Kiedy Napolcio otworzył oczy, na dworze już świtało. Czuł się zupełnie wyspany i wypoczęty. Natychmiast zerwał się na nogi. Pozbierał z ziemi swoje rzeczy, i zakładając je po drodze na siebie, kierował się do wyjścia z groty. Wychodząc, spojrzał jeszcze na śpiące dziewczyny. Uśmiechnął się szeroko do siebie, bo zobaczył, że obie wtulone w siebie śpią spokojnym snem, a nad ich głowami czuwa Pegazus. Pegazus wprawdzie spał również, stojąc w szerokim rozkroku ze spuszczonym łbem, ale najważniejsze, że był. Znał swego wiernego konia i wiedział, że w razie jakiegoś niebezpieczeństwa zawsze może liczyć na jego instynkt zwierzęcy.
Będąc
już na zewnątrz, zaczął się rozglądać za swoimi druhami.
Chciał z nimi ustalić jak będzie wyglądała ich droga powrotna. W
obozowisku było jeszcze zupełnie cicho. Wszyscy spali snem
sprawiedliwego. Spokojnie i twardo. Nigdzie w pobliżu swoich druhów
nie widział, ale gdy tak się za nimi rozglądał, zrazu coś mu się
w oczy rzuciło. Spostrzegł jasną łunę bijącą z przeciwległego
brzegu jeziora. Zastanowił się na moment, co też to może być?
Nie czekał jednak aż mu się to samo z czymś skojarzy, tylko
puścił się biegiem w tamtym kierunku. Na szczęście Jezioro
Bardeńskie nie było aż tak duże, i kiedy po paru minutach dobiegł
do jego połowy, mógł już stwierdzić naocznie skąd ta łuna.
Tylko co ona oznacza, jeszcze nie wiedział. Otóż okazało się, że
na przeciwległym brzegu jeziora stała oświetlona srebrna kareta
zaprzężona w trzy pary siwych koni. Na karecie siedziało dwóch
stangretów odzianych w srebrne uniformy. Dach karety był cały
obładowany jakimiś wiklinowymi koszami. Napolcio zdumiał się
bardzo, a i trochę zaniepokoił. Ale kiedy dobiegał coraz bliżej
karety, spostrzegł koło niej swoich druhów i Rolanda. Uspokoił
się natychmiast, bo to oznaczało, że nic złego dziać się nie
może. Zwolnił nieco biegu, i patrząc ciągle na karetę, zbliżał
się do niej bez żadnych już obaw. Jakie było jego zaskoczenie,
kiedy nagle w oknie karety ujrzał głowę wróżki Saggity. Znów
puścił się szybkim biegiem i wnet stanął obok niej.
— Wróżko
Saggito, a cóż to ciebie sprowadza w te strony? — zapytał,
ujmując w swe dłonie wystającą z okna karety dłoń wróżki.
— Pomyślałam,
że wszyscy z pewnością jesteście bardzo głodni i przywiozłam
wam prowiant — rzekła wróżka Saggita ciepłym głosem.
— Jesteś
najcudowniejszą wróżką na świecie, wróżko Saggito! — zawołał
Napolcio. — Właśnie to była jedyna rzecz, która mnie bardzo
smuciła i której tutaj nie mogłem sprostać. I ty, wróżko
Saggito, najwspanialsza wróżko z wróżek, znów przyszłaś mi z
pomocą. Dziękuję ci z całego serca!
— Nie
musisz mi dziękować, Królu Napoleonie. Zrobiłam tylko to, co
mogłam — zaśmiała się wróżka Saggita. — Przywiozłam wam
świeże maślane bułeczki i mleko. Jedzcie na zdrowie. Powinno wam
wszystkim wystarczyć, aż dojedziecie do twojego pałacu,
Najjaśniejszy Królu. Obliczyłam to… Stangreci, proszę ściągnąć
kosze!
— Papkoj,
Sławoj, Roland, pomóżcie! — zawołał Napolcio.
— Na
rozkaz! — wyrwało się jednocześnie z trzech gardeł.
Po chwili
wszystkie kosze stały już na ziemi i dookoła unosił się
drażniący nozdrza wspaniały zapach świeżych bułeczek.
Wróżka
Saggita ruszyła w dalszą drogę. Nie chciała zatrzymać się na
dłużej, gdyż zamierzała zrobić sobie jeszcze małą wycieczkę
po Puszczy Badeńskiej. Ale zanim odjechała, rzekła do Napolcia:
— Królu
Napoleonie, jestem szczęśliwa, że odnalazłeś Księżniczkę
Indię oraz cały orszak królewski. Jesteś wspaniałym Królem.
Dumna jestem, że mogę żyć w twoim królestwie.
— To
dzięki tobie, wróżko Saggito, udało mi się moją ukochaną Indię
odnaleźć — odrzekł Napolcio w wielkim uniesieniu i sięgnął za
pazuchę. — To ja dumny jestem, że w moim królestwie mieszka tak
cudowna istota. Wróżko Saggito, mam nadzieję, że przybędziesz
dzisiaj wieczorem na nasze wesele? Zapraszam ciebie wraz z
Księżniczką Indią całym sercem… A oto mój pierścień
królewski, proszę przyjmij go w podzięce…
— Ależ
Królu Napoleonie, nic od ciebie nie przyjmę. Jestem szczęśliwa,
że mogłam pomóc. Twoje szczęście jest mi podzięką. A za dobre
słowa i zaproszenie dziękuję z całego serca. Na wesele Jego
Królewskiej Mości i Księżniczki Indii przybędę na pewno —
śpiewnym głosem mówiła wróżka Saggita. — A teraz, Królu
Napoleonie, proszę, daj mi tę pochodnię. Nie będzie ci już
potrzebna.
— A
więc to ty, wróżko Saggito…? — Napolcio zdumiał się bardzo.
— Och, a ja myślałem, że to mój ojciec…
— I
dobrze myślałeś, Królu — zaśmiała się tajemniczo wróżka. —
Twój ojciec też.
Napolcio
głęboko przejął się słowami wróżki. Jakże mógłby się nie
przejąć, przecież chodziło o jego zmarłego ojca Jeremiasza,
którego tak bardzo kochał i szanował. Prawdę mówiąc, w głębi
duszy od początku wierzył, że tajemnica płonącej pochodni ma
związek z jego ukochanym ojcem. Ale teraz? Teraz właśnie usłyszał
potwierdzenie swej wiary. Było to ogromnie doznanie dla niego. A to,
że wróżka Saggita ma jakiś metafizyczny kontakt z jego ojcem,
przejęło go jeszcze bardziej. Spojrzał wróżce głęboko w oczy,
tak jakby chciał w nich zobaczyć ojca. Poczuł jak serce mocniej mu
zabiło. Była to dla niego bardzo podniosła chwila. Wreszcie
uśmiechnął się do wróżki najcieplej jak umiał i ukląkł pod
oknem karety.
Wróżka
Saggita z tkliwością przyłożyła swą dłoń do policzka
Napolcia. Wiedziała, co jej Król czuje w tym momencie. Po chwili
poklepała go delikatnie po ramieniu i zdjęła z jego hełmu płonącą
pochodnię. I nagle, w jej dłoni pochodnia zgasła momentalnie.
Wróżka zawołała na stangretów i kareta ruszyła.
Napolcio
klęczał dalej. Tak bardzo był przejęty tym jakże podniosłym dla
niego momentem, że nie miał siły się podnieść. Zresztą nawet
nie chciał. Pragnął jak najdłużej rozkoszować się tą
podniosłą chwilą. Klęczał ze spuszczoną głową tak długo, aż
tętent szóstki koni i jednostajne skrzypnięcia karety ucichły
zupełnie. Słyszał tylko jeszcze perlisty i pełen radości śmiech
wróżki Saggity. A może mu się wydawało? W każdym razie poczuł
wtedy, jak nagła i ogromna radość ogarnia go całego. Całe jego
serce. Całą jego duszę. Każdą cząsteczkę jego ciała.
Uśmiechnął się radośnie i podniósł głowę. Spojrzał w niebo
i wyszeptał: — „Dzięki serdeczne, kochany ojcze Jeremiaszu.
Dzięki że jesteś i czuwasz nade mną".
— Proszę
wstań, Królu Napoleonie — oficjalnym głosem odezwał się
Sławoj, nachylając się nad Napolciem.
— Właśnie.
Wstawaj, Napolciu — odezwał się również Papkoj, nachylając się
z drugiej strony. — Toż to nie uchodzi, aby Wielki Król Napoleon
klęczał.
Roland
tymczasem stał z boku, i przyglądając się Napolciowi, nie śmiał
się nawet odezwać. Nic nie rozumiał, co tu się rozegrało i kim
była ta nieziemsko piękna niewiasta. Nie rozumiał też dlaczego
Król Barbedetlandii klęczał przed nią, a nie przed Księżniczką
Indią. A to, że nadal klęczy, wydało mu się wręcz niepojęte.
Dlatego wolał na razie się nie odzywać i poczekać, aż wszystkie
te niezrozumiałe dla niego rzeczy się wyjaśnią.
Nagle
sprawa klęczenia Napolcia przestała być aktualna i istotna dla
kogokolwiek. I to wcale nie z powodu Sławoja albo Papkoja. Ani też
z powodu świdrującego spojrzenia Rolanda. Napolcio zerwał się na
równe nogi sam od siebie, gdyż usłyszał w oddali tętent kopyt
swojego wiernego konia. Odwrócił się natychmiast i ujrzał go
galopującego, unoszącego na swym grzbiecie Zefcię i Księżniczkę
Indię. Bardzo się tym widokiem przeraził i wybiegł im naprzeciw.
Za nim pobiegli jego druhowie i Roland.
— A cóż
tu się dzieje?! — wołała Zefcia w kierunku nadbiegającego im na
spotkanie Napolcia. — Czyżby to była wróżka Saggita w tej
pięknej karecie?
— Co
się stało, Zefcia?! — z drugiej strony wołał Napolcio. — A
cóż wy tu robicie?! Dlaczego nie pozostałyście w grocie?!
— A
jakże miałyśmy pozostać, kiedy tutaj dzieją się jakieś ważne
rzeczy? — odpowiedziała Zefcia dopiero wtedy, kiedy Pegazus
wyhamował przed Napolciem. — Mów mi tu zaraz, Napolciu, czy to
była wróżka Saggita?
— Tak,
we własnej osobie. Przywiozła nam prowiant na drogę — powiedział
Napolcio, uważnie przypatrując się Księżniczce Indii i Zefci. —
A u was wszystko w porządku?
— W jak
najlepszym — odpowiedziała Księżniczka India z szerokim
uśmiechem. — Jaka szkoda, że wróżka Saggita już odjechała.
Tak bardzo chciałam ją poznać. Zefcia mi tyle wspaniałych rzeczy
o niej opowiadała.
— Nie
martw się, moja kochana Księżniczko, poznasz ją dzisiaj na naszym
weselu — odrzekł uradowany już Napolcio. — Wróżka Saggita
mówiła, że przybędzie na pewno. Teraz udała się na zwiedzanie
Puszczy Badeńskiej… A wy, moje drogie, skoro już tu jesteście,
zapraszam was na pyszne śniadanie… Papkoj, Sławoj, Roland, proszę
wrócić do obozowiska i przyprowadzić tu wszystkich na posiłek.
Niech wszystkie niewiasty wsiądą do Chiorunka pojazdów i przyjadą
tutaj. Będą mogły przy okazji na tym niewielkim odcinku drogi
zrobić próbną jazdę i oswoić się z nowo powstałym środkiem
lokomocji.
Ruch się
zrobił wokół Jeziora Badeńskiego niesamowity. Rycerze oraz
dworzanie zwijali w pośpiechu obóz i ruszali po kolei obu brzegami
jeziora w kierunku serwującego śniadanie Napolcia. Najpierw
oczywiście zajęli się niewiastami. Wyścielili im ławeczki w
pojazdach Chiorunka czym się dało, byleby było im miękko i
wygodnie. Stangreci zaprzęgli do każdego pojazdu po szóstce koni i
z zadowolonymi niewiastami ruszyli jako pierwsi. Stangreci też mieli
zadowolone miny, gdyż z każdym metrem drogi upewniali się, iż
pojazdy spisują się znakomicie. A Chiorunek, pozostając w tyle na
swym koniu i wpatrując się w oddalające się pojazdy, wręcz
promieniał ze szczęścia. W końcu ten pomysł z pojazdami, to był
jego pomysł.
Po
niespełna godzinie, konie pasły się już na pobliskiej polance.
Zaś wszystkie niewiasty siedziały na trawie dookoła Księżniczki
Indii i Zefci i zajadały się pysznymi maślanymi bułeczkami,
popijając mlekiem. Za nimi siedzieli albo stali rycerze i dworzanie,
a pomiędzy nimi krążył Napolcio wraz z Papkojem, Sławojem i
Rolandem i każdemu rozdawali bułeczki oraz nalewali do kubków
mleko.
Wszyscy
mieli znakomite nastroje. Nie mogło być inaczej. Koszmar się
skończył. Księżniczka India uratowana. Każdy czuł się już
odprężony, wypoczęty i nawet wyspany. Wspaniała zaś atmosfera
słonecznego poranka nad jeziorem w otoczeniu pachnącej przyrody
potęgowała te pozytywne odczucia. Do tego syty posiłek w miłym
towarzystwie i perspektywa wieczornego weseliska... Cóż więcej
trzeba, by czuć się szczęśliwym?
Napolcio
czuł się wręcz przeszczęśliwy, ale zdawał sobie sprawę, że
czas ruszać już w powrotną drogę. Wskoczył na jeden z powozów
Chiorunka i przemówił do wszystkich:
— Dziękuję
wam z całego serca, moi mili, za ten czas, jaki przyszło nam tu
razem spędzić. Choć był to czas bardzo niebezpieczny, był też i
bardzo wzniosły. Ponieważ w tym czasie razem toczyliśmy walkę i
wspólnymi siłami wyzwalaliśmy się spod jarzma nieprzyjaznej
natury, ściągającej na nas jakiś dziwoląg pogodowy w postaci
tornada. Razem wyzwalaliśmy się też spod jarzma nieprzyjaznego nam
ludu cruxlandskiego. To bardzo nas do siebie zbliżyło. A mi
dodatkowo pokazało, jak wspaniałymi ludźmi otoczona jest
Księżniczka India, i ja sam. I za to wam, moi drodzy, dziękuję w
imieniu swoim i Księżniczki Indii… A teraz, ruszajmy już do
mojego pałacu, abym mógł was wszystkich w podzięce za wasz trud i
oddanie należycie ugościć… A więc, w drogę!
Wkrótce
kolumna ruszyła. Złożona z ponad dwusetki jeźdźców na koniach i
z trzech powozów wyglądała bardzo poważnie. Ale i dziwnie
zarazem. Poważnie, bo złożona z tylu ludzi rozciągała się na
długość ponad mili i dawała wrażenie potęgi. Dziwnie, bo na
grzbietach wielu koni siedziało po dwóch jeźdźców, a na
niektórych jechano na oklep. Powozy zaś po brzegi wypełnione były
niewiastami. I kiedy jedni siedzieli na koniach w połyskujących w
promieniach słonecznych zbrojach, to inni w kolorowych szatach. A w
powozach to już naprawdę było kolorowo. Jechały w nich przecież
damy odziane w różnokolorowe stroje. I choć stroje ich były
niesamowicie poniszczone, to jednak na kolorach nie straciły. Tak
że, jakby nie patrzeć na tę kolumnę, trzeba by było przyznać,
iż prezentuje się imponująco. I swym ogromem, i swym wyglądem.
Szczególnie wyglądem. Gdyż na tle wszechobecnej zieleni, w
prześwitujących pomiędzy koronami drzew promykach słonecznych,
połyskiwała i srebrem i złotem, gdzieniegdzie przetkanym żywymi
kolorami tęczy. Z lotu ptaka sprawiała wrażenie być arrasem
królewskim — ze wszech miar artystycznie wykonanym.
Na czele
kolumny jechał Papkoj, Sławoj i Roland. Zaraz za nimi, w drugim
rzędzie, jechał Napolcio, Księżniczka India, Zefcia i Chiorunek.
Napolcio nie jechał na Pegazusie. Jechał na klaczy Zefci. Na
Pegazusie jechały oczywiście Księżniczka India i Zefcia.
Dziewczyny jechały pośrodku, a Napolcio i Chiorunek po bokach. Za
nimi jechały trzy powozy z niewiastami. A za niewiastami, już całe
rzędy rycerzy i dworzan na koniach. Ci dworzanie, którzy nie byli
wprawieni do jazdy konnej, jechali razem z rycerzami. Zaś na koniach
z zaprzęgów zniszczonych karet, na oklep, jechali wszyscy nowi
obywatele Barbedetlandii oraz pozostali dworzanie i stangreci.
Kolumna
poruszała się miarowym tempem. Nie za szybko, ale i też nie za
wolno. Właściwie to stangreci powożący powozami wyznaczali tempo
jazdy. Wszak to od ich umiejętności powożenia zależało
bezpieczeństwo jazdy wszystkich niewiast siedzących w powozach.
Stangreci musieli dopasowywać szybkość jazdy do warunków
panujących na drodze i uważać, aby powozy nie rozleciały się na
nierównościach dróg.
Druhowie
Napolcia i Roland, jadąc na czele kolumny, co rusz oglądali się za
siebie, albo czasami nawet jeden z nich zwalniał i zrównywał się
z powozami, aby sprawdzić czy wszystko z nimi jest w porządku.
Patrzyli zwłaszcza na miny stangretów, aby z nich odgadnąć prawdę
o stanie pojazdów. Na szczęście ich ciągle uśmiechnięte twarze
mówiły im, że nie muszą się martwić. Że wszystko jest jak
trzeba.
Niewiasty
jechały zadowolone, roześmiane, rozgadane, a czasem nawet
rozśpiewane. A trzeba przyznać, że jak już śpiewały, to
śpiewały pięknie. Na głosy. Wszystkie śpiewane przez nie
piosenki były o miłości. O pięknej, romantycznej, tkliwej
miłości.
Napolciowi
serce rosło, słysząc śpiew niewiast. Co chwilę zerkał wtedy
kątem oka na Księżniczkę Indię i aż promieniał ze szczęścia,
bo czuł, że wszystkie słowa tych piosenek mówią właśnie o ich
wielkiej miłości.
Księżniczka
India również się wsłuchiwała w słowa piosenek śpiewanych
przez jej damy i czuła to samo co Napolcio. Jej serce biło coraz
mocniej w takt upojnej muzyki.
Zefcia,
siedząc na grzbiecie Pegazusa wraz z Indią, cały czas gadała jak
najęta. Musiała przecież Indii opowiedzieć tyle rzeczy. Ale kiedy
niewiasty zaczynały śpiewać, milkła. Chciała również ich śpiew
słyszeć. Rozmarzona, wsłuchiwała się z zapartym tchem w słowa
piosenek, czując, jak przyjemne ciepełko ogarnia jej serce. Zefcia
była bardzo romantyczną i bardzo uczuciową dziewczyną.
Chiorunek,
który jechał w tym samym rzędzie co Napolcio, India i Zefcia, cały
czas miał szczęśliwą miną. I to tak bardzo, że Napolciowi aż
śmiać się chciało, kiedy zerkał na niego. Nic w tym dziwnego, że
Chiorunek był taki szczęśliwy, przecież tyle w tych dwóch dniach
dokonał. A co ważniejsze, tyle razy w tych dniach był chwalony.
Przez wszystkich, zwłaszcza przez Napolcia. I co jeszcze ważniejsze
dla niego było — przez samego Papkoja. Przez tego wstrętnego
Papkoja, który mu przedostatniej nocy tak bardzo zalazł za skórę.
Chiorunek miał powód do tryumfu, bo nie dość, że utarł nosa
temu staremu wydze, to jeszcze tyle razy był przez niego głośno i
wobec wszystkich chwalony. Nawet teraz odbierał od Papkoja nieme
pochwały, bo kiedy ten oglądał się za siebie, aby sprawdzić stan
pojazdów, za każdym razem chociaż przez moment patrzył na niego i
podniesionym kciukiem dawał wyraz swojemu uznaniu.
Było już
pod wieczór, kiedy Król Napoleon wraz ze swoją niezwykłą kolumną
zbliżał się do kresu Puszczy Badeńskiej.
Wszyscy w
kolumnie nadal tryskali radością i nadal mieli wyśmienite humory.
Podróż przebiegała miło i wesoło. Po drodze kolumna parę razy
się zatrzymywała, aby każdy, zwłaszcza niewiasty, mogły nieco
rozprostować kości i podjeść sobie dorodnych i zdrowych jagód.
Kiedy
druhowie Napolcia i Roland, jadący ciągle na czele kolumny
wynurzyli się z puszczy, Papkoj aż gwizdnął głośno i przeciągle
ze zdumienia. Jak echo odpowiedzieli mu Sławoj i Roland, gwiżdżąc
za nim równie głośno i równie przeciągle. Cóż tak zdumiało
tych starych rycerzy? Ano zdumiał ich niesamowity widok, jaki ukazał
im się nagle przed oczami. Otóż okazało się, że cała droga od
ściany ostatnich drzew Puszczy Badeńskiej usłana była kwiatami, a
po obu stronach drogi z kwiatami w rękach stał lud barbedetlandski.
Napolcia
zaskoczyły nagłe gwizdy trójki rycerzy. Podpędził klacz Zefci,
by sprawdzić co jest tego powodem. Gdy już ten powód zobaczył,
zdumiał się tak jak i oni. Wprawdzie nie zaczął gwizdać, ale na
moment stracił głowę i nie wiedział jak się ma zachować. Z
pomocą przyszedł mu Chiorunek. Gdy zobaczył co widzą druhowie
Napolcia i on sam, natychmiast zbliżył się na koniu do Zefci i
Księżniczki Indii jadących na grzbiecie Pegazusa i zawołał do
siostry:
— Zefcia,
właź na mojego konia, przecież Para Młodych musi jechać razem
wzdłuż tej tak pięknie na ich cześć ustrojonej drogi.
— Ojej,
jak wspaniale udekorowana droga, i to z pewnością aż do samego
pałacu królewskiego! I cała Barbedetlandia tu stoi! — wołała
Zefcia w uniesieniu. — Masz rację, braciszku. Już przechodzę do
ciebie. Młoda Para musi jechać razem.
— Ejże,
wy tam z przodu! — krzyknął Chiorunek do pierwszego rzędu
kolumny: — Papkoj, Sławoj, Roland, słyszycie mnie? Zjeżdżajcie
do tyłu i róbcie miejsce dla Młodej Pary!
Na czole
kolumny zrobiło się zamieszanie. Ale kiedy do wszystkich się tam
znajdujących słowa Chiorunka wreszcie dotarły, Napolcio wraz z
Księżniczką Indią wnet znaleźli się na samym przedzie. Napolcio
na klaczy Zefci, a Księżniczka India na Pegazusie, ale już w
pojedynkę. I tak razem, koń przy koniu, ruszyli kwiecistą drogą
prowadzącą do pałacu królewskiego.
Wśród
ludu barbedetlandskiego zawrzało. Na widok wynurzającego się z
Puszczy Badeńskiej ich Króla Napoleona i jego przyszłej żony
wszyscy naraz i każdy z osobna zaczęli głośno wiwatować na ich
cześć. Aż echo niosło ich wiwaty po całej okolicy. A niosło
daleko, po sam Lasek Barbedeński, gdzie w niezwykłej tonacji
odbijało się od jego ściany drzew i wracało ponownie. Po drodze
zasilało się nowymi wiwatami i nabierało jeszcze większej mocy. I
z tą zwiększoną mocą odbijało się z kolei od ściany gęstych
drzew Puszczy Badeńskiej. I znów powracało, roznosząc się po
łąkach i polach, ale z o wiele większym natężeniem i dolatywało
przepięknym akordem aż po same mury pałacu królewskiego.
Król
Napoleon i Księżniczka India jechali powoli wśród kwiatów oraz
wiwatującego ludu i promienieli ze szczęścia. Lud barbedetlandski
rzucał im pod nogi kwiaty i co chwilę skandował: — „Niech żyje
Król Napoleon Barbedet! Niech żyje Księżniczka India! Niech żyje
Młoda Para!” — Napolcio pozdrawiał wszystkich skinieniem głowy
i gestem wysoko uniesionej ręki. Wreszcie się wzruszył. Z łezką
w oku nachylił się do Księżniczki Indii, ujął jej dłoń i z
czułością ścisnął. Księżniczka India odpowiedziała mu
leciutkim uściskiem. I potem już razem, wolnymi rękami,
pozdrawiali lud barbedetlandski. Uśmiechnięci, szczęśliwi, z
miłością w oczach.
Kiedy
Napolcio jechał tak ze swoją ukochaną wśród wiwatującego i
skandującego ludu, rozpoznał w tłumie twarze chłopów ze wsi
Barbedów i Barbadejowo. Ucieszyło go to bardzo. Uśmiechał się do
nich porozumiewawczo i dwoma palcami, złożonymi w rzymską piątkę,
pokazywał im znak victorii.
Chiorunek
wraz z Zefcią jechał na swym koniu zaraz za Napolciem i Księżniczką
Indią. Podziwiał cały czas serdeczne przywitanie ludu
barbedetlandskiego i z przyjemnością chłonął wszystkie ich
okrzyki. Wreszcie nie wytrzymał, podpędził konia, i wyprzedzając
Młodą Parę, wzniósł swój własny okrzyk:
— Na
pohybel złym mocom niebios!... Na pohybel szubrawcom
cruxlandskim!... Miłość zawsze zwycięża!... Niech żyje Król
Napoleon!... Niech żyje Księżniczka India!... Niech żyje
Prawdziwa Miłość!
Po
Chiorunka okrzykach jeszcze głośniejsze wiwaty słychać było
dookoła. Wiwatował już nie tylko lud barbedetlandski, wiwatowała
też i cała kolumna jeźdźców. A najczęściej powtarzanym
okrzykiem, był okrzyk Chiorunka: — „Niech żyje Prawdziwa
Miłość".
Napolcio
i Księżniczka India patrzyli na siebie z miłością w oczach i
coraz mocniej ściskali się za ręce. Ich miłość było widać i
czuć. Feromony ich miłości unosiły się w powietrzu. Nawet
Pegazus wyłapał je chrapami, i nachylając się do klaczy Zefci, z
lubością otarł się łbem o jej łeb. Dalej konie szły już
wolniutkim stępem, równiutko, łeb w łeb, i bardzo blisko siebie.
Zefcia,
siedząc przed Chiorunkiem na jego koniu, śmiała się w głos ze
swojego szalonego braciszka. Bardzo jej się spodobało to co zrobił.
Jego okrzyki także. Wreszcie spoważniała, i patrząc z podziwem na
Młodą Parę, odezwała się do niego:
— Chiorunek,
a powiedz mi, czy nas też czeka w przyszłości taka romantyczna
miłość?
— No
jasne! — stwierdził krótko Chiorunek. — Ale pamiętaj, Zefcia,
jak będziesz musiała o swoją miłość walczyć, to zawsze możesz
na mnie liczyć.
— Wiem
— zaśmiała się ucieszona Zefcia. — Ty na mnie też możesz
zawsze liczyć. Już ja się odpowiednio zajmę twoją wybranką
serca.
Napolcio
i Księżniczka India coraz bardziej zbliżali się do pałacu
królewskiego. Frontową część pałacu było widać już jak na
dłoni. Napolcio wyraźnie widział na jego murach wiwatujących i
machających chusteczkami dworzan. Widział też trzy chusteczki
powiewające na wieży. Zdumiał się na chwilę. Bo któż tam na
wieży oprócz starego Błażeja mógł być? Po chwili rozpoznał
kto to. Otóż na wieży, oprócz starego Błażeja, chusteczką
machała Królowa Matka, a także Król Virginus. Napolcio zdumiał
się jeszcze bardziej i poprosił Księżniczkę Indię, aby
spojrzała na wieżę. Księżniczka India była zachwycona tym
widokiem. A zwłaszcza dobrą kondycją swojego ojca. Bo skoro
wyszedł na tak wysoką wieżę, to by świadczyło niezbicie, iż
pomimo ciężkich przeżyć z tornadem musi być z nim wszystko
dobrze.
Rycerze
Króla Virginusa i jego dworzanie, zbliżając się kolumną do
pałacu, również rozpoznali swojego Króla na wieży. Właściwie
pierwszy rozpoznał go Roland, po połyskującej w ostatnich
promieniach słonecznych koronie. Huknął wtedy gromkim basem: —
„Patrzcie kochani, nasz Król Virginus jest na wieży!” —
Wielka radość zapanowała wówczas wśród Virginlandczyków i
przeszła falą przez całą kolumnę. Rycerze i dworzanie wznosili
okrzyki na cześć swojego Króla i machali w kierunku wieży czym
się tylko dało. Mieczy ani szabli nie mieli. Nawet wszystkie damy
głośno i radośnie pozdrawiały swojego Króla. Najgłośniej
krzyczał jednak pierwszy rycerz Króla Virginusa, Roland. Na widok
swojego ukochanego Króla czuł się ze wszech miar szczęśliwy. Nie
mógł się opanować i krzyczał jak najęty. W końcu zachrypł z
kretesem i piał już tylko niczym stary kur o świcie.
Chiorunka
i Zefcię również ucieszył widok Królowej Matki i Króla
Virginusa na wieży. Chiorunek puścił cugle i machał do nich dwoma
rękoma naraz. Wreszcie zrównał się z Napolciem i Księżniczką
Indią, i chichocząc pociesznie, zawołał:
— Podoba
mi się Król Virginus. Patrzcie, jak się wychyla z wieży i jak
zawzięcie macha chusteczką. Tak mnie dzisiaj energia rozpiera, że
chyba wdrapię się tam do niego na wieżę i go osobiście na rękach
zniosę na dziedziniec.
— No,
zrób tak… — zaśmiał się serdecznie Napolcio. — Ostatnio
masz dobre pomysły. Z powodzeniem pomagasz królom. I skoro pomogłeś
już dwóm królom, możesz pomóc i trzeciemu.
— A
żebyś wiedział, że tak zrobię… Zaraz, a w czym to ja pomogłem?
— zdziwił się nagle Chiorunek.
— No
jak to? Króla Cruxlona ściągnąłeś na ziemię dosłownie i w
przenośni i tym samym, dałeś mu do zrozumienia, a właściwie
pomogłeś mu zrozumieć, że chciwość i pycha to wady nielicujące
z godnością króla. A Królowi Napoleonowi pomogłeś uwierzyć w
istnienie prawdziwej miłości braterskiej. Tak, Chiorunek, pomogłeś
mi uwierzyć w twoje gorące serce i twoje dobre intencje. Pomogłeś
mi popatrzeć na mojego brata, Księcia Melchiora, zupełnie innym
okiem. I teraz wiem, że on już nie jest smarkatym młokosem,
któremu w głowie tylko psoty i zwykła brawura. Jestem dumny, że
mam takiego brata. I wiesz co postanowiłem? Otóż postanowiłem
pasować cię na rycerza, i to na naszej uroczystości weselnej.
Zasłużyłeś sobie mój brachu na stan rycerski.
— A
niech mnie dunder popieści! — wrzasnął Chiorunek, przejęty do
głębi tą cudowną nowiną. — Napolcio, mówisz poważnie? Nie
żartujesz?
— Najzupełniej
poważnie — odpowiedział Napolcio, rozbawiony reakcją braciszka.
— Mało tego, każę zaraz Papkojowi do tej uroczystości wszystko
przygotować.
— Och,
ojcze Jeremiaszu, czy ty to słyszysz? — Chiorunek nie posiadał
się z zachwytu. — Zefcia, słyszałaś? Od dziś będę rycerzem!
Królowo Matko, ale będziesz ze mnie dumna.
Chiorunek
wprost oszalał ze szczęścia. Poderwał swego konia i wraz z Zefcią
ruszył galopem, odstawiając Młodą Parę. Popędzał konia coraz
bardziej. W uszach świszczał mu wiatr i...
Link do wszystkich części baśni > "Barbedetlandia. Miłość Króla Napoleona"
* Publikuję tutaj tę
baśń — w 11 częściach — bez zakończenia, ponieważ baśń ta
została już wydana.