— No,
Michaśka, gotowe! — zawołał Robek, robiąc ostatni chlust. —
Wyglądasz już jak przedtem, tyle że mokra…
— I
śmierdząca! — Michalina wykrzywiła buzię z obrzydzenia. — Nie
ma wyjścia chłopaki. Muszę dostać się jak najszybciej do domu i
gdzieś po kryjomu wyprać to wszystko z siebie. Tylko was proszę
chłopaki, nikomu ani mru-mru. Spaliłabym się ze wstydu i nawet
lodowata woda Białej by mnie nie ugasiła.
— Nie
ma sprawy. Wypchamy rower z doliny na pastwisko, potem ty usiądziesz
na ramę, a ja będę pedałował. Chłopaki zaś będą nas pchać,
byśmy się szybciej dostali na drogę — zarządził Robek,
zdejmując z siebie koszulkę. — Masz wytrzyj się, żebyś nie
zmarzła, bo będziemy szybko jechać… A wy, chłopaki, jak nas już
wypchniecie na drogę, to pędźcie na skróty przez pastwisko i
ogród i zadbajcie o to, abyśmy mieli czysty wjazd na podwórko.
Powiedziane.
Zrobione. Po niespełna kwadransie, Robek zdalnie kierowany przez
Kamila i Emila, wjeżdżał wraz Michaliną tylną bramą na
podwórko.
Bracia
się spisali. Zziajani wpadli na podwórko, przemknęli pod murami
domu, sprawdzili teren, i widząc ciocię Marynię rozmawiającą
przy bramie wejściowej z sąsiadką, gestami rąk pokazywali Robkowi
kierunek jazdy.
Michalina
zmarznięta na kość, pobiegła wprost do swojego pokoju. Złapała
za długie spodnie i bluzę z długimi rękawami oraz dwuczęściowy
strój kąpielowy i wybiegła z pokoju. Po drodze wpadła do
łazienki. Zabrała stamtąd szampon, mydło i ręcznik i cichutko
pobiegła po schodach aż do piwnicy, aby stamtąd wyjść
bezpośrednio na ogród, a potem pędzić już tylko co sił do
Białej.
Kamil i
Emil zabezpieczali jej wyjście, żeby nikt jej nie widział. Zaś
Robek w międzyczasie poszedł do mamy, by przekazać jej pomyślną
wiadomość o sytuacji na pastwisku.
Michalina,
przebrana w krzakach w strój kąpielowy, stała po kolana w rzece i
szorowała się tak zapamiętale, jakby od czystości jej ciała
zależało całe jej życie. Potem zabrała się za pranie swojego
zanieczyszczonego przez Krasulę ubrania i trampek. Na wystającym z
dna rzeki kamieniu namydliła każdą rzecz z osobna, po czym małym
kamieniem tarła je tak zawzięcie, że mało dziury nie wytarła. Aż
ją chłopcy wołaniem od brzegu musieli spamiętać.
— Ejże,
Michaśka, ty nie przesadzasz?! Wyłaś już z tej wody. Jesteś
czysta jak aniołek! — Robek przekrzykiwał szum rwącej rzeki. —
A twoje ciuchy też są już czyste… Słyszysz?! Na litość boską,
skończ je tak trzeć, bo za moment zetrzesz je w perzynę.
— Już
wyłażę. Jeszcze tylko raz zanurkuję, żeby się spłukać…
Michalina
nabrała powietrza i rzuciła się w wodę. Pod wodą złapała się
dużego głazu i wyprostowała się, pozwalając rwącej wodzie
targać jej ciałem. Zamknęła oczy i z przyjemnością chłonęła
ten wspaniały żywioł wodny. Czuła jak woda zmywa z niej nie tylko
brud, ale również obrzydliwe uczucia, jakich doznała na pastwisku.
Woda, hektolitry wody szarpały jej ciałem, a ona miała wrażenie,
że to delikatny masaż wodny. Że to delikatne muśnięcia cudownej
energii, która łagodzi i oczyszcza jej sponiewierane ciało i
duszę. — „Och, jak wspaniale” — myślała. Brakowało jej
już powietrza, ale wyćwiczona na krytym basenie, potrafiła pod
wodą długo wytrzymać. — „Jeszcze trochę, jeszcze chwileczkę”
— zmuszała swój organizm… nagle poczuła mocne szarpnięcie i…
podwodna sielanka się skończyła.
— Michaśka,
co z tobą! — Usłyszała krzyk chłopców, ale jakby skądś z
oddali.
— Jak
to co? Myję się! — Michalina otrzeźwiała, i łapiąc powietrze
szeroko otwartymi ustami, odepchnęła od siebie chłopców.
— Aż
ty wariatko, ale nas przestraszyłaś! — Robek złapał kuzynkę za
ramiona i potrząsnął nią.
— To wy
jesteście wariatami. Chyba nie myślicie, że chciałam popełnić
samobójstwo w tej płytkiej wodzie? — Michalina nie kryła
niezadowolenia z nadopiekuńczości chłopaków.
— Michaśka,
to nie tak jak myślisz. — Robek chwycił kuzynkę za rękę i
pociągnął do brzegu. — Martwiliśmy się o ciebie. Tak długo
siedziałaś pod tą wodą, że myśleliśmy już, że może
zemdlałaś… albo co?
— Nie
przesadzajcie, chłopaki! — Michalina uśmiechnęła się, i
zgarniając jedną rękę swoje świeżo wyprane ciuchy z kamienia,
pozwoliła prowadzić się na brzeg. — Ale to poniekąd miłe, że
się o mnie troszczycie.
Na brzegu
Michalina szybko wytarła się ręcznikiem i pobiegła w krzaki
przebrać się. Po chwili wracała już ze szczęśliwą miną.
— Czuję
się wyśmienicie! — wołała, wyłaniając się z krzaków. —
Całe moje ciało aż pulsuje. Ba, czuję nawet jak pulsuje każdy
centymetr kwadratowy mojej powłoki. A krew buzuje mi w żyłach
niesamowicie… Czuję się lekka i pełna energii. Mogłabym teraz
góry przenosić… Cudotwórcza woda płynie w tej Białej. Tak
bardzo cudotwórcza, że już nawet wybaczyłam tej waszej szurniętej
Krasuli.
Chłopcy,
zadowoleni że już wszystko wróciło do normy, poklepali swoją
kumpelkę po plecach i zajęli się wylewaniem wody ze swoich butów.
Michalina
usiadła naprzeciw i zabrała się za wykańczanie swojej toalety. I
kiedy palcami przeczesywała swoje krótkie włosy, kątem oka
spoglądała na Robka, potem na Kamila, i wreszcie na Emila. —
„Fajne chłopaki, nie ma co” — pomyślała — „Szkoda, że u
nas w Wałbrzychu takich nie ma”. — Michalina czuła się bardzo
szczęśliwa. Za nic w świecie nie zamieniłaby swoich wakacji w
Pilczu na żadne inne. Nawet na wakacje w najpiękniejszych i
egzotycznych krajach.
Posiedzieli
jeszcze chwilkę nad rzeką, omówili do końca sprawę ogniska, i
poszli na kolację. Robek i Michalina wspięli się na wzgórze, a
Kamili i Emil poczłapali wzdłuż brzegu, by sto metrów dalej
również wydostać się z doliny Białej.
Po
kolacji znów się zebrali na podwórku Maryszczaków. Każdy z
plecakiem wypełnionym ekwipunkiem na ognisko siedział na swoim
rowerze. Czekali jeszcze tylko na Przemka, bo ten wpadł na pomysł,
by zrobić im wspólne zdjęcie. Przemek uparł się i nie chciał
ich wypuścić z podwórka. Widocznie chciał się też pochwalić
swoim nowym aparatem fotograficznym. Właśnie pobiegł po niego do
swojego pokoju i… wsiąkł. Czwórka rowerzystów zaczęła się
już niecierpliwić. Wreszcie Robek nie wytrzymał i zaczął się
drzeć:
— Hej,
panie Przemysławie, my siedzimy na rowerach, nie na ławie. Siodło
nam w pupę już wchodzi, a ty cięgle nie wychodzisz. Dość już
mamy tego czekania. Słyszysz Przemek? Ty naturo barania!
— Ja ci
zaraz dam barana, ty ośle dardanelski! — Przemek stanął
wreszcie w drzwiach z zawieszonym na szyi aparatem fotograficznym i
szelmowsko się uśmiechnął. — Musiałem założyć nową kliszę
do mojego cacka, i to w ciemnościach piwnicy. Kumasz, długouchy?
— Rany,
czuję się jakbym była w ZOO! — Michalina chichocząc,
skomentowała czułości braci Maryszczaków. — No jazda Przemek,
rób w końcu to zdjęcie, bo nas czas nagli… A ty, panie Robercie,
poradź mi co mam jadać, żeby tak jak i ty do rymu gadać?!
— Pić
mleko od Krasuli. Pić i pić, aż cię zamuli… — palnął Robek
i zaraz ugryzł się w język, bo się zreflektował, że kuzynka
może chwilowo mieć dość Krasuli i przyjmie ten jego żart jako
aluzję.
Bracia
Potyliccy ryknęli śmiechem tak potężnym, że aż spadli z
rowerów. A że śmiech jest zaraźliwy, Michalina też zaczęła się
chichrać. To jej pomogło przytyk kuzyna puścić mimo uszu. Widok
kolegów leżących na ziemi i przykrytych rowerami wywołał w niej
w końcu atak niepohamowanego śmiechu. Śmiała się głośno i
przeciągle. Śmiała się całą sobą. Zachowanie Michaliny
ucieszyło Robka. Doszedł do wniosku, że może się czuć
rozgrzeszonym, gdyż na to wyglądało, iż kuzynka nie poczuła się
urażona. Huknął ją z radości w plecy, i śmiejąc się, zaczął
podskakiwać na rowerze i parodiować rżenie osła.
— No,
to będą wspaniałe fotki! — Przemek nie posiadał się z
zachwytu. — Wyślę je na konkurs fotograficzny. Na pewno wygram…
Zabierajcie się wreszcie z podwórka, bo mi kliszy braknie… A sio!
Wynocha!
Rozbawieni
rowerzyści pozbierali się jakoś do kupy i ruszyli w drogę. Połowę
wsi przejechali wiejską drogą, potem zjechali na polną drogę i
opłotkami jechali aż do końca wsi. Za ostatnią wiejską zagrodą
zjechali na ścieżkę prowadzącą do miejsca, gdzie rwąca rzeka
Biała wpada do spokojnej rzeki Nysy. I kiedy znaleźli się już w
tym wspaniałym miejscu, Michalina aż piała z zachwytu, bo miejsce
to wydało jej się jeszcze piękniejsze niż zeszłych wakacji.
Nysa
zasilona wodami Białej płynęła szerokim rozlewiskiem, a jej brzeg
był na przemian otwarty i porośnięty krzakami oraz drzewami, wśród
których przeważała wierzba.
I właśnie
przy otwartym brzegu Nysy młodsza młodzież postanowiła rozłożyć
swój biwak i rozpalić ognisko. Poustawiali swoje rowery jeden przy
drugim i zabrali się za zbieranie chrustu na ognisko. Zbieraniem
chrustu nie musieli się długo trudzić, bo po wiosennych roztopach
woda Nysy w połączeniu z wodą Białej tak bardzo się podniosła i
nabrała tak potężnej mocy, że wyłamała mnóstwo gałęzi drzew,
niektóre zaś krzaki powyrywała nawet z korzeniami. Chrustu mieli
więc pod dostatkiem. Wysoka sterta uzbieranego chrustu leżała już
po pół godzinie. Potem chłopcy przytachali z nad samej wody duże
kamienie i ułożyli z nich okrąg o średnicy co najmniej trzech
metrów. Po to, by płonące po środku ognisko się nie
rozprzestrzeniło. Brzeg w tym miejscu był wprawdzie kamienisty, ale
pomiędzy kamieniami rosły przeróżne krzewinki i trawy. A w
niewielkiej odległości było już czyjeś pole, na którym stało
wiele stogów ułożonych ze snopków skoszonego rzepaku. Trzeba było
zachować więc wszelką ostrożność. Z ogniem nie ma żartów.
Chłopcy wiedzieli o tym doskonale.
Następnie
chłopcy zajęli się przygotowaniem chrustu i ustawianiem stosu.
Kamil i Emil małymi siekierkami rąbali duże kawałki na mniejsze i
rzucali Robkowi pod nogi. Robek zaś układał z nich zgrabny stożek.
Szybko i sprawnie ich prace posuwały się do przodu, bo chłopcy
byli zgrani i dobrze zorganizowani.
Michalina
w tym czasie rozłożyła koc i wykładała prowiant ze wszystkich
plecaków. Przy tym zajęciu śmiała się w głos, bo tyle mieli
przeróżnego jedzenia, że mogłaby nawet kilka uczt z okazji
rozpoczęcia ich wspólnych wakacji przygotować. Tak jej się
przynajmniej wydawało. Oprócz trzech rodzajów kiełbas, mieli
spory kawałek boczku, sałatkę jarzynową, ogórki kiszone, sałatkę
z zielonych pomidorów, cztery bułki i cały bochenek chleba, a
nawet osełkę masła. I do tego wszystkiego, nie wiedzieć po co,
Robek zapakował jeszcze sporo ziemniaków. Na deser zaś mieli pół
blachy szarlotki pokrojonej na małe kawałeczki. Szarlotka była
jeszcze ciepła, bo ciocia Marynia dopiero przed kolacją skończyła
ją piec. A piekła ją specjalnie na tę okazję. Do picia mieli
cztery butelki oranżady, cztery wody stołowej, no i oczywiście
cztery butelki po oranżadzie — podpiwku. Zanosiło się na
wspaniałą ucztę, we wspaniałym otoczeniu natury, ze wspaniałymi
humorami, na wspaniałą okazję. Bo co jak co, ale wakacje, i to w
tak miłym towarzystwie, to wspaniała rzecz.
Słońce
chyliło się ku zachodowi, kiedy młodsza młodzież ze wszystkim
była już gotowa do rozpoczęcia uczty. Ognisko pięknie płonęło,
strzelając w powietrze skwierczącymi iskrami oraz buchając kłębami
intensywnie pachnącego dymu. Pachniało cudownie dookoła. A niemal
artystycznie poukładane na serwetkach jedzenie swoim smakowitym
zapachem dopełniało woń wspaniałego wieczoru i współgrało z
podniosłą atmosferą chwili.
— No,
czas zacząć ucztę, bo głodny jestem jak wilk — zagaił Robek,
kończąc strugać kijki na kiełbaski. — Powiedzcie sami, czy nie
fajne ognisko nam wyszło? No i wszystko to, co z ogniskiem związane?
— Wszystko
fajne, bardzo fajne… A zwłaszcza my. O rok starsi, ale ciągle
tacy sami — stwierdziła z rozrzewnieniem Michalina, podając
kuzynowi kiełbaski. — A więc, chłopaki, wspaniałych wakacji wam
życzę… i sobie również.
— Wspaniałych
wakacji! — chórem zawołali chłopcy.
Część
oficjalna została zakończona i wszyscy ochoczo przystąpili do
części nieoficjalnej, czyli do jedzenia. Wprawdzie byli po sytej
kolacji, ale po takim dniu, pełnym emocji, pełnym przeżyć, i to
nie tylko duchowych, ale przede wszystkim cielesnych, na powrót
zgłodnieli. Raczyli się więc wszystkim po kolei z wielkim apetytem
i ogromną przyjemnością. Jedząc i popijając, znów opowiadali
sobie o swoich najwspanialszych przeżyciach, o swoich
zainteresowaniach, o przeczytanych książkach, i o różnych
niezwykłych historiach zasłyszanych od starszych.
— Co ty
Robek opowiadasz? — zawołała Michalina, wsłuchując się w słowa
kuzyna i robiąc wielkie oczy, że się jej aż pół ogniska
ognikami w nich rozświetliło. — I to ciocia Marynia ci
opowiadała, że oni tam leżą razem pochowani?
— Nie
tylko opowiadała, ale nawet pokazała mi ich grób. Zeszłej jesieni
byłem z mamą na grzybach, wędrowaliśmy po lesie i szukaliśmy
zwłaszcza za podpieńkami, bo mama tylko takie chciała marynować w
słoikach, szliśmy i szliśmy… i zapuściliśmy się bardzo daleko
w głąb lasu. Jak nigdy do tej pory. I nagle mama stanęła jak
wryta i krzyknęła: — „To tu!”. Na początku nie wiedziałem o
co jej chodzi. Zacząłem się rozglądać za grzybami, ale ona mówi
do mnie, żebym tu nie szukał grzybów. Zdziwiłem się. I wtedy ona
ręką wskazała mi olbrzymie drzewo w głębi jaru. Patrzę, i widzę
coś, tak jakby usypany grób z dużym drewnianym krzyżem. Ciarki
mi po plecach przeleciały, ale postanowiłem zejść do jaru i
zobaczyć to miejsce z bliska. Poszliśmy z mamą tam razem. Po
drodze mama opowiedziała mi tragiczną historię tych dwojga. A
historia ta działa się jeszcze przed pierwszą wojną światową.
Historia nieszczęśliwej miłości, ot co. On z bogatego domu, ona
biedna, córka służącej. Kochali się ogromną miłością i
chcieli się pobrać, ale jego rodzice nie chcieli nawet słyszeć o
czymś takim. Zabronili mu się z nią spotykać. Przez dwa lata
udawało mu się zmylić czujność rodziców i po kryjomu spotykał
się ze swoją ukochaną. Ale kiedy ktoś ich w lesie razem zobaczył
i doniósł jego rodzicom, rodzice podjęli drastyczniejsze środki i
załatwili mu studia zagraniczne. Studia, na które oczywiście
zmuszony przez nich, musiałby wyjechać. Wpadł w wielką rozpacz.
Nie wyobrażał sobie życia bez swojej ukochanej. Dlatego zrodziła
się w jego głowie myśl samobójcza. Było mu wszystko jedno co
zrobią jego rodzice. Dłużej się nie zastanawiał, tylko jeszcze
tego samego dnia, pod osłoną nocy, uciekł z dworu i pobiegł do
chatki pod lasem, gdzie mieszkała jego ukochana. Razem już, w
zupełnych ciemnościach, weszli do lasu i całą noc wędrowali po
lesie. Nad ranem, kiedy dzień się budził i promienie słoneczne
prześwitywały już pomiędzy konarami drzew, a ptaki zaczynały
swój poranny śpiew, popełnili samobójstwo. Samobójstwo z
miłości.
— O
rany, jaka tragiczna historia, ale też i bardzo romantyczna —
szepnęła Michalina i po kryjomu otarła spływającą po policzku
łzę. — A jak się oni nazywali?
— Tego
nie wiem, ale wszyscy na nich mówią: „miejscowy Romeo i miejscowa
Julia”.
— A kto
ich tam znalazł?
— Służba
z dworu. Kiedy rodzice Romea zorientowali się, że on uciekł z
domu, wysłali za nim pogoń. Dwa dni za nim szukali w okolicznych
wioskach i nie mogli znaleźć. Julii zresztą też nie. Wtedy
zaczęli przeczesywać las. No i w końcu ich znaleźli, martwych na
dnie jaru. Romeo i Julia byli bardzo mocno wtuleni w siebie. Ciała
ich były do siebie przywiązane szeroką szarfą. A w dłoni Romea
znaleźli flakonik po truciźnie.
— Robek,
skończ, bo Michaśka zapłacze się na amen. — Kamil z troską w
oczach obserwował przyjaciółkę. — Skończcie oboje! Miało być
wesoło.
— No
właśnie! — Emil poparł brata.
— Już,
już chłopaki, zaraz znów będzie wesoło. — Michalina
zareagowała momentalnie i usilnie próbowała się uśmiechnąć. —
Zaraz zmienimy temat… tylko muszę jeszcze wiedzieć, co było
napisane na krzyżu. Robek mów szybko.
— Właściwie
to tylko rok był wyryty: 1906. Ale ktoś musiał najprawdopodobniej
o wiele później dopisać jeszcze coś, bo było widać, że litery
nie były tak mocno zatarte przez czas. Moja mama też mówiła, że
ludziska gadali, iż wcześniej nic tam nie było napisane.
— No
gadajże w końcu! Co było napisane?! — Michalina nie odpuszczała.
— „Miłość
nie zna żadnych granic”. Ot co!
— O to
to, o to to, moja mama też zawsze to powtarza — zachwyciła się
Michalina. — Już chłopaki, już kończymy… A powiedz mi Robek
jeszcze tylko to, co zrobili rodzice? Od razu ich tam razem
pochowali?
— Właśnie
że nie. Matka Julii błagała ich o to, ale oni nie chcieli nawet o
tym słyszeć. Pochowali syna w rodzinnym grobowcu. A matka Julii
własnymi rękami wykopała córce grób w tym miejscu gdzie ich
znaleźli. Jednak rodzice Romea od momentu jego pochówku nie mogli
zaznać spokoju. Każdą noc męczyły ich koszmary tak potworne, że
w końcu, po prawie roku czasu od samobójczej śmierci syna,
postanowili przenieść jego ciało do grobu Julii. Kiedy przenieśli,
spokój powrócił.
— Boże,
co za historia! — Michalina rozbeczała się na dobre.
— A nie
mówiłem? — Kamil z gorzką rezygnacją złapał za polano i
cisnął nim w ognisko. Aż tumany iskier uniosły się w powietrzu.
— Nie
wkurzaj się Kamil, tylko zróbmy coś, by ją rozweselić. — Emil
nachylił się i szepnął bratu do ucha.
— Ech,
te baby! Nie warto im nic opowiadać. — Robek machnął ręką w
kierunku kuzynki.
— Ja ci
zaraz dam baby! — Michalina zareagowała natychmiast. Jedną ręką
otarła łzy, a drugą trzepnęła Robka pod włos. — Baby, to ty
możesz sobie w piasku zrobić i potem ich tam szukać, ale nie tu.
No!.. A wy, bracia Potyliccy, też się uspokójcie. I skończcie tam
szemrać i na mnie się namawiać... Bo nagadam coś o was Przemkowi
i nici będą z waszych bejsbolówek. No! Powiedziałam, że już
kończymy temat Romea i Julii, to kończymy. A że sobie trochę
pobuczałam, to co? Mam wrażliwe serce, i tyle. No! Tak jak
obiecałam temat zakończony… Tylko jeszcze jedno…
— No
nie, jeszcze coś?! — ryknął Kamil.
— Cicho
bądź, jeszcze nie wiesz co chciałam powiedzieć. A chciałam tylko
powiedzieć, że koniecznie musicie mnie tam zaprowadzić, no, tam
gdzie rosną te wspaniałe… no te… do marynowania… podpieńki…
— Michaśka!
— No
co, Michaśka?! Dla mamy chciałam.
— Nawet
nie myśl… Robek, powiedz jej coś.
— A jak
już myślisz, to wybił sobie tę myśl z głowy… Kamil podaj
polano! — Robek zarechotał i popukał kuzynce palcem po głowie. —
Po pierwsze: sam bym tam nie trafił. A po drugie: mama mówiła, że
nie wolno ich tam niepokoić, bo dość niepokoju mieli za życia.
Nie wolno więc tam łazić z ciekawości. Jak już ktoś zabłądzi
i natrafi na ich grób, to trudno. Ale specjalnie tam leźć nie
uchodzi.
— No
dobra, przyznaję, że te podpieńki to podpucha. A przyznaję tylko
dlatego, że przemówiły do mnie cioci Maryni słowa, nie wasze.
— Ale
przewrotna…
— Kto
przewrotny? Ciocia Marynia jest bardzo dobrą i mądrą osobą…
cha… cha… cha! Już dobra chłopaki nie róbcie takich
zgorszonych min. Przyznaję, że to święta racja, iż nikt nie
powinien tej nieszczęśliwej parze kochanków zakłócać wiecznego
odpoczywania. No, przyznaję, i temat zamykam. Koniec! Kropka!... I
jak chłopaki, poskaczemy przez ognisko?
— I
taką ciebie lubimy! — wyrwało się z trzech chłopięcych gardeł.
— Ale
chwilkę musimy poczekać, bo płomienie są za duże. Chyba że
chcesz sobie Michaśka szynkę przypiec, albo w najlepszym razie,
portki spalić. — Robek śmiejąc się, naciągnął kuzynce
bejsbolówkę na oczy. — No ale stójkę na rozżarzonych
węgielkach możesz nam zademonstrować, bo czapkę masz jeszcze
wilgotną po praniu, to twój czerep tak szybko nie spłonie.
— Ale
śmieszne! — Michalina zachichotała i też naciągnęła kuzynowi
bejsbolówkę na oczy. — Brrr… zimno mi się zrobiło. Wyciągnę
sweter z plecaka.
— To
przysuńmy koc bliżej ogniska — poradził Emil.
— Nie,
nie, to nic nie da. Mnie nie jest generalnie zimno na całym ciele.
Ognisko przecież fajnie grzeje. Mnie jest tylko zimno w… no, w to
miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, bo od ziemi
ciągnie. Podłożę sobie jeszcze sweter, to może nie będzie mi
tak zimnem ciągnęło.
— Poczekaj,
Michaśka. Mam pomysł — zawołał Emil, wyrwał z ogniska palące
się polano, i pognał z nim gdzieś w ciemność.
Po
krótkiej chwili na powrót wyłonił się z ciemności, niosąc na
ramieniu snopek rzepaku, a w ręce dymiące już tylko polano.
— Emilu
Potylicki, czyście zwariowali? — Robek huknął w jego kierunku. —
Buchnęliście komuś snopek z pola? Wiecie czym to pachnie?
— Nie
żołądkuj się Robciu. Ja nie buchnąłem, ja pożyczyłem.
Michaśka zagrzeje sobie tylko te swoje szlachetne cztery litery i ja
zaraz go odniosę z powrotem. No przecież nie jestem debilem, co?
— Nic a
nic nie jesteś debilciu, mój ty szlachetny Emilciu! — Michalina
zawołała radośnie, ucieszona perspektywą rozgrzania swojej ważnej
części ciała. — Dawaj szybko ten zbawienny snopek. Postaram się
nie kręcić na nim za wiele, żeby niepotrzebnie nie zmłócić
rzepaku. A ponadto nie uśmiecha mi się czymś tłustym być znów
namaszczoną. Będę siedziała więc na nim spokojniutko jak ta
truśka.
Wśród
biwakowiczów wszystko wróciło do normy i na powrót zrobiło się
wesoło przy ognisku. Robek z braćmi Potylickimi zabrali się znów
do jedzenia. W przygasającym już nieco ogniu upiekli sobie po
sporym kawałku boczku, rękami połamali sobie resztę chleba, w
chleb wcisnęli po ostatnim kiszonym ogórku i zajadali z wielkim
apetytem, popijając podpiwkiem. Michalina natomiast, nie czuła już
głodu na coś konkretnego. Zabrała się więc za szarlotkę, i
popijając ją raz oranżadą, raz podpiwkiem, wyjadła ją do
reszty, co do okruszynki.
Zrobiło
się już dość późno, ale nie na tyle, by zbierać się już do
domu. W końcu są wakacje, spanie więc nie było takie ważne. Do
domu nie mieli aż tak daleko. Pół godziny jazdy rowerami. A może
i jeszcze mniej, bo plecaki mieli już puste. Wszystko zdążyli
wyjeść. Chłopcy śmiali się z Michaliny, że ona nie zna ich
możliwości w jedzeniu i nie wiadomo skąd przyszło jej wcześniej
do głowy, że jedzenia wystarczy na kilka uczt. Zostały tylko
ziemniaki i woda sodowa.
Noc była
piękna. Jasna. Na niebie migotało miliony gwiazd. Świerszcze
ćwierkały. Zapach ogniska roznosił się wkoło. Bajeczna noc.
Michalina zadarła głowę do góry i westchnęła błogo. I nagle,
aż podskoczyła na snopku. Kątem oka zauważyła jakąś postać
przemykającą się w ciemnościach za ich plecami. Zerwała się na
równe nogi i krzyknęła:
— Rany
Julka, tam ktoś jest!
— No
coś ty, Michaśka, gdzie? — Kamil zaśmiał się i przyświecił
latarką we wskazanym przez nią kierunku. — Psińco, nie ma nic.
No sama widzisz. Chyba ci ta szarlotka zaszkodziła i teraz masz
zwidy. A może to Romeo i Julia przyszli nas odwiedzić?
— Zamknij
się, Kamil, to wcale nie jest śmieszne. Daj spokój umarłym, a
rozglądnij się lepiej za żywymi. Jestem pewna, że kogoś
widziałam.
— Ma
rację, smarkula! — rozległo się nagle w ciemnościach i ktoś
kaszlnął donośnie.
Siedzącym
przy ognisku odjęło fonię. Zapadło milczenie ciężkie jak ołów
i powiało grozą. Nikt się nie ruszył z miejsca. Każdy tylko
kręcił wkoło głową i wzrokiem szukał tego kogoś, kto był w
pobliżu i nie chciał się ujawnić.
Chwila
grozy trwała jeszcze jakiś czas i gęstniała coraz bardziej. I
nagle z ciemności, zza krzaków, wyłoniło się trzech dryblasów.
Niewiele starszych od siedzących przy ognisku biwakowiczów.
— No
co, smarkateria, do domciu wam nie śpieszono? — odezwał się
jeden z dryblasów. — Dla takich jak wy, to już dawno był czas
na: siusiu, paciorek i spać. Ogniska się wam zachciało? Jazda do
domu! I to już!
— To
wy, jazda stąd! — Robek nie wytrzymał i w nerwach cisnął
kartoflem w ognisko.
— Ty,
podskakiewicz, chcesz wylądować na środku rzeki? — huknął
drugi dryblas. — A może chcesz policzyć swoje ząbki na dłoni?
Trójka
przybyłych dryblasów podeszła bliżej ogniska i wtedy Robek i
bracia Potyliccy struchleli na ich widok. Poznali ich od razu. Znali
ich z widzenia i ze słyszenia. Była to trójka chuliganów z
sąsiedniej wsi. Wiedzieli, że lepiej nie mieć z nimi do czynienia
i zejść im z drogi.
— A wy
jakim prawem się tu szarogęsicie?! — Tym razem Michalina nie
wytrzymała. — Przeszkadza wam coś?
— Smarkata,
zamknij dziób, bo ja ci go zaraz zamknę! — burknął jeden z
dryblasów i podskoczył do Michaliny. — Dawaj mi twoją czapkę,
bo mi się podoba. I ty podskakiewicz też.
— Coś
ty powiedział? — Michalina zerwała się na równe nogi, stanęła
naprzeciw dryblasa i rękami podparła się pod boki.
— Michaśka,
siadaj! — Robek syknął przez zęby i też się poderwał z
siedzenia, a za nim bracia Potyliccy.
— No,
no, no, patrzcie, patrzcie, jaka ta smarkula odważna! — zarechotał
obrzydliwie ten sam dryblas, a za nim jego koleżki.
— Dawaj
czapkę… mówiłem! — jeszcze głośniej wrzasnął dryblas i
wyciągnął rękę, aby ściągnąć ją Michalinie z głowy.
Michalina
odskoczyła momentalnie na bezpieczną odległość i szybkim ruchem
wyszarpała jakąś małą buteleczkę z kieszeni spodni. Długo się
nie namyślając, rękę z buteleczką wyciągnęła w kierunku
dryblasa.
— No
podejdź tu do mnie, ty wstrętny łobuzie! Zaraz cię poczęstuję
gazem obezwładniającym. No chodź tu, ty bohaterze od siedmiu
boleści!
— Ty,
smarkata, ty lepiej nie fikaj. Ja ci tu zaraz dam gaz. Tak cię
przygazuję, że aż ci bulki z nosa polecą! — zdenerwował się
dryblas i ruszył w stronę Michaliny.
— Zostaw
ją! — wrzasnął Robek, a Kamil i Emil powtórzyli za nim.
— Ho,
ho, ho, chłopy widzicie, obrońcy się znaleźli! — Dryblas
gwizdnął przeciągle i jednym susem doskoczył do Michaliny.
Michalina
nie w ciemię bita, zrobiła unik i odskoczyła. Też jednym susem.
Podbiegła szybko do ogniska i rękę z buteleczką skierowała
wprost na płomienie i… nacisnęła zaworek. To co się wtedy
stało, przeszło jej oczekiwania. Ogień z głośnym sykiem buchnął
w powietrze ogromnym niebieskawym jęzorem i ogarnął prawie całe
ognisko, zmieniając jego kolor w różne odcienie tęczy. Wyzwolił
w nim też całą gamę dźwięków. Ognisko syczało, skwierczało,
a nawet buczało, i to w różnych tonacjach. Cała trójka
chuliganów wzięła nogi za pas i pognała w pole. Robek, Kamil i
Emil rzucili się na nią, chcąc ją ratować od spalenia. A ona
wpatrywała się w ten niesamowity fajerwerk i sama sobie się
dziwiła skąd jej to przyszło do głowy, aby prezent od ojca użyć
w taki sposób.
— Michaśka,
co z tobą? — Robek szarpnął kuzynką i odciągnął ją od
ogniska. — Nic ci nie jest? Co to w ogóle było? Chryste, co ty
masz, Michaśka?... Chłopaki, widzieliście?
— Cicho
bądźcie, później wam powiem.
— Chodźcie,
zwijamy się — szepnął Emil. — Ta chuliganeria nie da nam już
spokoju.
— Ani
mi się śni — wysyczała Michalina. — Chcesz stchórzyć? Bo ja
nie. Niech no oni jeszcze raz tu przyjdą, to już ja się z nimi
odpowiednio rozmówię.
— Michaśka,
nie zgrywaj się na bohaterkę. My ich znamy. To najgorsi chuligani w
okolicy. Lepiej z nimi nie zadzierać. — Emil usilnie starał się
przekonać przyjaciółkę.
— I tak
już za późno. Są z powrotem. Widzę ich jak się czają za
wierzbą. — Michalina ledwo słyszalnym szeptem powiadomiła
chłopców. — Nie pokażmy im tylko, że się ich boimy, bo będzie
po nas. Słyszycie?
Michalina
z wojowniczą miną popatrzyła na chłopców. Po czym schyliła się
i jakby nigdy nic, zaczęła zbierać resztki chrustu z ziemi.
Syknęła do chłopców, by robili to samo. Robkowi nie spodobał się
pomysł kuzynki, ale dostał od niej kuksańca w bok i po chwili cała
czwórka już sprzątała teren wokół ogniska. Aż miło było
patrzeć. Co pozbierali, wrzucali do ognia. Przez to jaśniej się
znów zrobiło wokół. Trójka dryblasów stała się nagle bardziej
widoczna. Wtedy Michalina zdobyła się na odwagę, odwróciła się
w ich kierunku i zawołała:
— Hej,
wy tam, nie musicie się wcale tam czaić, tylko chodźcie tu do nas.
Nic wam nie zrobimy! Słowo!
Pod
wierzbą zrobiło się pusto i cicho. I taka sytuacja trwała chwilę.
Pewnie dryblasy namawiały się w ciemnościach za drzewem. Po paru
minutach cała trójka wyłoniła się jednak zza drzewa i ruszyła w
kierunku ogniska.
— Ty,
mała, wołałaś nas, czy nam się tylko wydawało? — z
szelmowskim uśmiechem zapytał jeden z dryblasów.
— Ty,
wielki, wcale nie jestem mała. Nie widać? A może to trochę gazu
obezwładniającego doleciało do ciebie i straciłeś ostrość
widzenia, co? — odparowała zadziornie Michalina.
— Uspokój
się już i nie pyskuj za wiele. Widać, że nie jesteś stąd i nie
umiesz się zachować, ale ci darujemy tym razem. No! — odezwał
się drugi dryblas. — Jesteśmy głodni. Dajcie coś do jedzenia.
— Przykro
nam bardzo, ale już nic nie mamy — stwierdziła Michalina z
poważną miną. — Chyba że macie ochotę na pieczone ziemniaki,
bo tylko one nam zostały.
— Niech
będą! Dawaj! — zawołała jednocześnie trójka dryblasów.
— Proszę
bardzo. Wrzućcie sobie do żaru. — Michalina położyła koło
ogniska papierową torebkę z ziemniakami. — Ale się pośpieszcie,
bo my zaraz chcemy wracać do domu i musimy zgasić ognisko.
— A po
co? Wy se wracajcie, a my zostaniemy i pogrzejemy się trochę przy
ogniu, jedząc kartofle. A potem zrobimy siusiu na ogień i sprawa
załatwiona — rzekł jeden z dryblasów, rechocząc obrzydliwie.
— Mowy
nie ma! — zawołał Robek z pogardą w oczach. — My zapaliliśmy
ognisko i naszym obowiązkiem jest je zagasić.
— O,
odezwał się! Ty nie bądź taki nadobowiązkowy. Sami zgasimy
ogień. Powiedziałem… Możecie znikać!
— Nic z
tego. Musimy być pewni, że wszystko po nas zostało tak jak trzeba.
— Robek dalej obstawał przy swoim. — Zresztą ogień zaraz i
tak zgaśnie, bo chrust już się skończył. A nie wierzę, że
będzie wam się chciało po ciemku zbierać świeży chrust.
— A to
na pewno nie. Ale widzę, że tu jeszcze macie coś do spalenia —
powiedział jeden z dryblasów i złapał za snopek rzepaku i wrzucił
go do ognia.
— Czyś
ty zwariował?! — warknął wściekły Emil i rzucił się do
ogniska, by wyciągnąć snopek.
Było
jednak za późno. Ogień szybko strawił wyschnięty snopek rzepaku.
— Jak
mogłeś, ty…?! Ty… ty… ty…! — Emil zaczął aż tupać
nogami z wściekłości, hamując się by nie wywrzeszczeć
odpowiedniego określenia co do takiej osoby. — To nie był nasz
snopek…
— No i
czemu się wydzierasz? Jak nie wasz, to co cię on obchodzi? —
burknął jeden z dryblasów, wrzucając do żaru kartofle. —
Przynajmniej na chwilkę jaśniej się zrobiło.
Cała
czwórka biwakowiczów zamarła z wrażenia. Postępowanie trójki
dryblasów przerażało ich i brzydziło jednocześnie. Każdy z nich
w duchu postanowił, że nie ruszy się z miejsca dopóki ogień nie
zgaśnie. Albo sam, albo ugaszony wodą z rzeki przez któregoś z
nich. Popatrzyli na siebie porozumiewawczo i usiedli z powrotem na
kocu. Czekali.
— No i
co, odechciało się już wam iść do domciu? — spytał dryblas,
zagrzebując ziemniaki w popiele. — A siedźcie sobie! Nawet do
rana. A kij mnie to obchodzi. Siedźcie… aż sczeźniecie.
Dryblasy
przykucnęły przy dogasającym ognisku, i szemrając coś pod nosem,
kijami grzebali w popiele...