Michalina wstała z koca i zaczęła zbierać wszystkie ich rzeczy porozrzucane na kocu i wkładać do plecaków. Chłopcy bez słowa siedzieli dalej i obserwowali trzech dryblasów. Wreszcie Robek podniósł się. Zabrał Michalinie z rąk dwie butelki po oranżadzie, które ona akurat chciała schować do jego plecaka i poszedł z nimi do rzeki. Po chwili wrócił z pełnymi butelkami i postawił je obok ogniska.
— Ho,
ho, ho, patrzcie, chłopy, patrzcie! Podskakiewicz przyniósł nam
coś do picia! — zawołał jeden z dryblasów, łapiąc za butelki.
— Nie
podskakiewicz i nie do picia — powiedział Robek oschle. — To
jest woda z rzeki. Do gaszenia ogniska.
— A już
myślałem, żeś zmądrzał i dzielisz się z nami tym co masz —
skwitował po swojemu ten sam dryblas. — A może macie jednak coś
do picia, tylko żeście zapomnieli nam dać, co?
— A
mamy, mamy… naturalnie, że mamy… A nie daliśmy, bo żeście o
to nie poprosili — oświadczyła Michalina, zakładając na siebie
swój gruby sweter.
— Prosili…?!
My mamy prosić?! Coś takiego! — wrzasnął ten sam dryblas
zdziwionym głosem. — Co to w ogóle znaczy: „prosić”, co to
za słowo? „Dać”, to jest konkretne słowo, psiamać! Cha…
cha… cha! Aż mi się rymnęło… Ty, mała, ty chyba z jakiegoś
miasta przybyłaś, bo jakoś tak głupio gadasz i… nie wiesz z kim
masz do czynienia. My nigdy nie prosimy. My żądamy. No! Dawaj więc
to coś do picia, i to już! I nie wkurzaj człowieka!
— Ani
mi się śni! Bez „proszę”, nie dam. — Michalina z
zacietrzewieniem ćwiczyła swoją odwagę.
— Michaśka,
przestań — syknął w jej kierunku Emil.
— No
co, prosicie? Albo gaszę ognisko tą wodą sodową. — Michalina
puściła mimo uszu słowa Emila i brnęła dalej w nauczaniu dobrych
manier.
Zapanowała
cisza. Dryblasy, ciągle kucając przy ognisku, patrzyły po sobie z
głupimi minami.
Michalina
wyciągnęła na powrót cztery butelki wody sodowej, które zdążyła
już zapakować do Robka plecaka, i brzęcząc nimi zapamiętale,
podeszła do ogniska.
— Pyszna
woda sodowa. Gazowana. To jak? Mam nią gasić ogień, czy może
macie ochotę ją wypić?
Jeden z
dryblasów akurat chciał ugryźć kartofla, którego trzymał
nadzianego na swoim scyzoryku. Popiekł się. Rzucił nim z
wściekłości w ogień. I z tej wściekłości już chciał się
rzucić na Michalinę i zrobić z nią porządek, ale spostrzegł, że
ona trzyma w prawej dłoni oprócz dwóch butelek jeszcze coś.
Zrezygnował natychmiast ze swojego zamiaru. Nie wiedział, co to
jest i czym to pachnie. Wolał nie ryzykować. A że pić mu się
diabelnie chciało i do tego język piekł, nie zamierzał stracić
jedynej szansy, aby móc czymś mokrym i zimnym ochłodzić swoją
jamę ustną i orzeźwić resztę wnętrzności.
— Dawaj
tę wodę… prrroooszę! — Zmusił się wreszcie do wypowiedzenia
słowa, którego nie cierpiał i nie uznawał.
— Proszę
bardzo! — Michalina z szerokim uśmiechem podała dryblasowi dwie
butelki trzymane w lewej ręce. Pozostałe dwie butelki szybko
przełożyła z prawej ręki do lewej i palcami prawej dłoni mocniej
ścisnęła małą buteleczkę trzymaną do tej pory razem z
butelkami wody sodowej. Stanęła naprzeciw drugiego dryblasa,
wyciągnęła lewą rękę do przodu i trzymanymi w niej butelkami
zadzwoniła mu przed nosem.
Dryblas
zdębiał, ale zaraz spod oka groźnie popatrzył na Michalinę.
— Proszę
bardzo, to dla ciebie i kolegi — rzekła Michalina, nic a nic
nieprzestraszona. — A teraz wygrzebcie już pozostałe ziemniaki i
odsuńcie się od ogniska, bo będziemy polewać go wodą… Robek
podaj mi proszę te butelki z wodą…
— A
gaście już sobie te wasze ognisko i zjeżdżajcie do domu! —
nieprzyjemnym głosem huknął jeden z dryblasów.
— Właśnie
mamy taki zamiar — odparowała Michalina, szczerząc zęby w
uśmiechu.
Robek
podał Michalinie jedną butelkę z wodą i we dwójkę polewali
ognisko. Zasyczało, buchnęło kłębami pary i ognisko było
ugaszone. Potem we czwórkę złapali koc za cztery rogi, wytrzepali
porządnie i upchnęli do jednego z plecaków. Założyli plecaki na
plecy, usiedli na rowery i odjechali w ciemność.
Michalina
wyjeżdżała jako ostatnia. Specjalnie przepuszczała chłopców na
wąskiej ścieżynce, aby być na ostatnim miejscu. Po paru metrach
jazdy odwróciła się i zawołała w kierunku siedzących i
jedzących ziemniaki dryblasów:
— Dobranoc,
chłopy!
— Wynoście
się! — Usłyszała w odpowiedzi.
Czwórka
biwakowiczów opuściła dolinę rzeki Nysy i kierowała się w
stronę wsi. Noc była jasna. Robek początkowo oświetlał drogę
latarką, ale w końcu ją zgasił, bo widoczność i bez latarki
była dobra. Po drodze postanowili nie jechać polną drogą, tylko
przez wieś. Była to wprawdzie dłuższa droga, ale to im nie
przeszkadzało. Nie chciało im się jeszcze wracać do domu. I zanim
ze ścieżynki wjechali na wiejską drogę, zatrzymali się na
chwilę. Usiedli w przydrożnym rowie i zaczęli rozmawiać.
— Michaśka,
ty jesteś niesamowita. Ale załatwiłaś tych chuliganów. Wzorcowo.
— Emil nie wychodził z podziwu. — Tak zbaraniałych min nie
widziałem u nich nigdy. Zadałaś im bobu, że ho, ho!
— Cała
przyjemność po mojej stronie — zachichotała Michalina. — Na
początku miałam pietra, ale… że ja lubię się bać, to z coraz
większą przyjemnością wkurzałam tych dryblasów.
— No
gadaj w końcu, co ty masz za gaz, czy co tam, że tak buchnęło
ogniem. Co to za cudo? Pokaż nam. — Kamil na już chciał wiedzieć
i widzieć.
— Pokazuj
wreszcie! — Robek z Emilem też się niecierpliwili i razem napadli
na Michalinę.
— Nie
uwierzycie. To jest zwykły dezodorant w sprayu. — Michalina
komicznie się zaśmiała i ręką sięgnęła do kieszeni spodni. —
Patrzcie! Dostałam go od ojca w prezencie jeszcze na gwiazdkę.
Pamiętam, że mnie ojciec wtedy przestrzegał, abym używała go z
dala od ognia. A już broń Boże, żebym nie psikała nim w kierunku
otwartego ognia, bo to bardzo niebezpieczne. Ale całkiem o tym
zapomniałam. Bo i tak mało go używałam do tej pory. Ale dzisiaj
psikałam się nim co chwilę, bo ciągle czułam na sobie ten
zapach, no… wiecie… tego błota Krasuli. No i dlatego też
wyjątkowo wzięłam go nawet ze sobą. I muszę wam się przyznać,
że sama sobie się dziwię, jakim cudem mi się o tym dezodorancie
przypomniało akurat w takiej chwili, a zwłaszcza o tej związanej z
ogniem przestrodze ojca. Ale był numer, nie?
— I
pomyśleć, że to wszystko dzięki Krasuli! — Robek zarechotał
zabawnie.
— Robek,
bo jak cię… zaraz poczęstuję moim gazem obezwładniającym, to
zobaczysz… Ty wstrętny kuzynie! — Michalina też się zaczęła
śmiać.
— Ale
mi się trafiła zwariowana kuzynka! — Robek zjechał ze śmiechu
aż na dno rowu.
— Zwariowana,
to fakt. Ale jakże mądrze zwariowana! — Emil wtórował śmiechem
kuzynostwu.
— Michaśka,
a gdzie można kupić takie cudo? — Kamil poważniej podszedł do
sprawy użycia dezodorantu jako środka do samoobrony.
— W
naszych sklepach jeszcze go nie ma. To towar zagraniczny. Ojciec
będąc na delegacji w stolicy kupił mi go za dolary w Peweksie —
poinformowała Michalina.
— Szkoda,
też by nam się przydał. — Kamil spojrzał na sprawę od
praktycznej strony.
— Z
pewnością. I to nie raz… — Michalina znów buchnęła salwą
śmiechu.
— Czy
chciałaś coś przez to powiedzieć? — Robek ze śmiechem
pociągnął kuzynkę za nogę i ściągnął ją na dno rowu. — Co
to za śmieszka, z tej naszej miejskiej rozrabiary! Gadaj, co
chciałaś przez to powiedzieć?
— Nic a
nic, oprócz tego, że czas już do domu. Jutro znów będzie fajny
dzień i musimy choć na chwilę oko zamknąć.
Było już
dobrze po północy, kiedy czwórka wesołych biwakowiczów zajechała
pod dom Maryszczaków.
Bracia
Potyliccy postanowili swoje rowery i plecaki zostawić w szopie u
Maryszczaków, żeby nie obudzić ojca i niepotrzebnie go nie
drażnić. A sami przeskoczyli przez płot i cichaczem pobiegli do
domu.
Michalina
i Robek wspięli się po schodach cichutko jak dwa koty i zniknęli
za drzwiami swoich pokoi.
Następnego
dnia, w południe, znów zebrali się wszyscy na podwórku
Maryszczaków. Domowe obowiązki były już wykonane, czas więc na
przyjemności. Zamierzali pójść popływać, bo dzień był piękny
i upalny. Ale najpierw postanowili pojechać rowerami na most na
Białej. Na lody. Bo właśnie na most, dwa razy w tygodniu
przyjeżdża Żuk z GS-u z lodami. Przyjeżdża w samo południe i
stoi tam tak długo aż kierowca sprzeda wszystkie lody. Trzeba było
się więc pośpieszyć, bo dzieciska ze wsi są łase na lody i lody
znikają szybko.
Już
mieli wyjeżdżać, kiedy na podwórko wjechał Przemek na motorze.
Przemek pomachał do nich ręką by poczekali. Wyłączył silnik,
zdjął kask z głowy i podejrzliwie popatrzył na chłopców.
Wreszcie się odezwał:
— Milicja
jeździ po wsi i szuka jakiś trzech chłopców na rowerach, którzy
w nocy spalili cały stóg rzepaku z pola Pawlaka. Nie wiecie nic na
ten temat?
— Co za
idioci! Kto to mógł być? Toż to wielkie świństwo. Kto to mógł
zrobić? — Robek z naganą w oczach wyraził szczere
zainteresowanie, a za moment ciarki przeleciały mu po plecach.
— To
nie wy? — Przemek dopytywał się dalej.
— No
coś ty, Przemek! — Kamil i Emil wrzasnęli jednocześnie.
— No,
bo już przez chwilę myślałem, że to może wam jakaś palma
odbiła i to wasza robota — ucieszył się Przemek. — No jedźcie
już sobie w swoją stronę… A ognisko mieliście fajne?
— Bardzo,
bardzo fajne! — odpowiedziała Michalina za siebie i za chłopców,
bo chłopcom mowę odjęło.
Przemek
uspokojony, oddalił się. A młodsza młodzież stała jak wryta i
struchlałym wzrokiem, w milczeniu, wodziła po sobie. Wreszcie Robek
pierwszy odzyskał rezon i zarządził wyjazd.
Rowerzyści,
jeden za drugim, wyjeżdżali z podwórka Maryszczaków. Ale
wyjeżdżali tylną bramą, w kierunku przeciwnym do mostu na Białej,
gdzie kierowca Żuka sprzedawał pyszne lody.
Kiedy
znaleźli się już na polnej drodze, biegnącej wzdłuż pastwiska
Maryszczaków, Robek z całych sił zaczął pedałować. Cała
trójka za nim. Gnali na złamanie karku. Zatrzymali się dopiero w
malutkim lasku oddzielającym wieś Pilcz od wsi Sławno.
— Chryste,
i co teraz?! — Emil wrzasnął z trwogą w oczach.
— Cicho,
cicho… musimy się zastanowić. — Robek oparł rower o drzewo i
usiadł na ściółce. — Siadajcie. Obgadamy sprawę…
Najważniejsze, że mamy sumienia czyste. Nie spaliliśmy snopków.
— Ale
milicja szuka trzech chłopców na rowerach — zmartwił się Emil.
— A może ta trójka chuliganów przyjechała tam wczoraj na
rowerach, tylko gdzieś je wcześniej ukryli?
— Nie,
oni nie mają rowerów. Janek od Kowalików mi kiedyś opowiadał, że
oni zawsze komuś podkradają jeden rower i jednym jeżdżą we
trojkę, dopóty, dopóki właściciel roweru ich nie dopadnie. —
rzekł Robek i sam się zmartwił swoją odpowiedzią. — Patrzcie,
co za łotry zatracone, spalili snopki na nasze konto, i kto wie,
może nawet nas specjalnie zapodali.
— Co ty
gadasz, Robek? Wydaje mi się, że przesadzasz. Może to chodzi o
kogoś całkiem innego? — Michalina była zmartwiona nie mniej od
reszty, ale szukała jakiegoś pocieszenia. — Przecież szukają
trzech chłopców na rowerach, a ja to co? Mnie z wami nie było, czy
jaka choinka? Coś mi tu nie pasuje, moi drodzy, bo dlaczego nie
mówią o czterech rowerach?
— Bo ta
chuliganeria z pewnością poczuła do ciebie jakiś sentyment i o
tobie specjalnie nie wspomniała. Ot co! — stwierdził Robek po
krótkim namyśle.
— I
znów przesadzasz. — Michalina nie chciała się zgodzić ze
słowami kuzyna.
— Nie,
Michaśka, Robek ma chyba rację. Mnie się też tak wydaje —
powiedział Kamil.
— No i
co teraz zrobimy? — Emil z coraz większą trwogą w oczach patrzył
po wszystkich.
— Nic
nam nie pozostało, jak pojechać na wieś i zaciągnąć języka —
wymyślił Robek.
— A jak
nas milicja złapie i wywiezie do poprawczaka? — Emil z przerażoną
miną roztoczył nad wszystkimi tragiczną wizję najbliższej
przyszłości.
— Emil
skończ, przecież nie damy się złapać! — wrzasnął Robek i
spiorunował kolegę wzrokiem. — Zrobimy tak, pojedziemy ścieżynką
wzdłuż Białej i na wysokości mojego domu schowamy rowery w
krzakach. Potem pójdziemy pieszo, aż do mostu. Oczywiście tak,
żeby nas nikt nie widział. Jak Żuka już nie będzie,
przedostaniemy się pod most. Pod mostem schowamy się w filarze. A
potem każdy z nas, z chłopaków, ma się rozumieć, będzie po
kolei wychodził i wypuszczał się na wieś, aby się czegoś
dowiedzieć. I jak się już czegoś konkretnego dowiemy, to wtedy
będziemy się zastanawiać co zrobić. No co, zgadzacie się?
Wszyscy
jednogłośnie zaakceptowali Robka pomysł. Bo też nikt lepszego nie
miał. Wskoczyli na rowery i ruszyli do doliny Białej. Po niespełna
dwudziestu minutach, chowali już rowery w krzakach. Potem Robek sam
pobiegł pod most, aby zorientować się w sytuacji na moście. Na
moście na szczęście (tylko akurat w tym przypadku) Żuka już nie
było, co oznaczało, że dzieciska wykupiły wszystkie lody i nikt
więcej nie powinien się tam zjawić. Chyba że jakiś przypadkowy
przechodzień tylko albo jakiś pojazd. Robek uspokojony wrócił w
krzaki i po chwili wszyscy już razem przedzierali się pod most. A
kiedy znaleźli się pod mostem, Kamil zadeklarował się jako
pierwszy ruszyć na zwiady. Poobserwował chwilę drogę, czy nikt
się nie zbliża do mostu, po czym wspiął się po usypisku na most
i tyle było go widać. Robek zaś, Michalina i Emil, wdrapali się
po konstrukcji drewnianego filara i zniknęli w jego wnętrzu.
— Jak
tu fajowo! — zawołała Michalina, zapierając się nogami o belkę
wewnątrz filara. — Czemu żeście mi nigdy nie mówili, że tu
jest taka wspaniała kryjówka?
— A
przed kim chciałabyś się kryć? — pytaniem na pytanie
odpowiedział Robek.
— No
może nie kryć się, ale posiedzieć tu trochę i poobserwować
ryby… Patrzcie, patrzcie, jaki fajny karp tam się przyczaił.
— To
nie karp, to pstrąg — poinformował przyjaciółkę Emil, ale
jakoś takim smutnym głosem.
— Ach,
Emil, no nie smuć się. — Michalina od razu się poznała na
tonacji jego głosu. — Przecież nic nam nie może się stać.
Jesteśmy czyści. I nawet jeśliby tak było, jak mówił Robek, że
ta ohydna trójca specjalnie nas wpakowała w kabałę, to poradzimy
sobie. Jakimś sposobem udowodnimy przecież naszą niewinność.
— Jakimś
sposobem… No właśnie, ale jakim? Emil nie przestawał czarno
widzieć. — Jak udowodnić, że to nie my? Skoro myśmy tam byli.
Myśmy palili tam ognisko i… do tego wszystkiego, to ja
przytargałem jeden snopek…
— No i
co z tego? Emil uspokój się — fuknął Robek. — Nie ma rzeczy
niemożliwych. A z drugiej strony, to myślę, że jak już
przyjdzie co do czego, to milicja da wiarę nam, a nie tym znanym
przez wszystkich chuliganom.
— Właśnie!
— Michalina poparła kuzyna.
We
wnętrzu filara zapadła cisza. Każdy chciał się po swojemu
zastanowić na wiadomy temat i każdy zajął się własnymi myślami.
Stali ze
spuszczonymi głowami bez słów. Oczami błądzili po zmurszałych
już nieco deskach filara, po wodzie Białej, która choć normalnie
jest bardzo rwąca, to wewnątrz filara, jakby się zatrzymała i
zastygła w bezruchu. Na tym małym skrawku dna rzeki, otoczonego
dookoła obudową filara, kwitło całkiem inne życie. Pełno tam
było jakiś dziwnych wodorostów, kamieni, różnych ryb, małych,
dużych. A w rogu filara, gdzie było najgłębiej, sterczał nawet
ogromny gumiak, do którego co chwilę wpływały małe rybki, aby za
moment zwinnie z niego wypłynąć. Było na co popatrzeć.
Mijał
czas. Ale siedzącej w filarze trójce zaczynał się już powoli
dłużyć. Wnętrze filara było wprawdzie przestronne, lecz nie na
tyle, aby długo w nim spokojnie wysiedzieć. I chociaż nikt nie był
mokry, gdyż poprzeczne dwie belki w środku filara pozwalały na
utrzymanie równowagi i nikt nie wpadał do wody, to jednak o
wygodzie nie było mowy. Każdemu zdrętwiały już wszystkie części
ciała. Gdy nogi zdrętwiały od stania, siadali, gdy tyłki
zdrętwiały od siedzenia, stawali. I tak co chwilę. A Kamila jak
nie było z powrotem, tak nie było.
— Ty,
Robek, a może go już milicja zwinęła? — Emil przerwał
milczenie z wielką trwogą w oczach.
— E
tam, ty jak zwykle wszystko widzisz w czarnych barwach — skwitował
Robek. — Zaraz przyjdzie, zobaczysz.
— Wiecie
co, ja myślę, że trzeba by mi było stąd wyjść i też zobaczyć,
co tam się na wsi dzieje. — Emil po chwili namysłu odezwał się
ponownie. — No i może Kamila gdzieś tam dorwę?
— Tak
myślisz, Emil? Ja wiem, może to byłoby niegłupie? — Robek też
zaczął się zastanawiać. — Nikt z nas nie ma zegarka, ale myślę,
że dobre dwie godziny już tutaj koczujemy. Też myślę, że dłużej
nie ma na co czekać i trzeba się dowiedzieć, co w trawie piszczy.
Wóz albo przewóz. Wszystko jedno już co, byle dłużej nie czekać,
tylko działać. Bo to czekanie, to najbardziej jest męczące.
Zrobimy tak, ty wyjdziesz i pójdziesz do wsi, ale na całkiem
krótko, powiedzmy na jakieś piętnaście minut, i wszystko jedno od
kogo, dowiesz się czy nie widział Kamila. Bo myślę, że jakby coś
się niedobrego z nim stało, to już każdy by wiedział co i
dlaczego. Po wsi plotka szybko się niesie. Tak że za jednym
zamachem dowiesz się wszystkiego. I zaraz w te pędy wracasz do nas.
Wtedy ja też wyjdę z filara. I to bez względu na wiadomość, jaką
nam przyniesiesz. Zgoda?
— Tak,
zgoda. Tak właśnie zrobię — zdecydował Emil i od razu się
ożywił. — Masz rację, to czekanie jest zabójcze. Trzeba nam
działać… No to pędzę. Trzymajcie się!
— Ty,
Robek, wytłumacz mi jedną rzecz — odezwała się Michalina, kiedy
tylko Emil wyszedł z filara. — Co znaczą twoje słowa: „Wtedy
ja też wyjdę z filara. I to bez względu na wiadomość, jaką nam
przyniesiesz”? To znaczy, co? Masz zamiar mnie tutaj utopić, zanim
Emil wróci? Czy jaka choinka? Bo chyba nie myślisz, że ja sama
tutaj zostanę? Nie to, że mi się to miejsce nie podoba. Nie. Nawet
bardzo mi się podoba. Jest takie inne od wszystkich innych... Ale
ja, tak jak i wy, muszę dalej uczestniczyć w tej grze. I guzik mnie
to obchodzi, czy to się tobie podoba czy nie, wyłażę razem z tobą
i idę tam gdzie ty. Nawet na milicję. Nawet do samego piekła.
Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Pamiętasz naszą przysięgę
sprzed paru lat? A więc! Mów co chcesz, rób co chcesz, a ja i tak
idę razem z tobą. Zrozumiano?!
— Rany,
Michaśka, stul buzię, bo mi uszy pękają. — Robek złapał się
za małżowiny uszne. — W tak ciasnym pomieszczeniu twój piskliwy
głos to aż świdruje w uszach i bębenki do wibracji doprowadza. A
ty gadasz i gadasz jak najęta… No! Cicho bądź, bo teraz ja będę
gadał… A ja niewiele mam do powiedzenia, tylko to, iż uważam, że
to by było przecież głupie, żebyś się jeszcze i ty miała
narażać. Tym bardziej, że ptaszki we wsi nic o tobie nie
ćwierkają. Spokojnie więc i bez żadnych nieprzyjemności możesz
sobie tutaj odczekać tę chwilową zawieruchę na wsi. Bo ona nie
będzie wiecznie trwać. Tak jak to na wsi. A ja postaram się
wszystko jak najszybciej wyjaśnić i zaraz przylecę po ciebie. Nie
wymyślaj więc bzdur, tylko zrób tak, jak ci mówię.
— Tere-fere
kuku! Akurat. Powiedziałam, że wyłażę, to wyłażę. Koniec.
Kropka. Albo toczka, jak wolisz.
— Ja
chyba palmy przy tobie dostanę. Jesteś uparta jak sto osłów…
Ale ja będę uparty jak tysiąc osłów i zaraz cię tu przywiążę
do belki… Ciiiii, ktoś idzie. Słyszysz?
W filarze
nastała cisza jak makiem zasiał.
Po moście
szły dwie kobiety i rozmawiały ze sobą. Do uszu kuzynostwa
dolatywały strzępy ich rozmowy:
— Co
gadacie Mirecka? Potylickiego synów milicja zabrała?
— Tak
gadali ludziska.
— Za
co?
— Spalili
komuś łan zboża w Krosnowicach.
— Nie
wierzę. Toż to dobre chłopaki…
Rozmowa
dwóch kobiet nagle się urwała, a właściwie została zagłuszona,
gdyż na most wjechał traktor.
Robek i
Michalina stali wpatrzeni w siebie z coraz większym przerażeniem w
oczach. To, co usłyszeli, oznaczało dla nich najgorsze.
— Wyłażę
i nie chcę słyszeć ani słowa! — wrzasnęła Michalina,
przekrzykując ogromny raban, jaki wywołał przejeżdżający
traktor. — Trzeba ratować Potylickich!
— Michalina,
poczekaj! — Robek złapał kuzynkę za nogę, bo zanim dotarło do
niego to co ona wykrzykiwała, ta wspinała się już do wyjścia z
filara.
— Nie
ma na co czekać! — syknęła Michalina i wyrwała nogę z ręki
Robka. — Chyba nie pozwolimy na to, żeby ich milicja zabrała
bez nas. Musimy wyjaśnić sprawę. Nie pozwolę, żeby cierpieli
niewinni. Już ja tych chuliganów doprowadzę do sprawiedliwego
porządku. Co za banda łotrów! Co za…!
Michalina
zamilkła, bo to, co jej się z wściekłości na usta cisnęło,
samą ją przeraziło. Nie lubiła przeklinać. Ale była tak zła na
niesprawiedliwość tego świata, że mogłaby nawet kogoś pobić za
krzywdę niewinnych chłopców. Już, natychmiast, musiała
wykrzyczeć prawdę i wybawić braci Potylicków od niesłusznych
podejrzeń, Robka zresztą też. A jak już miałoby dojść do tego,
że sprawiedliwości nie znajdą, i chłopcy i tak zostaną ukarani,
no, to wtedy ona musi być razem z nimi, i to do końca.
Robek już
nawet nie próbował zatrzymywać kuzynki. Tak wściekłej jej
jeszcze nie widział. Aż się jej przeraził. Wygramolił się za
nią do wyjścia z filara, i razem już, w milczeniu, zeskoczyli na
ziemię. Potem pobiegli do nasypu, wspięli się na górę, i niczym
dwa wichry, pognali przez most do wsi.
Biegli co
tchu. Na głównej drodze, przed wejściem do kościoła, zauważyli
jakieś zbiegowisko ludzi i radiowóz milicyjny. Nie czuli już
żadnego lęku. Parli do przodu. Zanim dobiegli do tego miejsca,
spostrzegli, iż radiowóz milicyjny ruszył i jedzie w ich kierunku.
Zatrzymali się. Czekali. Radiowóz zbliżał się do nich. Ale co
to? Radiowóz wcale nie zmniejszał szybkości. Wręcz przeciwnie.
Zaczął ją zwiększać.
Michalinę
coś natchnęło. Wybiegła na środek drogi, i machając rękami,
próbowała go zatrzymać. Radiowóz z głośnym piskiem opon
zatrzymał się tuż przed nią.
— Czyś
ty dziewczynko zwariowała?! — wrzasnął kierujący milicjant
przez odkręconą szybę. — Życie ci nie miłe?
— Bardzo
mi jest miłe... Tak bardzo, że nie pozwolę, aby inni mieli swoje
życie niesłusznie niemiłe! — również wrzaskiem odpowiedziała
Michalina.
— Michaśka,
czyś ty zwariowała?! — Michalina usłyszała za plecami zdławiony
głos Robka. Udała, że nie słyszy.
— Proszę
się zatrzymać i mnie… nas wysłuchać! — poprosiła już
łagodniejszym tonem. — Bracia Potyliccy są niewinni… Chcemy
zeznawać…
— Ejże,
poczekaj no, dziewczynko! — zawołał drugi milicjant, wystawiając
głowę przez okno. — Skąd ty w ogóle wiesz o braciach
Potylickich? My mamy tylko jednego Potylickiego. To gdzie jest drugi,
co? Wiesz może…? Może to ten co stoi za tobą?
— Nie.
Ja nazywam się Robert Maryszczak…
— Aaaa…
wspaniale! Ciebie też szukamy. Właśnie mieliśmy po ciebie jechać
do twojego domu. A potem po drugiego Potylickiego. Bo ten, którego
mamy, wszystkiego się wypiera. Nie chciał nam nawet zdradzić jak
ty się nazywasz i gdzie mieszkasz. Dopiero ludzie nam powiedzieli…
No, to wchodź do radiowozu, mój ty ptaszku. Prosimy… prosimy…!
A ty dziewczynko dokąd? Ty nie musisz wchodzić do środka. Nie
jesteś nam potrzebna.
— A
właśnie, że jestem! — Michalina nie dała się zlekceważyć. —
Bo jeżeli wy, panowie milicjanci, macie zamiar ich podejrzewać o
spalenie jakiś tam snopków, to ja też muszę być razem z nimi
podejrzana, gdyż byłam tam razem z nimi…
— Michaśka,
zdurniałaś? — Michalina znów usłyszała stłumiony głos Robka.
Nie przejęła się tym jednak i ciągnęła dalej:
— Najlepiej
będzie, jak panowie wpuszczą mnie do środka, to ja wszystko
wyjaśnię…
— Aaaa…
jak się sprawy tak mają, że ty też paliłaś snopki starego
Pawlaka… to prosimy bardzo panienko… do środeczka… do
środeczka panienko! — tryumfalnym głosem zawołał siedzący za
kierownicą milicjant.
Michalina
zanim weszła do środka, rozglądnęła się wokoło. I wtedy
zauważyła Emila, czającego się za olbrzymim dębem rosnącym tuż
przy drodze. Konspiracyjnym ruchem dłoni dała mu znak by się
wycofał. Potem z dumną i zarazem obrażoną miną weszła do
radiowozu. Za nią wszedł Robek ze spuszczoną głową. Usiedli na
tylnym siedzeniu obok przerażonego Kamila i uścisnęli mu dłonie.
— No,
to mamy was w klatce, ptaszęta! — zarechotał nieprzyjemnie
milicjant siedzący na bocznym siedzeniu. — A więc, porozmawiamy
sobie. Wszystko tu nam zaraz wyśpiewacie, bo jak nie, to wiecie,
czym to pachnie?
— Śpiewać
to my może nie będziemy, ale porozmawiać możemy — buńczucznie
odparowała Michalina. — A więc proszę posłuchać, co mamy do
powiedzenia.
Michalina
zaczęła opowiadać jak wyglądał ich wieczór przy ognisku na
brzegu Nysy. Zaczęła, i zaraz musiała przerwać, bo nagle, ni
stąd, ni zowąd, gwarno się zrobiło wokół radiowozu. To
dzieciska na powrót się zbiegły i z ciekawości obstąpiły
radiowóz dookoła.
Milicjanci
postanowili odjechać z tego miejsca gdzieś za wieś, by
przesłuchanie podejrzanych mogło przebiegać bez zakłóceń.
Milicjant za kierownicą zapalił silnik i na pierwszym biegu zaczął
się przedzierać pomiędzy ciżbą ciekawskich dzieci. I wtedy, ku
wielkiemu zaskoczeniu siedzących w radiowozie, i tych
przesłuchiwanych, i tych przesłuchujących, do radiowozu dobiegł
Emil i rzucił się na maskę. Był blady jak papier. Nic nie mówił,
tylko patrzył wybałuszonymi oczami przez szybę na milicjantów.
— Proszę
go wpuścić, to jest Emil Potylicki — powiedziała Michalina
smutnym głosem. Była pełna podziwu dla młodszego kolegi za jego
wyczyn.
— Patrzcie
państwo… patrzcie… ptaszki same wpadają do klatki! — znów
zarechotał milicjant siedzący na bocznym siedzeniu, ale wnet
spoważniał i dodał: — Swoją drogą, to dziwne… że tak same,
bez przymusu… No, no, no, dziwne!
Emil
wchodził do środka radiowozu jak na ścięcie. Ale wszedł. Usiadł,
a właściwie upadł pomiędzy Michalinę i Kamila i zaczął
bezgłośnie płakać.
Michalina
poklepała go po udzie i szepnęła mu do ucha, że ma się nie bać,
bo wszystko będzie dobrze. Że już ona się o to postara.
Milicjant
za kierownicą nakrzyczał na dzieci oblegające na powrót radiowóz,
aby się rozstąpiły, bo nic tu po nich, i radiowóz ruszył
ponownie. Zatrzymał się dopiero za wsią. Przy zjeździe na polną
drogę.
Wtedy
Michalina już na spokojnie opowiedziała milicjantom wszystko
dokładnie. A kiedy skończyła opowiadać, spytała:
— No i
co wy na to, panowie milicjanci?
— A
skąd my mamy wiedzieć, czy ty nie kłamiesz? — pytaniem na
pytanie odpowiedział milicjant-kierowca.
— Bo ja
nigdy nie kłamię — odpowiedziała dumnie Michalina i rzuciła
milicjantom zimne i stanowcze spojrzenie.
— A to
trochę za mało, żeby ci uwierzyć — powiedział znów ten sam
milicjant. — Nie znamy ciebie i nie wiemy coś za jaka. Trzeba nam
dowodów.
— Jedziemy
do Pawlaka — zadecydował drugi milicjant. — Porozmawiamy z nim
jeszcze raz i zobaczymy co on na to.
Radiowóz
ruszył i zjechał na polną drogę prowadzącą do zagrody starego
Pawlaka.
Kiedy
milicjanci wraz podejrzanymi zajechali pod jego dom, on nabierał
akurat wody ze studni. Na widok radiowozu podszedł do płotu i
zaciekawiony spytał:
— Co
to, panie władzo, tak szybko udało wam się złapać tych okropnych
nikczemników?
— Proszę
tu do nas! — zawołał milicjant za kierownicą. — Musimy
porozmawiać...