Siedział
już tak dobrą godzinę, kiedy poczuł,
że zaczyna ogarniać go senność. Za wszelką cenę nie chciał
usnąć. Musiał przecież mieć oczy szeroko otwarte na wszystko
dookoła. Na tę bezkresną ciemność. A nuż, gdyby usnął, jakiś
wilk albo inny zwierz się do niego zakradnie? Albo, co gorsza, jakiś
duch nieczysty? Karolkowi znów zrobiło się nieprzyjemnie, tym
bardziej, że jego uszu zewsząd dochodziły niezbyt miłe odgłosy.
Jakieś popiskiwania, pohukiwania, pomrukiwania, chrząkania, trzask
łamanych gałęzi. A kiedy nagle, tuż nad swoją głową usłyszał
głośny łopot i jeszcze głośniejsze „huhuhuuuu!” — zerwał
się na równe nogi i w odruchu bezwarunkowym natychmiast przyjął
pozycję obronną. Nikt ani nic jednak go nie atakowało. Mimo to,
Karolek, trzęsąc się ze strachu na całym ciele, postał w takiej
pozycji jeszcze chwilę. Tak na wszelki wypadek. W końcu opuścił
dzidę i finkę i zaczął się zastanawiać, co też to mogło być.
— Oż
ty głupku — wysyczał do siebie przez zęby po chwili
zastanowienia. — Toż to tylko sowa na nocnych łowach.
Przestał
się trząść. Jednak wspomnienie tak ogromnego przerażenia w nim
pozostało. Postanowił, że wdrapie się na jakieś drzewo. Nie
chciał podobnego przerażenia jeszcze raz przeżyć. Był pewien, że
na drzewie będzie się czuł bezpieczniej i gdyby nawet sen go
zaczął morzyć, to oprze się o jakiś konar i będzie mógł się
nawet trochę zdrzemnąć.
Jak
postanowił tak zaczął robić. Najpierw założył na siebie
kurtkę, gdyż znów poczuł dreszcze na całym ciele. Nie, nie ze
strachu, tylko z najnormalniejszego chłodu. Rozglądnął się wokół
siebie, i przebijając wzrokiem ciemność, zastanawiał się, które
by tu drzewo wybrać. Wybrał najbliższe. I to nie dlatego, że było
najbliżej, ale dlatego, że było potężne, o grubych konarach i
mocno rozgałęzione. W ciemnościach nie rozpoznał, co to za
drzewo. Może klon, a może leszczyna. Zresztą, co to za różnica?
Ważne, że było odpowiednie. Był zadowolony. Podszedł do drzewa i
popatrzył do góry. Chciał sprawdzić, z której strony będzie mu
wygodniej na niego wejść. Wtedy zobaczył też, że niebo nieco
pojaśniało. A to by oznaczało, że jednak księżyc próbuje
przebić się przez nocne chmurzyska i rozjaśnić świat swą
pełnią. Uśmiechnął się na ten widok. Od razu zrobiło mu się
cieplej na duszy. Włączył latarkę i przyświecił sobie drogę
wspinaczki na drzewo. Szybkim ruchem podniósł z ziemi plecak i
zarzucił na plecy. I już miał się zacząć wspinać, gdy nagle,
uszu jego dobiegł jakiś nieziemski głos, jakby ze studni się
wydobywający:
— Hej,
coś ty za jeden i co tu robisz sam po nocy?!
Karolek
stanął jak wryty. A kiedy ten sam głos powtórzył to samo
pytanie, wpadł w panikę. Nogi wrosły mu w ziemię i nie mógł się
ruszyć z miejsca. Przez głowę przeleciała mu potworna myśl: —
"Nic, tylko duch nieczysty! O Boże! Mamo, tato, ratujcie!".
— Nie miał nawet siły ruszyć głową, by popatrzeć w niebo.
Ustami jednak mógł poruszać, zaczął więc mamrotać wkoło:
— Wszelki
duch Pana Boga chwali… Wszelki duch Pana Boga chwali...
— Co ty
tam mamroczesz? — znów się odezwał ten sam głos. — Odwróć
się w końcu do nas i gadaj jak człowiek.
— Do
nas? Powiedział: do nas? — wymamrotał półgłosem Karolek,
stojąc tak jak stał. — Mamusiu, tatusiu, to ich jest więcej?
Ratujcie. Błaaagaaam…
— Skoro
nie chcesz się do nas odwrócić, to my podejdziemy do ciebie —
usłyszał za plecami, ale tym razem głos wydał mu się nieco mniej
dudniący.
— Nie…
nie, poczekajcie, duchy drogie! — wrzasnął w odpowiedzi. — Ja …
ja… ja już się odwracam…
Karolek
był tak przerażony, że choć chciał się natychmiast odwrócić,
nie mógł. Nagle, nie wiedzieć skąd, przyszły mu do jego
skołatanej głowy słowa często używane przez babcię Zosię.
Nabrał w płuca głęboki łyk powietrza, i zamykając oczy,
wyszeptał:
— "Niech
się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadać trzeba"* —
i z mocno zaciśniętymi powiekami powoli zaczął się odwracać.
----------------------------------------------------------
* „Niech
się dzieje wola nieba…” — maksyma Rejenta Milczka
(Zemsta A. Fredry).
— Pewnie,
że z niebem zgadzać się trzeba, bo niebo, to Wszechświat. A
Wszechświat rządzi się prawami godnymi zaufania, niezmiennymi,
absolutnymi, uniwersalnymi, których pochodzenie nie jest znane…
Dlatego trzeba nam w niebo wierzyć, no i bez żadnych ale, zgadzać
się z nim zadudnił głos tuż przed Karolkiem.
— No co
tak zaciskasz oczy? Otwórz je wreszcie — dodał mniej dudniący
głos.
— Już
otwieram, już otwieram… Tylko nie róbcie mi krzywdy, duchy
szlachetne — zaskomlał Karolek ciągle okrutnie przerażony.
— Że
co, że duchy? I to szlachetne? — zachichotał, jakby ze studni,
ten bardziej dudniący głos. — Szlachetni to my może czasami
jesteśmy. Ale duchami nie… Tak że śmiało możesz otworzyć
oczy. Teraz akurat jesteśmy szlachetni i możemy ci nawet przysiąc,
że nic złego ci nie zrobimy.
Karolek
nie miał innego wyjścia, musiał w końcu otworzyć oczy. Otwierał
je powoli. Bardzo powoli. I kiedy już je wreszcie otworzył,
wrzasnął na cały las:
— Ratunkuuuu!
A wy… wy… wy… co za jedni?
— Czego
się wydzierasz? To my pierwsi zadaliśmy tobie takie pytanie —
zadudnił bardziej dudniący głos należący do wyższego osobnika,
którego, ku wielkiemu przerażeniu, Karolek miał przed oczami.
— Ja…
ja… ja jestem Karol Gratka — wysapał po chwili, spoglądając
niepewnie raz na wyższego osobnika, raz na niższego, który stał
nieco z tyłu.
— Hi,
hi, hi...! A to ci nie lada gratka, zapoznać w ciemnym lesie Karola
Gratka! — zachichotał dudniąco ten sam osobnik.
Karolek
uśmiechnął się delikatnie, ale strach go ciągle jeszcze trzymał
w swoich szponach. Bo też widok, jaki miał przed oczami, był
niesamowity. Nie jednego by z nóg powalił. Otóż przed oczami miał
dwóch osobników, którzy się niczym między sobą nie różnili.
Tylko wzrostem. Ubrani byli w takie same mocno obcisłe i przedziwnie
połyskujące srebrem kombinezony. Na głowach mieli coś na wzór
pilotek, tyle że twarze mieli jeszcze bardziej zakryte. Widać było
jedynie niewielki ich owal. Te niby
pilotki również rozsiewały wokół blask. A same twarze, obydwaj
mieli… no, dość powiedzieć, niezbyt ziemskie: ogromne i
wyłupiaste czarne oczy, małe, prawie niewidoczne nosy i grube usta,
układające się w kształcie serca. Tak ich Karolek widział. A że
ogromna tarcza księżyca prześwitywała akurat pomiędzy koronami
drzew, widział ich dokładnie. I ta dokładność widzenia, co tu
dużo mówić, przerażała go tym bardziej.
— Już
dobrze. Już dobrze! Niech Karol Gratka z takim lękiem nam się nie
przygląda, jakby duchy co najmniej zobaczył — odezwał się
niższy osobnik i rozciągnął w uśmiechu swoje serduszko. — My
też się przedstawimy…
— No
właśnie! — wszedł w słowo wyższy niższemu. — Ja jestem
JuPI, a to mój brat TeR.
— Miło
was poznać, Jupi i Ter — wydukał Karolek, lekko się kłaniając.
— Bardzo miło.
— Cieszymy
się, że jest ci miło. Nam też jest miło. Naprawdę! —
powiedział JuPi już mniej dudniącym głosem. — A skąd ty
jesteś?
— Z
domu dziecka — wypalił Karolek, ale zaraz się zreflektował i
powiedział: — To znaczy, ze wsi Wilczepędy.
— Wilcze…
co?
— Wilczepędy.
— Aha,
Wilczepędy, powiadasz — zastanowił się TeR i zrobił jeszcze
bardziej okrągłe oczy. Po chwili dodał: — Chyba nawet wiem,
gdzie jest ta twoja wieś.
— No,
ja też wiem — dorzucił JuPi i rozjechał swoje serduszko w
uśmiechu, pokazując przy tym nad wyraz białe zęby.
— A wy
skąd jesteście? — spytał Karolek, zdobywając się na odwagę
widokiem serdecznie uśmiechniętej twarzy JuPi.
— A my
jesteśmy z Jowisza — odpowiedział TeR i również się
uśmiechnął, pokazując takie same, niesamowicie białe zęby.
— Z
Jowisza? Nie znam takiej miejscowości — rzekł Karolek w zadumie.
— A gdzie ta miejscowość leży?
— A co
ty za ocenę masz w szkole z…
— Z
geografii? Z geografii miałem zawsze piątkę — dumnie i zgodnie z
prawdą odpowiedział Karolek, przerywając JuPi.
— Nie
pytam o geografię, tylko astro…
— Astro…
co? — zdumiał się Karolek, po raz wtóry przerywając JuPi. —
Masz na myśli astrologię?
— Nie,
mam na myśli astronomię.
— Astro…
że… nomię, powiadasz? — Karolek rozdziawił aż buzię ze
zdziwienia.
— Właśnie,
tak powiadam. Chodzi mi o bardzo ważną dziedzinę nauki, jaką jest
astronomia. Bo widzę, że nie wiesz, iż Jowisz, to nie miejscowość,
a planeta — zachichotał pociesznie JuPi.
— Planeta?
— jeszcze bardziej zdziwił się Karolek.
— No co
cię tak dziwi? — zdziwił się tym razem i JuPi. — Ziemia jest
przecież też planetą, tak jak Jowisz. Tyle że Jowisz jest dużo,
dużo większą planetą.
Karolek
zdębiał z kretesem. Nie wiedział już, czy tych dwoje sobie z
niego żartuje, czy co? I to właśnie owe: — „czy co?” —
było dla niego najgorsze, gdyż już prawie był pewien, iż są to
harcerze z jakiegoś pobliskiego obozu harcerskiego, albo koloniści
z jakiejś kolonii wypoczynkowej, którzy w takim dziwnym przebraniu
bawią się w nocne podchody. Że specjalnie w tym celu wymyślili
sobie nawet takie śmieszne imiona. W końcu były wakacje… A tu
masz! Całe jego wyobrażenie o tych dwojga i sytuacji, w jakiej mu
przyszło się z nimi znajdować, wzięło w łeb. Nie, to nie
możliwe! To, co przed chwilą usłyszał, nie chciało mu się w
głowie pomieścić. — "O rany!" — wrzasnęła nagle
jego dusza. — "A jeżeli to prawda, co ten cały Jupi mówi?
Mamusiu moja kochana, tatusiu... to trzeba mi jak najszybciej brać
nogi za pas i uciekać stąd dalej niż pieprz rośnie". — Na
tę okropną myśl włosy mu dęba stanęły, oczy dostały
wytrzeszczu, a buzia sama się otworzyła i zrobiła bezdźwięczne:
„O”.
Bracia
JuPi i TeR przypatrywali się kalejdoskopowi zmian zachodzących na
twarzy Karolka i nie wiedzieli już, czy mają się śmiać, czy może
martwić. Wreszcie TeR pierwszy odzyskał rezon i się odezwał:
— A cóż
w tym dziwnego, że my jesteśmy z innej planety? Może myślisz, że
przez to jesteśmy źli i groźni? Nie obawiaj się nas. My nie
jesteśmy źli. My chcemy się z tobą zaprzyjaźnić.
— Naprawdę?
— spytał Karolek bliski już obłędu.
— Ale
co, "naprawdę?” To, że jesteśmy z innej planety, czy to, że
nie jesteśmy źli i chcemy się z tobą zaprzyjaźnić? — spytał
JuPi.
— Obydwa…
— wydusił z siebie Karolek.
— Obydwa
„naprawdę” są naprawdę — zachichotał JuPi i poklepał
Karolka po ramieniu na potwierdzenia swoich słów.
Karolek
poczuł nagle, że staje się wiotki, jakby całe powietrze z niego
uszło. Klapnął bez sił na ziemię i wycedził przez zęby:
— Naprawdę?
— Naprawdę!
— odpowiedzieli obydwaj bracia jednocześnie i usiedli obok
Karolka..
— Naprawdę,
że naprawdę? — bezmyślnie zapytał znów Karolek.
— Co ty
z tym „naprawdę” — zachichotał jeszcze głośniej JuPi. —
No to powtórzę jeszcze raz. Nie jesteśmy źli. Chcemy się z tobą
zaprzyjaźnić. Przybyliśmy z Planety Jowisz.
— Na…
na… prawdę? — zająknął się Karolek, ale zaraz wziął
głęboki oddech i już spokojniej zapytał: — To co wy tu robicie?
— No
jak to, co? Zwiedzamy Planetę Ziemia — odpowiedzieli jednocześnie
bracia JuPi i TeR.
— Zwiedzacie?
— Zwiedzamy.
I to już nie pierwszy raz — odrzekł łagodnym dudnieniem TeR. —
Naprawdę… Ojej, znów to „naprawdę!” Ale nic, niech będzie!
Naprawdę nie musisz się nas obawiać. To, że z tobą jesteśmy tak
blisko i rozmawiamy, to też dla nas niezwykłe. Jeszcze nigdy do tej
pory nie odważyliśmy się podejść tak blisko Ziemianina. Zawsze
woleliśmy wszystkich Ziemian obserwować z ukrycia i na dystans. Też
mieliśmy różne obawy. Ale kiedy dzisiaj zobaczyliśmy ciebie,
samotnie wędrującego po lesie, szliśmy za tobą, bo wydałeś się
nam być dobrym Ziemianinem. Wyczuliśmy, że jesteś smutny i w
jakimś konkretnym celu błądzisz tu po lesie. Zastanawialiśmy się,
jak ci pomóc. I kiedy zrobiło się już całkiem ciemno,
postanowiliśmy się tobie ujawnić… Ot i cała prawda… Naprawdę!
— Naprawdę?
— znów z tym swoim „naprawdę” wyskoczył Karolek jak Filip z
konopi, ale w mig się zreflektował i powiedział: — To to by
oznaczało, że możemy się zaprzyjaźnić?
— Nie
inaczej. Naprawdę! — zadudnili w duecie bracia JuPi i TeR, aż
wreszcie huknęli potężnym śmiechem.
Karolek,
siedząc na ziemi pomiędzy braćmi z Jowisza, patrzył raz na
jednego, raz na drugiego, i ciągle nie mógł się otrząsnąć z
szoku, jaki w ostatnich minutach przeżywał. Ciągle też nie mógł
uwierzyć, że to co przed chwilą usłyszał, jest prawdą. Lecz
kiedy usłyszał, ten strasznie dziwnie brzmiący, ale bardzo radosny
śmiech obu braci, nie mógł nie zareagować tym samym. Zresztą
jego usta same zaczęły składać się do śmiechu. I choć były
odzwyczajone od takiej czynności już od dawna, to jednak powoli,
powoli, zaczęły się rozciągać w kierunku uszu, po chwili
przepuściły już przez siebie nawet cichutki chichot, by za moment,
aż furkotać od potężnej, wewnętrznej salwy śmiechu. Karolek
śmiał się. I to śmiał się głośnym i bardzo serdecznym
śmiechem, dziwiąc się samemu sobie, że się śmieje, i że w
ogóle jeszcze potrafi się śmiać. Przecież od przeszło półtora
roku się nie śmiał. Czuł, że śmiech bardzo mu pomaga. Jest jak
balsam na umęczoną duszę. Jest jak uzdrawiająca gimnastyka na
obolałe i spięte ciało. Śmiał się więc ochoczo i za nic nie
chciał przestać się śmiać. I kiedy jego nowi przyjaciele śmiać
się już przestawali, on buchał nową salwą śmiechu, zarażając
ich śmiechem od nowa. Śmiali się więc we trójkę dalej. Głośno
i radośnie. Aż echo niosło po lesie.
Kiedy
wreszcie przestali się śmiać, chwilkę pomilczeli. Z zadowolonymi
minami spoglądali tylko po sobie, trzymając się za obolałe od
śmiechu brzuchy.
Karolek
wreszcie mógł spokojnie, bez strachu, przyglądnąć się obu
przybyszom z Jowisza. Widoczność była całkiem dobra. Bo nie dość,
że księżyc uparcie rzucał promieniami w prześwit między
koronami drzew, oświetlając miejsce w którym we trójkę
siedzieli, to jeszcze jego latarka porzucona przez niego w chwili
największej trwogi dawała światło. A jeszcze do tego wszystkiego,
obaj bracia samoistnie rozsiewali wokół siebie blask. Karolek miał
więc możliwość bardzo wyraźnie ich widzieć. I gdy tak im się
przyglądał, z każdą chwilą, podobali mu się coraz bardziej.
Wreszcie poczuł wielką sympatię do nich. Bardzo pragnął, aby
naprawdę było to prawdą, że będą mogli zostać przyjaciółmi.
Bo czego jak czego, ale przyjaźni było mu potrzeba najbardziej.
Bracia
JuPi i TeR również przyglądali się Karolkowi. Wprawdzie oni znali
Karolka z widzenia już od wczesnych godzin popołudniowych, bo to
właśnie wtedy przyuważyli go w lesie i zaczęli za nim podążać,
lecz co innego widzieć prawdziwego Ziemianinem z krwi i kości z
daleka, a co innego z tak bliska. Dla nich też taka sytuacja była
wielkim zaskoczeniem. Świdrowali więc Karolka swymi olbrzymimi
oczami co rusz. W międzyczasie też zerkali na siebie
porozumiewawczo i dawali sobie wyraźne znaki, że ten oto siedzący
pomiędzy nimi Karol Gratka, przypadł im do gustu. Mało tego, że
spróbują mu nawet pomóc. Wreszcie TeR przerwał milczenie i
odezwał się pierwszy:
— A
powiedz nam Karolu, dlaczego ty taki smutny chodziłeś cały dzień
po lesie? Gdzie szedłeś? Bo chyba nie chciałeś sobie tylko tak w
samotności po lesie pochodzić?
— Aaa…
to długa historia — odrzekł Karolek.
— To
nic. Opowiadaj. Mamy czas i chętnie posłuchamy tej twojej długiej
historii — ożywił się JuPi. — Prosimy, opowiadaj!
— Jasne,
że nie chodziłem po lesie dla przyjemności. Chodziłem w
konkretnym celu. A właściwie, to wcale nie chciałem chodzić po
lesie, tylko przez las przejść… Do celu przejść. Ma się
rozumieć. No! Tak było. — Karolek popatrzył jeszcze raz na obu
braci, i kiedy wyczuł po wyrazie ich twarzy, że naprawdę chcą go
wysłuchać, wtedy przeniósł swój wzrok, i patrząc w ciemność,
zaczął opowiadać...
cdn.
Link do opowiadania: "Niezwykłe przypadki Karolka Gradki"
(w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach).
(w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach).