
Może to coś oznacza? No, przynajmniej tyle, że będę musiała
pamiętać, aby w następnych latach przed Halloween lepiej
zaopatrzyć się w słodycze.
Rano,
w Dniu Święta Zmarłych, obudziłam się z miłym uczuciem. Śnił
mi się mój Ojciec. Zmarł ponad 40 lat temu. Ojciec nic nie mówił,
ale patrzył na mnie. Dokładnie zapamiętałam Jego twarz, była
uśmiechnięta.
Wnuczki
jeszcze spały. Wyskoczyłam z łóżka i pobiegłam do kuchni po
znicze. Zapaliłam jeden w pokoju stołowym, a kilka, tradycyjnie
już, w ogrodzie.
Zapalając
znicze w ogrodzie, spojrzałam na rozjaśniające się błękitem
niebo, i wtedy, przypomniało mi się, że to właśnie Celtowie
wierzyli, iż w noc z 31 października na 1 listopada duchy zmarłych
schodzą na ziemię, aby odwiedzić swoich bliskich. Ta noc jest
magiczna według ich wierzeń, bowiem wieczorem kończy się lato i
stary rok, a zima i nowy rok, zaczynają się dopiero o świcie.
Dwanaście nocnych godzin nie należy więc ani do lata, ani do zimy,
są niczyje. To dwanaście godzin magicznej nocy, kiedy to dusze
zmarłych
odwiedzają
swoich bliskich.
Wprawdzie to tylko pogańskie wierzenia, ale że ja mam
bujną wyobraźnię — w płomieniu jednego ze zniczy zobaczyłam
nagle twarz Ojca... Była tak samo uśmiechnięta jak w moim śnie.