Niedawno
po raz pierwszy w życiu miałam okazję zadzwonić na numer
alarmowy 112. Był poniedziałek, swoim zwyczajem z samego rana
wybrałam się na kijki do lasu. Kiedy na parkingu na szczycie góry
wysiadłam z auta, zobaczyłam, że wszędzie pełno śniegu i mgła
choć oko wykol. Pomaszerowałam więc odśnieżoną dróżką
wzdłuż skraju lasu.
Pokonywałam
akurat jakiś 6 kilometr i zbliżałam się do gospody znajdującej
się pod lasem. Wtedy nagle usłyszałam przeciągłe i głośne
ujadanie psów. Zdziwiło mnie to bardzo, ponieważ takie szczekanie
psów to tu rzadkość. Bezpańskich psów nie ma tu w ogóle.
Wszystkie psy mają swoich właścicieli, a żaden właściciel nie
dopuszcza do tego, aby jego pies czy psy robiły takie larum.
Zwłaszcza tak długo. A te psy, które słyszałam w oddali, ujadały
i ujadały, i to jakoś tak żałośnie. Postanowiłam podejść
bliżej gospody, aby zobaczyć co tam się dzieje. Wiedziałam, że
gospoda o tej porze jest nieczynna. Kiedy się do niej zbliżyłam,
na niewielkim placu zabaw, tuż obok gospody, zobaczyłam trzy
wilczury, jeden leżał na śniegu, a dwa stały nad nim i szczekały
wniebogłosy. Usłyszałam też szczekanie jeszcze jednego psa, ale
gdzieś z głębi lasu. Zdębiałam! Nie wiedziałam, co mam robić.
Dookoła nie było żywej duszy. Ludzkiej duszy. Oczywiście oprócz
mojej, strwożonej już nie na żarty. Wprawdzie nie mam lęku przed
psami, bo jestem „psią mamą” od zawsze, ale trzy wilczury i
czwarty gdzieś tam, to trochę za dużo jak dla mnie w tych
okolicznościach. Postałam tak z dobry kwadrans z nadzieją, że
może coś się zmieni, że może właściciel tych psów się pojawi
albo że psy same z siebie przestaną szczekać, ale nie, psy
szczekały nadal i jeszcze bardziej donośnie. Niewiele już myśląc,
postanowiłam użyć telefon komórkowy i zadzwonić na numer
alarmowy — 112. Tak też uczyniłam. W końcu po to on jest.
Odebrał miły głos męski. Przedstawiłam sprawę co i jak, i kiedy
skończyłam nadawać, męski głos zaczął mnie dopytywać jak się
nazywam, gdzie teraz jestem, i co widzę dookoła. Podałam grzecznie
swoje nazwisko i zgodnie z prawdą powiedziałam, że stoję jakieś
50 m od tego miejsca gdzie są te psy i że żadnego człowieka do
tej pory nie widziałam, ani po drodze ani w tym miejscu gdzie stoję.
Męski głos poprosił mnie wtedy, żebym jeszcze na moment
poczekała. No to czekałam. Po krótkiej chwili w słuchawce
usłyszałam:
— OK.,
mamy panią, dziękujemy, już jedziemy!
— Pewnie przez satelitę namierzyli mnie, a właściwie moją komórkę — pomyślałam i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku ruszyłam w drogę powrotną.
— Pewnie przez satelitę namierzyli mnie, a właściwie moją komórkę — pomyślałam i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku ruszyłam w drogę powrotną.
Kiedy
dochodziłam już do swojego auta, usłyszałam nadlatujący
helikopter. Choć mgła nadal była gęsta jak mleko, wnet go też
zobaczyłam między gałęziami drzew. Leciał nisko i kierował się
w stronę gospody.
Do dziś nie wiem, co się tam właściwie stało.
Dowiem się pewnie z naszej lokalnej gazety. Pewnie w kronice
policyjnej napiszą, tak jak napisali o śmierci mojego sąsiada z
domu z naprzeciwka, którego zwłoki wybawiłam od zupełnego
rozkładu*. Ale wtedy
dzwoniłam z domu, telefonem stacjonarnym, toteż od razu wiedziałam,
co się stało. Policja poinformowała mnie osobiście i podziękowała
za czujność i reakcję.