niedziela, 3 lutego 2019

Barbedetlandia. Miłość Króla Napoleona (X/XI)



W międzyczasie rycerze i dworzanie zdążyli dotrzeć do Jeziora Bardeńskiego i napełnić już pierwsze bukłaki wodą. Zaczęli je podawać jeden drugiemu i bukłaki wędrowały wyżej, coraz wyżej, aż wreszcie dotarły na sam szczyt Barddejów. Ten swoisty transport wody z jeziora na górę, przebiegał sprawnie i szybko. Nikt się nie obijał. Każdy z pełnym poświęceniem oddawał się sprawie napojenia koni, gdyż ich uratowanie każdemu leżało na sercu.
Rycerze i dworzanie ustawieni szpalerem od jeziora do szczytu Barddejów tryskali energią i wyśmienitym humorem, bo też wreszcie mogli robić coś konkretnego. I to nie tylko dla dobra koni, bo przecież też dla dobra sprawy i ogółu. A nade wszystko, dla dobra swojej ukochanej Księżniczki Indii i Króla Napoleona. No i wreszcie dla swojego też dobra, bo czynność ta oznaczała ich rychłe zejście z góry i przyjemny odpoczynek u podnóża Barddejów, przy orzeźwiającym źródle tam wytryskującym. Ochoczo więc podawali sobie bukłaki z wodą przy wtórze gromkiego i wesołego okrzyku na ustach: — „I raz… i dwa… i raz… i dwa…! Zimna woda koniom zdrowia doda! I raz… i dwa… i raz i dwa…!”.
Napolcio, słysząc te okrzyki coraz bliżej, zorientował się, że oto nadchodzi ratunek dla odwodnionych koni. Natychmiast ruszył więc do zejścia na zbocze góry i odebrał pierwszy bukłak z wodą. Po czym pobiegł z nim do koni, gdzie już wcześniej poustawiał koryta wraz ze swoimi nowymi obywatelami, jakie udało im się sklecić z nieco pogruchotanych kufrów podróżnych. Za nim, z następnymi bukłakami ruszył Chiorunek i siódemka nowych obywateli Barbedetlandii. Och, nie, ósemka, bo były herszt bandy też już do nich należał. Koryta napełniały się wodą a puste bukłaki wędrowały z powrotem na zbocze do szpalerem ustawionych tam rycerzy i dworzan. I tak dziesięć razy obrócili bukłakami, a konie piły i piły bez końca. Takie były spragnione.
Kiedy w dziesiątym obiegu bukłaki z wodą docierały na szczyt góry, Napolcio osobiście stwierdził, że konie dostatecznie są już napojone i rozkazał, aby rycerze i dworzanie rozwiązali obydwa szpalery i wszyscy weszli z powrotem na szczyt. Akurat ostatnie bukłaki podawano na górę i rycerze wraz z dworzanami z dolnych partii Barddejów wspinali się już na szczyt, gdy nagle Napolciowi wydało się, że gdzieś w oddali słyszy głos Zefci. Zdumiał się bardzo. Bo jakim cudem jej głos miałby nagle usłyszeć? Zaglądnął natychmiast na zbocze i oniemiał. Zobaczył jak jego siostra pokonuje ostatnie podejście na szczyt, a za nią podąża Papkoj i Sławoj. Zefcia, gestykulując zawzięcie rękami, głośno o czymś rozprawiała, a jego dwaj druhowie ograniczali się tylko do dwóch słów wypowiadanych dwukrotnie i na przemian. Albo: „tak, tak” albo: „nie, nie”. Napolcio nie wiedział, czy ma się temu widokowi dziwić, czy ma się nim martwić. Nie mógł długo trwać w niepewności, dlatego wychylił się jeszcze bardziej i zawołał:
Hej, Zefcia, a co ty tu robisz? Po co wspinasz się na szczyt, skoro miałaś czekać na dole?
Ha! Mam cię wreszcie… Napolciu, jak mogłeś?! Jak mogłeś mnie na tak długo tam na dole zostawić, gdy na górze tyle rzeczy się dzieje? — krzyczała zasapanym głosem Zefcia. — Sterczę tam na dole jak kołek u płotu i zachodzę w głowę jak mam wam pomóc… A tu żadnej wiadomości od ciebie. India na pewno mnie potrzebuje… a ty, nic… zapomniałeś o mnie z kretesem! Wyleciało ci z głowy, że miałam jej ulżyć? Och, Napolciu, Napolciu, jak mogłeś?!... Co tu się w ogóle dzieje?!
Już dobrze, już dobrze! Uspokój się Zefciu! Wszystko ci później wytłumaczę, bo tyle rzeczy się działo, że nie w sposób je ogarnąć i na już ci o nich opowiedzieć. Wybacz, myślałem, że kiedy sprowadzę Indię na dół, wtedy będziesz mogła z nią porozmawiać i wywiedzieć się czego jej potrzeba. Nie chciałem jeszcze i ciebie trudzić, byś się wspinała na górę…
A cóż to dla mnie za trud? India jest najważniejsza…
No widzisz, Napolciu, kogo ci przyprowadziliśmy? — wtrącił się zasapany Papkoj.
Akurat, wy żeście mnie przyprowadzili… Sama weszłam. Gdybym miała na was liczyć i was słuchać, to dalej bym tam na dole korzenie zapuszczała i zamartwiała się losem moich najbliższych. Mówię ci, Napolciu, utrapienie boskie z tymi twoimi druhami. Nie chcieli mnie puścić na górę… — grzmiała Zefcia. — A ty, Napolciu, wyrzuć w końcu tę płonącą pochodnię, bo wyglądasz z nią w biały dzień jak… jak… — i nie dokończyła, gdyż nagle usłyszała głos Księżniczki Indii.
Zefciu moja kochana, i ty też tu jesteś?! — wołała wesoło India. — Och, jaka ja jestem szczęśliwa. Wszyscy przybyliście tutaj, aby mnie ratować! Chodź tu do mnie, moja kochana, niech cię uścisnę.
India już wcześniej usłyszała głośne rozmowy na zboczu. Szybko wdrapała się na olbrzymi kamień, aby sprawdzić co tam się dzieje. Na widok Zefci ucieszyła się bardzo.
Ojej, India! India! Moja kochana India! Jesteś... jesteś… Moja ty nieszczęsna, ileż ty się musiałaś nacierpieć?! Powiedz mi kochana, nic ci się nie stało? — krzyczała uszczęśliwiona Zefcia, wskakując zwinnie na ogromny kamień, na którym stała jej przyszła szwagierka i rzucając się z impetem w jej ramiona. — Tak się cieszę, że wreszcie jesteś. Bardzo martwiłam się o ciebie. A i o Napolcia, bo on tak cierpiał okrutnie. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło... Mam taką nadzieję. A powiedz mi, może coś potrzebujesz? Może mogę ci w czymś pomóc?
Już dobrze, już dobrze! Uspokój się Zefciu! Nic mi nie jest — zaśmiała się Księżniczka India. — Opowiem ci o wszystkim później, bo tyle rzeczy się działo, że nie w sposób je ogarnąć nawet w myślach, a co dopiero na już o nich opowiedzieć. Ale kochana jesteś, że pytasz. Jak zwykle jesteś bardzo troskliwa. — India wzruszyła się i pocałowała Zefcię prosto w usta, a po chwili pociągnęła ją za rękę i dodała: — Chodź ze mną, porozmawiamy sobie spokojnie.
Dziewczyny, szczęśliwe i roześmiane, zniknęły wśród z nagła zgromadzonymi przy kamieniu niewiastami. Słychać było tylko ich oddalające się wesołe szczebiotanie i wybuchy śmiechu.
Napolcio, słysząc je, był niezmiernie szczęśliwy. Wdzięczny był swojej siostrze, że sama zadecydowała i wspięła się na szczyt Barddejów. Zupełnie już spokojny o swoją ukochaną i siostrzyczkę, mógł zająć się sprowadzaniem koni. Rozkazał rycerzom, aby każdy z nich zajął się jednym koniem. Kazał im zasłonić koniom oczy, by na zboczu nie wpadały w popłoch i powoli zacząć je sprowadzać w dół.
Rycerze Króla Napoleona oraz rycerze virginislandscy jak i również dworzanie natychmiast przystąpili do wykonania rozkazu. Obwiązali koniom oczy własnymi chusteczkami i wolniutko, noga za nogą, każdy ze swoim koniem podchodzili do zbocza.
Stangreci z orszaku królewskiego, którzy zupełnie załamani siedzieli przez cały czas między końmi, już na sam widok pojonych koni odzyskiwali wiarę w ocalenie. A teraz, kiedy zobaczyli, że konie przygotowywane są do zejścia, poczuli nagły przypływ energii, i to tak duży, że natychmiast poderwali się z ziemi i zabrali się za odczepianie dyszli od koni z zaprzęgów karet. Bardzo chcieli, aby i ich konie zostały uratowane.
Chiorunek, widząc to, doznał olśnienia. Podszedł do stangretów, poszeptał coś tam z nimi i za chwilę, z dyszlami, po dwóch z każdym dyszlem, wchodzili pomiędzy rzędy koni. Konie wraz z rycerzami stały już przy zboczu. Rycerze trochę się denerwowali, ale przemawiali do koni łagodnym głosem i namawiali do zejścia w dół.
Napolciu, myślę że to dobry pomysł, co? Będziemy zabezpieczać sprowadzane konie i w razie czego wyhamowywać ich poślizg, by nie wpadali jeden na drugiego i panika ich nie ogarnęła — zawołał Chiorunek, zadowolony ze swojego pomysłu.
No, Książę Melchiorze, dzisiaj najwyraźniej jest twój dzień! — zaśmiał się Napolcio, zadowolony z konceptu braciszka.
Masz rację, Napolciu. Chiorunek po tym nocnym zwisie głową w dół ma dzisiaj same wariackie… to znaczy… chciałem powiedzieć, ma same nad wyraz dobre pomysły — zarechotał tubalnym głosem Papkoj.
Nie wiem, Papkoj, o co ci chodzi z tym nocnym zwisem, ale widzę przecie, że Książę Melchior choć młodzieniaszek jeszcze, to jednak pomysły ma godne prawdziwego rycerza — wtrącił się Roland i łupnął Papkoja po plecach aż zadudniło, i na wszelki wypadek, sam zaczął się głośno śmiać.
Sprowadzanie koni ze szczytu Barddejów przebiegało w miarę spokojnie i bez większych niespodzianek. Bez większych, bo małe się zdarzały, gdyż niektóre konie parę razy bezwolnie zjeżdżały ze zbocza. Wprawdzie wszystkie konie miały obwiązane kopyta i po skalistym zboczu schodziło im się całkiem bezpiecznie, ale w miejscach gdzie zejście było usypane drobniutkimi kamyczkami nawet ich szykowne buciki nie zabezpieczały je przed zsuwaniem się w dół. Ale wtedy Chiorunek i stangreci służyli im pomocą, i robiąc dyszlami solidną zaporę, zatrzymywali przerażone konie. Ile razy takie przypadki się zdarzały, tyle razy Chiorunek zbierał od wszystkich głośne pochwały i wyrazy uznania za jego wspaniały pomysł i wykonanie. Chiorunek aż promieniał z radości. I z dumy rzecz jasna.
Po godzinie wszystkie konie były już na dole i piły wodę z jeziora. I to też dzięki Chiorunkowi, gdyż Chiorunek znów wpadł na dobry pomysł i wraz ze stangretami długimi kijami odgarnął wszechobecną rzęsę wyswobadzając z niej taflę jeziora na dużej powierzchni.
Napolcio dumny był z Chiorunka. Podziwiał go coraz bardziej. Nie mógł uwierzyć, że ten zazwyczaj trzpiot i rozrabiaka może być też tak dojrzały i rozsądny. Obserwował go z uśmiechem. I im więcej mu się przyglądał, tym bardziej chciał uwierzyć, że tak mu już zostanie.
Zbliżał się wieczór. Przyszedł czas na zorganizowanie u podnóża Barddejów prowizorycznego obozowiska na nocleg. Napolcio rozkazał swoim rycerzom przygotować go najlepiej jak się da. Sam zaś wraz z virginslandskimi rycerzami i dworzanami zamierzał znów, po raz ostatni, wspiąć się na szczyt Barddejów, by sprowadzić wreszcie Księżniczkę Indię i jej wszystkie damy pozostawione na szczycie pod opieką Papkoja, Sławoja i Rolanda. I oczywiście swoją niesforną siostrzyczkę Zefcię, o której to myślał z coraz to większą czułością. Nawet o jej wrodzonej niesforności myślał tym razem czule. Ba, brał ją nawet za dobrą monetę. Na szczycie góry pozostał też Pegazus. Napolcio celowo zostawił go tam, gdyż na jego grzbiecie zamierzał sprowadzić Księżniczkę Indię i Zefcię.
Kiedy Napolcio wraz z virginislandskimi rycerzami i dworzanami dochodził do połowy Barddejów, zauważył, że Chiorunek i stangreci z dyszlami podążają za nimi. Zdziwił się na moment, ale w końcu machnął ręką. Miał tylko nadzieję, że to Chiorunka znów jakiś dobry pomysł każe mu się wspinać na szczyt ponownie. Na szczycie przekonał się, iż było tak istotnie.
Cóż to za dobry pomysł miał znów Chiorunek? Otóż Chiorunek wymyślił znakomity sposób na asekurowanie niewiast w czasie ich schodzenia ze szczytu Barddejów. I właśnie dyszlami chciał utworzyć coś w rodzaju podwójnych barier, aby wszystkie damy, trzymając się ich, mogły bezpiecznie schodzić w dół.
Rycerze i dworzanie, zadowoleni z pomysłu Chiorunka, chwycili za przyniesione przez niego i stangretów dyszle i sami ochoczo utworzyli solidne bariery, zapraszając niewiasty do schodzenia.
Chiorunek nie protestował i chętnie oddał swój pomysł do realizacji uczynnym rycerzom i dworzanom. Sam zaś, zadowolony z siebie, oddalił się wraz ze stangretami w głąb góry, ponieważ znów mu zaświtał w głowie nowy pomysł.
Napolcio rozglądał się za Księżniczką Indią i Zefcią, jednak nigdzie wśród niewiast ich nie widział. Zdumiał się. Wreszcie zaczął wypytywać o nie po kolei wszystkie damy. Żadna dama jednak nie umiała konkretnie odpowiedzieć, gdzie się one obecnie znajdują. Nawet Hrabina Amoroso z zawstydzeniem przyznała, że od jakiegoś już czasu Księżniczek nie widziała. Napolcio wystraszył się nie na żarty. Najgorsze myśli przyszły mu do głowy. Na szczęście długo nie musiał trwać w przerażeniu, gdyż po chwili usłyszał śmiech obu swych ukochanych dziewczyn. Tyle że jakoś dziwnie brzmiący. Przytłumiony. Tak jakby wydobywający się spod ziemi. Wnet pojął wszystko i pobiegł prosto do byłej kryjówki Księżniczki Indii. Stanął nad nią i buchnął serdecznym śmiechem, bo to, co w niej na dnie zobaczył, bardzo go rozbawiło, a i ucieszyło jednocześnie. Otóż zobaczył, jak Księżniczka India stoi w szerokim rozkroku na resztkach ławeczki z królewskiej karety, a Zefcia coś na niej szyje dużą igłą i grubą nicią. Widok ten wydał się Napolciowi tym bardziej komiczny, gdyż obie dziewczyny przy tej niby zwykłej czynności chichotały jak najęte.
O rany… Napolcio, ale mnie wystraszyłeś! — krzyknęła Zefcia, gdy nagle na tle błękitnego nieba zobaczyła głowę brata. — Uciekaj stąd! Nie widzisz, że zajęte jesteśmy?!
No widzę, widzę, choć nie bardzo rozumiem czym… — zawołał Napolcio i w końcu się zawstydził, bo przyszło mu na myśl, że może to, co one robią, nie powinien był widzieć. Natychmiast wycofał się znad kryjówki na pewną odległość i stamtąd mówił dalej: — Szukałem was wszędzie i już zaczynałem się martwić o was, bo żadna dama nie wiedziała gdzieżeście się podziały… Cieszę się bardzo, że was znalazłem w dobrych humorach… A chciałem tylko powiedzieć, że już czas na zejście ze szczytu…
Domyślam się, Napolciu, dlatego na szybko pocięłam nożem Indii suknię i przeszywam ją teraz na szarawary — poinformowała brata Zefcia, chichocząc od nowa. — A ty idź sobie stąd. Zaraz będziemy gotowe i wyjdziemy na górę.
Napolcio odszedł od kryjówki bardzo zadowolony, a odchodząc, szeptał sam do siebie: — „Kochana Zefcia, pomyślała o wszystkim, nawet o szarawarach, by Indii wygodniej się jechało na koniu… A Chiorunek, ten to dopiero zaskakuje mnie swoimi pomysłami. Jakże wspaniałe mam rodzeństwo. Trzeba było dopiero tego potwornego tornada, abym się o tym mógł przekonać".
Zanim Zefcia z księżniczką Indią wyszły z kryjówki, wszystkie damy były już w połowie drogi ze szczytu Barddejów. Ubezpieczane stabilnymi barierami trzymanymi przez mężczyzn schodziły spokojnie, noga za nogą, czasami tylko chichocząc albo popiskując, dla dodania sobie jeszcze większej pewności i odwagi.
Kiedy Napolcio zauważył, że dwie jego ukochane dziewczyny idą w jego kierunku, natychmiast złapał Pegazusa za uzdę, i ciągnąc go za sobą, wyszedł im naprzeciw.
Dobrze, że już jesteście! — zawołał, zbliżając się do dziewczyn. — Niedługo będzie zmierzchać. Musimy już schodzić. Na dole, u podnóża Barddejów, rycerze rozbijają obóz. Przenocujemy tam w grocie przy orzeźwiającym źródle, a z samego rana ruszymy w drogę powrotną do pałacu… Chodźcie, moje drogie, pomogę wam wsiąść na Pegazusa. Na jego grzbiecie sprowadzę was w dół.
No coś ty, Napolciu, przecież mamy nogi i same zejdziemy ze szczytu… — wołała Zefcia, trzymając za rękę Księżniczkę. — No nie, India?
Tak, tak, zejdziemy same… Patrz, Królu Napoleonie, jakie szykowne szarawary uszyła mi Zefcia. Całkiem więc wygodnie będzie mi się schodziło — zaśmiała się onieśmielona nieco Księżniczka India. — A ty, Królu, sprowadź lepiej Pegazusa samego. Myślę, że jemu samemu wystarczająco ciężko będzie się szło w dół.
Ale… — zaczął Napolcio.
Żadne ale, Napolciu — zniecierpliwiła się Zefcia. — Nie obawiaj się, damy radę. Zobaczysz.
Ach, te dziewoje… Człek nigdy nie wie, jak im dogodzić. Chcesz dobrze, a wychodzi na to, że one zawsze wszystko lepiej wiedzą i… i tak zrobią po swojemu — zachichotał Papkoj Napolciowi za plecami, przysłuchując się jego rozmowie z księżniczkami. — Ale na wszelki wypadek idź z nimi i zabezpieczaj je. Ja ze Sławojem sprowadzę Pegazusa.
Dobrze, już dobrze! — powiedział Napolcio do wszystkich jednocześnie. — Schodzimy… Zaraz, a gdzie jest Roland?
Jestem, jestem, Jaśnie Wielmożny Królu! — zawołał Roland, dobiegając wraz ze Sławojem od strony cruxlandskiego zbocza. — Sprawdzaliśmy tylko, czy wszystko jest tam jak trzeba… Na rozkaz, Królu Napoleonie! Co mam czynić?
Rozglądnijcie się obaj po całym szczycie i sprawdźcie, które jeszcze rzeczy nadają się do zniesienia. Z dołu przyślę wam tu paru ludzi, aby się znoszeniem zajęli… No, to bywajcie!
Napolcio zastanawiał się jeszcze, co ponadto mógłby zrobić, aby zminimalizować skutki rozegranej tu tragedii. I kiedy doszedł do wniosku, że zrobił już właściwie wszystko, co było do zrobienia, zaczął się rozglądać po szczycie, po nie wiadomo który już raz. I nagle, ku jego ogromnemu zaskoczeniu, zobaczył Chiorunka, który wraz ze stangretami taszczył jakieś przedmioty.
A to, co znowu? — zawołał do nadchodzącego brata. — Jaki tym razem pomysł ci przyświeca…? Cóż widzę? Koła z karet, deski, deseczki, belki, beleczki… Co chcesz z tym zrobić? Przecież to już się do niczego nie nada.
Nada, nada… — zaśmiał się Chiorunek. — Sklecimy z tych pogruchotańców powozy dla naszych dam. Chyba nie chcesz, aby na piechotę zasuwały przez Puszczę Badeńską?
No popatrz, o tym nie pomyślałem… — wydukał Napolcio i zaniemówił nagle, wytrzeszczając tylko oczy ze zdziwienia. Po chwili jednak doszedł do siebie i zawołał: — Nie, to jest niesamowite, po prostu nie przyszło mi to do głowy… Chiorunek, jesteś niezastąpiony.
Wiem! — odpowiedział Chiorunek z łobuzerskim uśmieszkiem.
Co za gołowąs! — zawołał Papkoj i Sławoj jednocześnie.
Książę Melchior jest wspaniały! — dorzucił jeszcze Roland.
Napolcio nie mógł wyjść z podziwu dla swojego braciszka. — „Niby taki postrzelony młokos, a tyle rozumu ma w głowie” — analizował w myślach. — „Nie znałem go od tej strony, oj, nie… Kochany Chiorunek.” — pomyślał jeszcze z roztkliwieniem i szybko się odwrócił, aby objąć ramieniem swoje ukochane dziewczyny i zacząć je wreszcie sprowadzać ze szczytu. Jakie było jego zaskoczenie, kiedy dziewczyn koło siebie nie ujrzał. Pobiegł natychmiast na zbocze i zobaczył jak obydwie, trzymając się za ręce, zbiegają w dół a uszu jego dobiegł radosny ich śmiech. Z góry wyglądały jak dwie małe niesforne dziewczynki, które uciekają przed kimś, kogo udało im się przechytrzyć. Napolcio na ten widok zaśmiał się w głos i puścił się za nimi biegiem. I to tak szybkim, że aż płomień pochodni głośno i wesoło furkotał na wietrze.
Zapadał zmierzch. U podnóża Barddejów robiło się coraz ciemniej i ciemniej. Ale największe nawet ciemności nie byłyby nikomu straszne, kto się tam w tej chwili znajdował. Rycerze sprawili się znakomicie i obóz wyszykowali jak się patrzy. Z myślą o niewiastach. Na trawiastym brzegu jeziora wymościli dla nich wygodne legowiska. Z czego się tylko dało. Byleby im było miękko i wygodnie. A w pobliżu legowisk, rozpalili kilka ogromnych ognisk. Jednak wszystkie niewiasty zażyczyły sobie najpierw kąpieli w źródle, które z miłym dla ucha poszumem wytryskiwało w grocie pod Barddejami. Ale tam, to już dworzanie, ich mężowie, ojcowie albo bracia zajęli się posługą. Po kąpieli w zimnym źródle niewiasty poczuły się tak orzeźwione, że nie czuły już żadnego zmęczenia. I choć ostatniej nocy prawie nic nie spały, wcale im się nie chciało jeszcze spać. Zajęły wprawdzie swoje legowiska, ale długo jeszcze nie spały. Jedne rozmawiały półgłosem. Inne podśpiewywały z cicha. A jeszcze inne, zwłaszcza te starsze, mamrotały jakieś modlitwy.
Księżniczka India i Zefcia nie miały w ogóle ochoty na sen. Przecież miały sobie jeszcze tyle do opowiedzenia. Na kąpiel miały ochotę, i owszem, ogromną, ale czekały wytrwale aż wszystkie damy się wykąpią. A kiedy tak się już stało, z piskiem wskoczyły do źródełka tak jak stały. Ochlapując się zimną wodą nawzajem, piszczały jeszcze głośniej. Całe obozowisko odpowiadało im gromkim śmiechem.
Napolciowi aż serce rosło na te odgłosy. Sam też śmiał się serdecznie i co rusz spoglądał to na rozbawione obozowisko, to w stronę groty.
Chiorunek tymczasem w ogóle nie zwracał uwagi na to, co dzieje się dookoła, gdyż był bardzo zajęty. Przy blasku ognisk uwijał się jak w ukropie i wraz ze stangretami oraz nowymi obywatelami Barbedetlandii, wprowadzał swój pomysł w czyn. Czyli ze szczątków karet, jakie tylko udało im się wspólnie znieść ze szczytu Barddejów, majstrowali naprędce coś na podobieństwo powozów. Głośno było wokół nich niesamowicie, gdyż walili młotami ile wlezie. Ba, walili czym się tylko dało. Nawet kamieniami. Brakowało im przecież narzędzi.
Napolcio przyglądał się chwilami pracy Chiorunka i jego brygady i z niedowierzaniem kręcił głową. Jakoś nie mógł uwierzyć, że z tych wszystkich rupieci może powstać coś do powozu podobnego.
W obozowisku u podnóża Barddejów robiło się cicho, coraz ciszej. Wszyscy w większości już posnęli. Napolcio wraz z Papkojem, Sławojem i Rolandem robił obchód dookoła obozowiska, a wracając, podszedł jeszcze raz do miejsca pracy Chiorunka i jego brygady. To, co w blasku ognisk tam zobaczył, sprawiło, iż stanął jak wryty. A gdy doszedł już do siebie, znów zaczął kręcić głową. Tym razem z podziwu. Otóż okazało się, że w miejscu tym stoją gotowe trzy powozy. Wprawdzie wszystkie trzy podobne były bardziej do wozów drabiniastych, ale zawsze to jakieś tam powozy. Najważniejsze, że miały koła. Ba, każdy z nich miał nawet po cztery koła. Mało tego, między kołami też i podłogę. A na podłodze, ho, ho… pyszniły się ustawione w rzędzie ławeczki. Były one różnego kształtu i różnej wielkości. Ale były. Były też dyszle i siedzenia dla stangretów. W każdym razie, jakby nie patrzeć, widok tych trzech powozów w rezultacie robił imponujące wrażenie.
Druhów Napolcia i Rolanda widok ten również wprawił w osłupienie. Wprawdzie w chwilowe, ale za to całkowite. Stali tak we trójkę z rozdziawionymi ustami, i obejmując wzrokiem dzieło Chiorunka i ludzi mu oddanych, nie mogli z siebie wydobyć słowa. Wreszcie Papkoj pierwszy odzyskał rezon i wysapał:
Do stu kaduków… i siedmiu krasnoludków! Co ja widzę? Cud. Toż to wypisz, wymaluj trzy trolejbusy wycieczkowe.
Ho, ho, aż trolejbusy… powiadasz Papkoj? — ucieszył się Chiorunek, ale zaraz się zamyślił. Po chwili spytał: — A co to są trolejbusy?
Sam nie wiem — odparł Papkoj z głupią miną.
No to co gadasz, jak nie wiesz? — Chiorunek zrobił zawiedzioną minę.
A bo akurat takie skojarzenie przyszło mi do głowy — rzekł Papkoj, drapiąc się po swej szczeciniastej brodzie.
Jak się ma jakieś skojarzenia, to się wie, skąd się je ma. Nie można jednych swoich wrażeń połączyć z innymi, jak o tych innych nie ma się pojęcia. W takim przypadku nie ma mowy o żadnym skojarzeniu… — zaśmiał się cierpko Chiorunek — Więc gadaj lepiej, Papkoj, skąd ci takie skojarzenie przyszło do głowy.
No patrzcie, moi mili, jak to też jego nocne wiszenie głową w dół na rozum mu wpłynęło. Ani chybi, tyle rozumu nagle nabrał, bo mu z pięt do głowy doszedł — zarechotał Papkoj, obmiatając wzrokiem Napolcia i Sławoja.
Papkoj, ty nie dworuj sobie ze mnie, tylko gadaj, co wiesz o trolejbusach — zażądał Chiorunek.
No przecie mówiłem, że nic nie wiem… — rechotał dalej Papkoj. — No może tylko tyle, że jak byłem przed laty na dalekim świecie, to od pewnego zapoznanego tam kupca usłyszałem, iż w niektórych odległych krajach jeżdżą po miastach ogromne pojazdy do przewożenia ludzi, które nazywają się właśnie trolejbusami.
To teraz i w Barbedetlandii takie landary… och, przepraszam… trolejbusy będą jeździć! — huknął gromkim basem Sławoj, odzyskując nagle głos.
Książę Melchior jest wielki! — skomentował krótko Roland, który również odzyskał już głos.
No, Chiorunek, jestem dumny z ciebie. I z was, dobrzy ludzie — odezwał się wreszcie Napolcio. — Odwaliliście kawał dobrej i solidnej roboty. Byleby te wasze powozy…
Trolejbusy… — Sławoj, dławiąc śmiech, wszedł w słowo Napolciowi.
Jak zwał, tak zwał! — zaśmiał się Napolcio. — Byleby były wytrzymałe w użyciu i żeby nasze niewiasty nie miały lęku do nich wsiąść.
Ręczą moją głową, że są wytrzymałe — zapewnił Chiorunek.
Ty już lepiej nie szafuj tak swoją głową — zaśmiał się tubalnie Papkoj. — Bo szkoda by było tak rozumną, skądinąd, głowę stracić… A ty, Napolciu, nie martw się, my we trójkę sprawdzimy dokładnie wytrzymałość tych pojazdów trolejbusowych. Tak że nasze niewiasty będą mogły bez lęku do nich nie tylko wsiąść, ale też w nich jechać.
Ubawiony Papkoj, przystąpił do kontroli pojazdów. Wnet dołączył do niego nie mniej ubawiony Sławoj. Do sprawdzania wytrzymałości pojazdów przystąpił też i Roland, lecz ubawiony to on nie był. Nie rozumiał żartu Papkoja. Roland był (tylko) zachwycony i pełen podziwu dla Chiorunka.
Chiorunek ze swoimi ludźmi stał z boku, i przypatrując się trójce rycerzy, czekał w napięciu na wynik ich kontroli. Po niespełna półgodzinie, ku ogromnej jego satysfakcji i wszystkich jego ludzi, okazało się, że wynik jest pozytywny. Świadczyły o tym trzy rozjechane w uśmiechu twarze oraz trzy kciuki podniesione do góry jednocześnie. Chiorunek tryumfował.
Godziny mijały. Nad obozowiskiem panowała już głęboka noc. Dookoła było spokojnie i cicho. Słychać było tylko basowe chrapanie rycerzy i dworzan oraz melodyjne pochrapywanie niektórych niewiast. Czasami z polany dolatywało też prychanie koni. Chiorunek i jego brygada też już spali, leżąc pokotem na podłodze swych własnoręcznie zrobionych powozów. A Papkoj, Sławoj i Roland, z kilkoma wybranymi rycerzami, na zmianę pełnili wartę wokół obozowiska.
Napolcio czuł coraz większe zmęczenie. Chciał chociaż na godzinkę zmrużyć oczy. Jeszcze raz objął wzrokiem całe obozowisko. Był zadowolony. Wszystko było w należytym porządku. Jedyne, co go martwiło, to brak jedzenia. Wprawdzie widział, że przed udaniem się na spoczynek wszyscy rycerze i barbedetlandscy i virdinislandscy, wyciągali ze swoich chlebaków co tylko tam znaleźli i dzielili się ze wszystkimi, że zwłaszcza niewiastom podsuwali najlepsze kęski, niemniej zdawał sobie sprawę, że to i tak za mało, aby się można było poczuć najedzonym. A rano czeka ich przecież jeszcze wielogodzinna podróż. Napolciowi chodziło przede wszystkim o damy Księżniczki Indii. O nią samą się nie martwił. Był pewien, że już Zefcia należycie o nią zadba. Postanowił, że po drodze będą robić przerwy, aby niewiasty mogły się chociaż jagód najeść. Ta myśl go nieco uspokoiła. Popatrzył w niebo i uśmiechnął się. Po czym już bezzwłocznie skierował swe kroki w stronę groty. Zamierzał przycupnąć tam gdzieś w pobliżu swoich ukochanych dziewcząt i choć na chwilkę zmrużyć oczy. Skoro świt, zamierzał postawić rycerzy na nogi i zająć się wraz z nimi przygotowaniem do drogi. Wchodząc do wnętrza groty, usłyszał przytłumiony chichot. Nie mógł uwierzyć, że dziewczyny jeszcze nie śpią. Udał jednak, że nic nie słyszy. Podszedł do małej wnęki skalnej, zdjął tam z siebie swój pancerz oraz hełm z pochodnią i położył na ziemi. Sam wcisnął się do wnęki i usiadł na kawałku drewienka, które tam leżało. Usnął w momencie i wnet zapadł w bardzo głęboki sen... 

ciąg dalszy nastąpi


Link do wszystkich części baśni  > "Barbedetlandia. Miłość Króla Napoleona"