W międzyczasie rycerze i dworzanie zdążyli dotrzeć do Jeziora Bardeńskiego i napełnić już pierwsze bukłaki wodą. Zaczęli je podawać jeden drugiemu i bukłaki wędrowały wyżej, coraz wyżej, aż wreszcie dotarły na sam szczyt Barddejów. Ten swoisty transport wody z jeziora na górę, przebiegał sprawnie i szybko. Nikt się nie obijał. Każdy z pełnym poświęceniem oddawał się sprawie napojenia koni, gdyż ich uratowanie każdemu leżało na sercu.
Rycerze i
dworzanie ustawieni szpalerem od jeziora do szczytu Barddejów
tryskali energią i wyśmienitym humorem, bo też wreszcie mogli
robić coś konkretnego. I to nie tylko dla dobra koni, bo przecież
też dla dobra sprawy i ogółu. A nade wszystko, dla dobra swojej
ukochanej Księżniczki Indii i Króla Napoleona. No i wreszcie dla
swojego też dobra, bo czynność ta oznaczała ich rychłe zejście
z góry i przyjemny odpoczynek u podnóża Barddejów, przy
orzeźwiającym źródle tam wytryskującym. Ochoczo więc podawali
sobie bukłaki z wodą przy wtórze gromkiego i wesołego okrzyku na
ustach: — „I raz… i dwa… i raz… i dwa…! Zimna woda koniom
zdrowia doda! I raz… i dwa… i raz i dwa…!”.
Napolcio,
słysząc te okrzyki coraz bliżej, zorientował się, że oto
nadchodzi ratunek dla odwodnionych koni. Natychmiast ruszył więc do
zejścia na zbocze góry i odebrał pierwszy bukłak z wodą. Po czym
pobiegł z nim do koni, gdzie już wcześniej poustawiał koryta wraz
ze swoimi nowymi obywatelami, jakie udało im się sklecić z nieco
pogruchotanych kufrów podróżnych. Za nim, z następnymi bukłakami
ruszył Chiorunek i siódemka nowych obywateli Barbedetlandii. Och,
nie, ósemka, bo były herszt bandy też już do nich należał.
Koryta napełniały się wodą a puste bukłaki wędrowały z
powrotem na zbocze do szpalerem ustawionych tam rycerzy i dworzan. I
tak dziesięć razy obrócili bukłakami, a konie piły i piły bez
końca. Takie były spragnione.
Kiedy w dziesiątym obiegu bukłaki z
wodą docierały na szczyt góry, Napolcio osobiście stwierdził, że
konie dostatecznie są już napojone i rozkazał, aby rycerze i
dworzanie rozwiązali obydwa szpalery i wszyscy weszli z powrotem na
szczyt. Akurat ostatnie bukłaki podawano na górę i rycerze wraz z
dworzanami z dolnych partii Barddejów wspinali się już na szczyt,
gdy nagle Napolciowi wydało się, że gdzieś w oddali słyszy głos
Zefci. Zdumiał się bardzo. Bo jakim cudem jej głos miałby nagle
usłyszeć? Zaglądnął natychmiast na zbocze i oniemiał. Zobaczył
jak jego siostra pokonuje ostatnie podejście na szczyt, a za nią
podąża Papkoj i Sławoj. Zefcia, gestykulując zawzięcie rękami,
głośno o czymś rozprawiała, a jego dwaj druhowie ograniczali się
tylko do dwóch słów wypowiadanych dwukrotnie i na przemian. Albo:
„tak, tak” albo: „nie, nie”. Napolcio nie wiedział, czy ma
się temu widokowi dziwić, czy ma się nim martwić. Nie mógł
długo trwać w niepewności, dlatego wychylił się jeszcze
bardziej i zawołał:
— Hej,
Zefcia, a co ty tu robisz? Po co wspinasz się na szczyt, skoro
miałaś czekać na dole?
— Ha!
Mam cię wreszcie… Napolciu, jak mogłeś?! Jak mogłeś mnie na
tak długo tam na dole zostawić, gdy na górze tyle rzeczy się
dzieje? — krzyczała zasapanym głosem Zefcia. — Sterczę tam na
dole jak kołek u płotu i zachodzę w głowę jak mam wam pomóc…
A tu żadnej wiadomości od ciebie. India na pewno mnie potrzebuje…
a ty, nic… zapomniałeś o mnie z kretesem! Wyleciało ci z głowy,
że miałam jej ulżyć? Och, Napolciu, Napolciu, jak mogłeś?!...
Co tu się w ogóle dzieje?!
— Już
dobrze, już dobrze! Uspokój się Zefciu! Wszystko ci później
wytłumaczę, bo tyle rzeczy się działo, że nie w sposób je
ogarnąć i na już ci o nich opowiedzieć. Wybacz, myślałem, że
kiedy sprowadzę Indię na dół, wtedy będziesz mogła z nią
porozmawiać i wywiedzieć się czego jej potrzeba. Nie chciałem
jeszcze i ciebie trudzić, byś się wspinała na górę…
— A cóż
to dla mnie za trud? India jest najważniejsza…
— No
widzisz, Napolciu, kogo ci przyprowadziliśmy? — wtrącił się
zasapany Papkoj.
— Akurat,
wy żeście mnie przyprowadzili… Sama weszłam. Gdybym miała na
was liczyć i was słuchać, to dalej bym tam na dole korzenie
zapuszczała i zamartwiała się losem moich najbliższych. Mówię
ci, Napolciu, utrapienie boskie z tymi twoimi druhami. Nie chcieli
mnie puścić na górę… — grzmiała Zefcia. — A ty, Napolciu,
wyrzuć w końcu tę płonącą pochodnię, bo wyglądasz z nią w
biały dzień jak… jak… — i nie dokończyła, gdyż nagle
usłyszała głos Księżniczki Indii.
— Zefciu
moja kochana, i ty też tu jesteś?! — wołała wesoło India. —
Och, jaka ja jestem szczęśliwa. Wszyscy przybyliście tutaj, aby
mnie ratować! Chodź tu do mnie, moja kochana, niech cię uścisnę.
India już
wcześniej usłyszała głośne rozmowy na zboczu. Szybko wdrapała
się na olbrzymi kamień, aby sprawdzić co tam się dzieje. Na widok
Zefci ucieszyła się bardzo.
— Ojej,
India! India! Moja kochana India! Jesteś... jesteś… Moja ty
nieszczęsna, ileż ty się musiałaś nacierpieć?! Powiedz mi
kochana, nic ci się nie stało? — krzyczała uszczęśliwiona
Zefcia, wskakując zwinnie na ogromny kamień, na którym stała jej
przyszła szwagierka i rzucając się z impetem w jej ramiona. —
Tak się cieszę, że wreszcie jesteś. Bardzo martwiłam się o
ciebie. A i o Napolcia, bo on tak cierpiał okrutnie. Na szczęście
wszystko dobrze się skończyło... Mam taką nadzieję. A powiedz
mi, może coś potrzebujesz? Może mogę ci w czymś pomóc?
— Już
dobrze, już dobrze! Uspokój się Zefciu! Nic mi nie jest —
zaśmiała się Księżniczka India. — Opowiem ci o wszystkim
później, bo tyle rzeczy się działo, że nie w sposób je ogarnąć
nawet w myślach, a co dopiero na już o nich opowiedzieć. Ale
kochana jesteś, że pytasz. Jak zwykle jesteś bardzo troskliwa. —
India wzruszyła się i pocałowała Zefcię prosto w usta, a po
chwili pociągnęła ją za rękę i dodała: — Chodź ze mną,
porozmawiamy sobie spokojnie.
Dziewczyny,
szczęśliwe i roześmiane, zniknęły wśród z nagła zgromadzonymi
przy kamieniu niewiastami. Słychać było tylko ich oddalające się
wesołe szczebiotanie i wybuchy śmiechu.
Napolcio,
słysząc je, był niezmiernie szczęśliwy. Wdzięczny był swojej
siostrze, że sama zadecydowała i wspięła się na szczyt
Barddejów. Zupełnie już spokojny o swoją ukochaną i
siostrzyczkę, mógł zająć się sprowadzaniem koni. Rozkazał
rycerzom, aby każdy z nich zajął się jednym koniem. Kazał im
zasłonić koniom oczy, by na zboczu nie wpadały w popłoch i powoli
zacząć je sprowadzać w dół.
Rycerze
Króla Napoleona oraz rycerze virginislandscy jak i również
dworzanie natychmiast przystąpili do wykonania rozkazu. Obwiązali
koniom oczy własnymi chusteczkami i wolniutko, noga za nogą, każdy
ze swoim koniem podchodzili do zbocza.
Stangreci
z orszaku królewskiego, którzy zupełnie załamani siedzieli przez
cały czas między końmi, już na sam widok pojonych koni
odzyskiwali wiarę w ocalenie. A teraz, kiedy zobaczyli, że konie
przygotowywane są do zejścia, poczuli nagły przypływ energii, i
to tak duży, że natychmiast poderwali się z ziemi i zabrali się
za odczepianie dyszli od koni z zaprzęgów karet. Bardzo chcieli,
aby i ich konie zostały uratowane.
Chiorunek,
widząc to, doznał olśnienia. Podszedł do stangretów, poszeptał
coś tam z nimi i za chwilę, z dyszlami, po dwóch z każdym
dyszlem, wchodzili pomiędzy rzędy koni. Konie wraz z rycerzami
stały już przy zboczu. Rycerze trochę się denerwowali, ale
przemawiali do koni łagodnym głosem i namawiali do zejścia w dół.
— Napolciu,
myślę że to dobry pomysł, co? Będziemy zabezpieczać sprowadzane
konie i w razie czego wyhamowywać ich poślizg, by nie wpadali jeden
na drugiego i panika ich nie ogarnęła — zawołał Chiorunek,
zadowolony ze swojego pomysłu.
— No,
Książę Melchiorze, dzisiaj najwyraźniej jest twój dzień! —
zaśmiał się Napolcio, zadowolony z konceptu braciszka.
— Masz
rację, Napolciu. Chiorunek po tym nocnym zwisie głową w dół ma
dzisiaj same wariackie… to znaczy… chciałem powiedzieć, ma same
nad wyraz dobre pomysły — zarechotał tubalnym głosem Papkoj.
— Nie
wiem, Papkoj, o co ci chodzi z tym nocnym zwisem, ale widzę przecie,
że Książę Melchior choć młodzieniaszek jeszcze, to jednak
pomysły ma godne prawdziwego rycerza — wtrącił się Roland i
łupnął Papkoja po plecach aż zadudniło, i na wszelki wypadek,
sam zaczął się głośno śmiać.
Sprowadzanie
koni ze szczytu Barddejów przebiegało w miarę spokojnie i bez
większych niespodzianek. Bez większych, bo małe się zdarzały,
gdyż niektóre konie parę razy bezwolnie zjeżdżały ze zbocza.
Wprawdzie wszystkie konie miały obwiązane kopyta i po skalistym
zboczu schodziło im się całkiem bezpiecznie, ale w miejscach gdzie
zejście było usypane drobniutkimi kamyczkami nawet ich szykowne
buciki nie zabezpieczały je przed zsuwaniem się w dół. Ale wtedy
Chiorunek i stangreci służyli im pomocą, i robiąc dyszlami
solidną zaporę, zatrzymywali przerażone konie. Ile razy takie
przypadki się zdarzały, tyle razy Chiorunek zbierał od wszystkich
głośne pochwały i wyrazy uznania za jego wspaniały pomysł i
wykonanie. Chiorunek aż promieniał z radości. I z dumy rzecz
jasna.
Po
godzinie wszystkie konie były już na dole i piły wodę z jeziora.
I to też dzięki Chiorunkowi, gdyż Chiorunek znów wpadł na dobry
pomysł i wraz ze stangretami długimi kijami odgarnął wszechobecną
rzęsę wyswobadzając z niej taflę jeziora na dużej powierzchni.
Napolcio
dumny był z Chiorunka. Podziwiał go coraz bardziej. Nie mógł
uwierzyć, że ten zazwyczaj trzpiot i rozrabiaka może być też tak
dojrzały i rozsądny. Obserwował go z uśmiechem. I im więcej mu
się przyglądał, tym bardziej chciał uwierzyć, że tak mu już
zostanie.
Zbliżał
się wieczór. Przyszedł
czas na zorganizowanie u podnóża Barddejów prowizorycznego
obozowiska na nocleg. Napolcio rozkazał swoim rycerzom przygotować
go najlepiej jak się da. Sam zaś wraz z virginslandskimi rycerzami
i dworzanami zamierzał znów, po raz ostatni, wspiąć się na
szczyt Barddejów, by sprowadzić wreszcie Księżniczkę Indię i
jej wszystkie damy pozostawione na szczycie pod opieką Papkoja,
Sławoja i Rolanda. I oczywiście swoją niesforną siostrzyczkę
Zefcię, o której to myślał z coraz to większą czułością.
Nawet o jej wrodzonej niesforności myślał tym razem czule. Ba,
brał ją nawet za dobrą monetę. Na szczycie góry pozostał też
Pegazus. Napolcio celowo zostawił go tam, gdyż na jego grzbiecie
zamierzał sprowadzić Księżniczkę Indię i Zefcię.
Kiedy
Napolcio wraz z virginislandskimi rycerzami i dworzanami dochodził
do połowy Barddejów, zauważył, że Chiorunek i stangreci z
dyszlami podążają za nimi. Zdziwił się na moment, ale w końcu
machnął ręką. Miał tylko nadzieję, że to Chiorunka znów jakiś
dobry pomysł każe mu się wspinać na szczyt ponownie. Na szczycie
przekonał się, iż było tak istotnie.
Cóż to
za dobry pomysł miał znów Chiorunek? Otóż Chiorunek wymyślił
znakomity sposób na asekurowanie niewiast w czasie ich schodzenia ze
szczytu Barddejów. I właśnie dyszlami chciał utworzyć coś w
rodzaju podwójnych barier, aby wszystkie damy, trzymając się ich,
mogły bezpiecznie schodzić w dół.
Rycerze i
dworzanie, zadowoleni z pomysłu Chiorunka, chwycili za przyniesione
przez niego i stangretów dyszle i sami ochoczo utworzyli solidne
bariery, zapraszając niewiasty do schodzenia.
Chiorunek
nie protestował i chętnie oddał swój pomysł do realizacji
uczynnym rycerzom i dworzanom. Sam zaś, zadowolony z siebie, oddalił
się wraz ze stangretami w głąb góry, ponieważ znów mu zaświtał
w głowie nowy pomysł.
Napolcio
rozglądał się za Księżniczką Indią i Zefcią, jednak nigdzie
wśród niewiast ich nie widział. Zdumiał się. Wreszcie zaczął
wypytywać o nie po kolei wszystkie damy. Żadna dama jednak nie
umiała konkretnie odpowiedzieć, gdzie się one obecnie znajdują.
Nawet Hrabina Amoroso z zawstydzeniem przyznała, że od jakiegoś
już czasu Księżniczek nie widziała. Napolcio wystraszył się nie
na żarty. Najgorsze myśli przyszły mu do głowy. Na szczęście
długo nie musiał trwać w przerażeniu, gdyż po chwili usłyszał
śmiech obu swych ukochanych dziewczyn. Tyle że jakoś dziwnie
brzmiący. Przytłumiony. Tak jakby wydobywający się spod ziemi.
Wnet pojął wszystko i pobiegł prosto do byłej kryjówki
Księżniczki Indii. Stanął nad nią i buchnął serdecznym
śmiechem, bo to, co w niej na dnie zobaczył, bardzo go rozbawiło,
a i ucieszyło jednocześnie. Otóż zobaczył, jak Księżniczka
India stoi w szerokim rozkroku na resztkach ławeczki z królewskiej
karety, a Zefcia coś na niej szyje dużą igłą i grubą nicią.
Widok ten wydał się Napolciowi tym bardziej komiczny, gdyż obie
dziewczyny przy tej niby zwykłej czynności chichotały jak najęte.
— O
rany… Napolcio, ale mnie wystraszyłeś! — krzyknęła Zefcia,
gdy nagle na tle błękitnego nieba zobaczyła głowę brata. —
Uciekaj stąd! Nie widzisz, że zajęte jesteśmy?!
— No widzę, widzę, choć nie bardzo
rozumiem czym… — zawołał Napolcio i w końcu się zawstydził,
bo przyszło mu na myśl, że może to, co one robią, nie powinien
był widzieć. Natychmiast wycofał się znad kryjówki na pewną
odległość i stamtąd mówił dalej: — Szukałem was wszędzie i
już zaczynałem się martwić o was, bo żadna dama nie wiedziała
gdzieżeście się podziały… Cieszę się bardzo, że was
znalazłem w dobrych humorach… A chciałem tylko powiedzieć, że
już czas na zejście ze szczytu…
— Domyślam
się, Napolciu, dlatego na szybko pocięłam nożem Indii suknię i
przeszywam ją teraz na szarawary — poinformowała brata Zefcia,
chichocząc od nowa. — A ty idź sobie stąd. Zaraz będziemy
gotowe i wyjdziemy na górę.
Napolcio
odszedł od kryjówki bardzo zadowolony, a odchodząc, szeptał sam
do siebie: — „Kochana Zefcia, pomyślała o wszystkim, nawet o
szarawarach, by Indii wygodniej się jechało na koniu… A
Chiorunek, ten to dopiero zaskakuje mnie swoimi pomysłami. Jakże
wspaniałe mam rodzeństwo. Trzeba było dopiero tego potwornego
tornada, abym się o tym mógł przekonać".
Zanim
Zefcia z księżniczką Indią wyszły z kryjówki, wszystkie damy
były już w połowie drogi ze szczytu Barddejów. Ubezpieczane
stabilnymi barierami trzymanymi przez mężczyzn schodziły
spokojnie, noga za nogą, czasami tylko chichocząc albo popiskując,
dla dodania sobie jeszcze większej pewności i odwagi.
Kiedy
Napolcio zauważył, że dwie jego ukochane dziewczyny idą w jego
kierunku, natychmiast złapał Pegazusa za uzdę, i ciągnąc go za
sobą, wyszedł im naprzeciw.
— Dobrze,
że już jesteście! — zawołał, zbliżając się do dziewczyn. —
Niedługo będzie zmierzchać. Musimy już schodzić. Na dole, u
podnóża Barddejów, rycerze rozbijają obóz. Przenocujemy tam w
grocie przy orzeźwiającym źródle, a z samego rana ruszymy w drogę
powrotną do pałacu… Chodźcie, moje drogie, pomogę wam wsiąść
na Pegazusa. Na jego grzbiecie sprowadzę was w dół.
— No
coś ty, Napolciu, przecież mamy nogi i same zejdziemy ze szczytu…
— wołała Zefcia, trzymając za rękę Księżniczkę. — No
nie, India?
— Tak,
tak, zejdziemy same… Patrz, Królu Napoleonie, jakie szykowne
szarawary uszyła mi Zefcia. Całkiem więc wygodnie będzie mi się
schodziło — zaśmiała się onieśmielona nieco Księżniczka
India. — A ty, Królu, sprowadź lepiej Pegazusa samego. Myślę,
że jemu samemu wystarczająco ciężko będzie się szło w dół.
— Ale…
— zaczął Napolcio.
— Żadne
ale, Napolciu — zniecierpliwiła się Zefcia. — Nie obawiaj się,
damy radę. Zobaczysz.
— Ach,
te dziewoje… Człek nigdy nie wie, jak im dogodzić. Chcesz
dobrze, a wychodzi na to, że one zawsze wszystko lepiej wiedzą i…
i tak zrobią po swojemu — zachichotał Papkoj Napolciowi za
plecami, przysłuchując się jego rozmowie z księżniczkami. —
Ale na wszelki wypadek idź z nimi i zabezpieczaj je. Ja ze Sławojem
sprowadzę Pegazusa.
— Dobrze,
już dobrze! — powiedział Napolcio do wszystkich jednocześnie. —
Schodzimy… Zaraz, a gdzie jest Roland?
— Jestem,
jestem, Jaśnie Wielmożny Królu! — zawołał Roland, dobiegając
wraz ze Sławojem od strony cruxlandskiego zbocza. — Sprawdzaliśmy
tylko, czy wszystko jest tam jak trzeba… Na rozkaz, Królu
Napoleonie! Co mam czynić?
— Rozglądnijcie
się obaj po całym szczycie i sprawdźcie, które jeszcze rzeczy
nadają się do zniesienia. Z dołu przyślę wam tu paru ludzi, aby
się znoszeniem zajęli… No, to bywajcie!
Napolcio
zastanawiał się jeszcze, co ponadto mógłby zrobić, aby
zminimalizować skutki rozegranej tu tragedii. I kiedy doszedł do
wniosku, że zrobił już właściwie wszystko, co było do
zrobienia, zaczął się rozglądać po szczycie, po nie wiadomo
który już raz. I nagle, ku jego ogromnemu zaskoczeniu, zobaczył
Chiorunka, który wraz ze stangretami taszczył jakieś przedmioty.
— A to,
co znowu? — zawołał do nadchodzącego brata. — Jaki tym razem
pomysł ci przyświeca…? Cóż widzę? Koła z karet, deski,
deseczki, belki, beleczki… Co chcesz z tym zrobić? Przecież to
już się do niczego nie nada.
— Nada,
nada… — zaśmiał się Chiorunek. — Sklecimy z tych
pogruchotańców powozy dla naszych dam. Chyba nie chcesz, aby na
piechotę zasuwały przez Puszczę Badeńską?
— No
popatrz, o tym nie pomyślałem… — wydukał Napolcio i zaniemówił
nagle, wytrzeszczając tylko oczy ze zdziwienia. Po chwili jednak
doszedł do siebie i zawołał: — Nie, to jest niesamowite, po
prostu nie przyszło mi to do głowy… Chiorunek, jesteś
niezastąpiony.
— Wiem!
— odpowiedział Chiorunek z łobuzerskim uśmieszkiem.
— Co za
gołowąs! — zawołał Papkoj i Sławoj jednocześnie.
— Książę
Melchior jest wspaniały! — dorzucił jeszcze Roland.
Napolcio
nie mógł wyjść z podziwu dla swojego braciszka. — „Niby taki
postrzelony młokos, a tyle rozumu ma w głowie” — analizował w
myślach. — „Nie znałem go od tej strony, oj, nie… Kochany
Chiorunek.” — pomyślał jeszcze z roztkliwieniem i szybko się
odwrócił, aby objąć ramieniem swoje ukochane dziewczyny i zacząć
je wreszcie sprowadzać ze szczytu. Jakie było jego zaskoczenie,
kiedy dziewczyn koło siebie nie ujrzał. Pobiegł natychmiast na
zbocze i zobaczył jak obydwie, trzymając się za ręce, zbiegają w
dół a uszu jego dobiegł radosny ich śmiech. Z góry wyglądały
jak dwie małe niesforne dziewczynki, które uciekają przed kimś,
kogo udało im się przechytrzyć. Napolcio na ten widok zaśmiał
się w głos i puścił się za nimi biegiem. I to tak szybkim, że
aż płomień pochodni głośno i wesoło furkotał na wietrze.
Zapadał
zmierzch. U podnóża Barddejów robiło się coraz ciemniej i
ciemniej. Ale największe nawet ciemności nie byłyby nikomu
straszne, kto się tam w tej chwili znajdował. Rycerze sprawili się
znakomicie i obóz wyszykowali jak się patrzy. Z myślą o
niewiastach. Na trawiastym brzegu jeziora wymościli dla nich wygodne
legowiska. Z czego się tylko dało. Byleby im było miękko i
wygodnie. A w pobliżu legowisk, rozpalili kilka ogromnych ognisk.
Jednak wszystkie niewiasty zażyczyły sobie najpierw kąpieli w
źródle, które z miłym dla ucha poszumem wytryskiwało w grocie
pod Barddejami. Ale tam, to już dworzanie, ich mężowie, ojcowie
albo bracia zajęli się posługą. Po kąpieli w zimnym źródle
niewiasty poczuły się tak orzeźwione, że nie czuły już żadnego
zmęczenia. I choć ostatniej nocy prawie nic nie spały, wcale im
się nie chciało jeszcze spać. Zajęły wprawdzie swoje legowiska,
ale długo jeszcze nie spały. Jedne rozmawiały półgłosem. Inne
podśpiewywały z cicha. A jeszcze inne, zwłaszcza te starsze,
mamrotały jakieś modlitwy.
Księżniczka
India i Zefcia nie miały w ogóle ochoty na sen. Przecież miały
sobie jeszcze tyle do opowiedzenia. Na kąpiel miały ochotę, i
owszem, ogromną, ale czekały wytrwale aż wszystkie damy się
wykąpią. A kiedy tak się już stało, z piskiem wskoczyły do
źródełka tak jak stały. Ochlapując się zimną wodą nawzajem,
piszczały jeszcze głośniej. Całe obozowisko odpowiadało im
gromkim śmiechem.
Napolciowi
aż serce rosło na te odgłosy. Sam też śmiał się serdecznie i
co rusz spoglądał to na rozbawione obozowisko, to w stronę groty.
Chiorunek
tymczasem w ogóle nie zwracał uwagi na to, co dzieje się dookoła,
gdyż był bardzo zajęty. Przy blasku ognisk uwijał się jak w
ukropie i wraz ze stangretami oraz nowymi obywatelami Barbedetlandii,
wprowadzał swój pomysł w czyn. Czyli ze szczątków karet, jakie
tylko udało im się wspólnie znieść ze szczytu Barddejów,
majstrowali naprędce coś na podobieństwo powozów. Głośno było
wokół nich niesamowicie, gdyż walili młotami ile wlezie. Ba,
walili czym się tylko dało. Nawet kamieniami. Brakowało im
przecież narzędzi.
Napolcio
przyglądał się chwilami pracy Chiorunka i jego brygady i z
niedowierzaniem kręcił głową. Jakoś nie mógł uwierzyć, że z
tych wszystkich rupieci może powstać coś do powozu podobnego.
W
obozowisku u podnóża Barddejów robiło się cicho, coraz ciszej.
Wszyscy w większości już posnęli. Napolcio wraz z Papkojem,
Sławojem i Rolandem robił obchód dookoła obozowiska, a wracając,
podszedł jeszcze raz do miejsca pracy Chiorunka i jego brygady. To,
co w blasku ognisk tam zobaczył, sprawiło, iż stanął jak wryty.
A gdy doszedł już do siebie, znów zaczął kręcić głową. Tym
razem z podziwu. Otóż okazało się, że w miejscu tym stoją
gotowe trzy powozy. Wprawdzie wszystkie trzy podobne były bardziej
do wozów drabiniastych, ale zawsze to jakieś tam powozy.
Najważniejsze, że miały koła. Ba, każdy z nich miał nawet po
cztery koła. Mało tego, między kołami też i podłogę. A na
podłodze, ho, ho… pyszniły się ustawione w rzędzie ławeczki.
Były one różnego kształtu i różnej wielkości. Ale były. Były
też dyszle i siedzenia dla stangretów. W każdym razie, jakby nie
patrzeć, widok tych trzech powozów w rezultacie robił imponujące
wrażenie.
Druhów
Napolcia i Rolanda widok ten również wprawił w osłupienie.
Wprawdzie w chwilowe, ale za to całkowite. Stali tak we trójkę z
rozdziawionymi ustami, i obejmując wzrokiem dzieło Chiorunka i
ludzi mu oddanych, nie mogli z siebie wydobyć słowa. Wreszcie
Papkoj pierwszy odzyskał rezon i wysapał:
— Do
stu kaduków… i siedmiu krasnoludków! Co ja widzę? Cud. Toż to
wypisz, wymaluj trzy trolejbusy wycieczkowe.
— Ho,
ho, aż trolejbusy… powiadasz Papkoj? — ucieszył się Chiorunek,
ale zaraz się zamyślił. Po chwili spytał: — A co to są
trolejbusy?
— Sam
nie wiem — odparł Papkoj z głupią miną.
— No to
co gadasz, jak nie wiesz? — Chiorunek zrobił zawiedzioną minę.
— A bo
akurat takie skojarzenie przyszło mi do głowy — rzekł Papkoj,
drapiąc się po swej szczeciniastej brodzie.
— Jak
się ma jakieś skojarzenia, to się wie, skąd się je ma. Nie można
jednych swoich wrażeń połączyć z innymi, jak o tych innych nie
ma się pojęcia. W takim przypadku nie ma mowy o żadnym
skojarzeniu… — zaśmiał się cierpko Chiorunek — Więc gadaj
lepiej, Papkoj, skąd ci takie skojarzenie przyszło do głowy.
— No
patrzcie, moi mili, jak to też jego nocne wiszenie głową w dół
na rozum mu wpłynęło. Ani chybi, tyle rozumu nagle nabrał, bo mu
z pięt do głowy doszedł — zarechotał Papkoj, obmiatając
wzrokiem Napolcia i Sławoja.
— Papkoj,
ty nie dworuj sobie ze mnie, tylko gadaj, co wiesz o trolejbusach —
zażądał Chiorunek.
— No
przecie mówiłem, że nic nie wiem… — rechotał dalej Papkoj. —
No może tylko tyle, że jak byłem przed laty na dalekim świecie,
to od pewnego zapoznanego tam kupca usłyszałem, iż w niektórych
odległych krajach jeżdżą po miastach ogromne pojazdy do
przewożenia ludzi, które nazywają się właśnie trolejbusami.
— To
teraz i w Barbedetlandii takie landary… och, przepraszam…
trolejbusy będą jeździć! — huknął gromkim basem Sławoj,
odzyskując nagle głos.
— Książę
Melchior jest wielki! — skomentował krótko Roland, który również
odzyskał już głos.
— No,
Chiorunek, jestem dumny z ciebie. I z was, dobrzy ludzie — odezwał
się wreszcie Napolcio. — Odwaliliście kawał dobrej i solidnej
roboty. Byleby te wasze powozy…
— Trolejbusy…
— Sławoj, dławiąc śmiech, wszedł w słowo Napolciowi.
— Jak
zwał, tak zwał! — zaśmiał się Napolcio. — Byleby były
wytrzymałe w użyciu i żeby nasze niewiasty nie miały lęku do
nich wsiąść.
— Ręczą
moją głową, że są wytrzymałe — zapewnił Chiorunek.
— Ty
już lepiej nie szafuj tak swoją głową — zaśmiał się tubalnie
Papkoj. — Bo szkoda by było tak rozumną, skądinąd, głowę
stracić… A ty, Napolciu, nie martw się, my we trójkę sprawdzimy
dokładnie wytrzymałość tych pojazdów trolejbusowych. Tak że
nasze niewiasty będą mogły bez lęku do nich nie tylko wsiąść,
ale też w nich jechać.
Ubawiony
Papkoj, przystąpił do kontroli pojazdów. Wnet dołączył do niego
nie mniej ubawiony Sławoj. Do sprawdzania wytrzymałości pojazdów
przystąpił też i Roland, lecz ubawiony to on nie był. Nie
rozumiał żartu Papkoja. Roland był (tylko) zachwycony i pełen
podziwu dla Chiorunka.
Chiorunek
ze swoimi ludźmi stał z boku, i przypatrując się trójce rycerzy,
czekał w napięciu na wynik ich kontroli. Po niespełna półgodzinie,
ku ogromnej jego satysfakcji i wszystkich jego ludzi, okazało się,
że wynik jest pozytywny. Świadczyły o tym trzy rozjechane w
uśmiechu twarze oraz trzy kciuki podniesione do góry jednocześnie.
Chiorunek tryumfował.
Godziny
mijały. Nad obozowiskiem panowała już głęboka noc. Dookoła było
spokojnie i cicho. Słychać było tylko basowe chrapanie rycerzy i
dworzan oraz melodyjne pochrapywanie niektórych niewiast. Czasami z
polany dolatywało też prychanie koni. Chiorunek i jego brygada też
już spali, leżąc pokotem na podłodze swych własnoręcznie
zrobionych powozów. A Papkoj, Sławoj i Roland, z kilkoma wybranymi
rycerzami, na zmianę pełnili wartę wokół obozowiska.
Napolcio
czuł coraz większe zmęczenie. Chciał chociaż na godzinkę
zmrużyć oczy. Jeszcze raz objął wzrokiem całe obozowisko. Był
zadowolony. Wszystko było w należytym porządku. Jedyne, co go
martwiło, to brak jedzenia. Wprawdzie widział, że przed udaniem
się na spoczynek wszyscy rycerze i barbedetlandscy i
virdinislandscy, wyciągali ze swoich chlebaków co tylko tam
znaleźli i dzielili się ze wszystkimi, że zwłaszcza niewiastom
podsuwali najlepsze kęski, niemniej zdawał sobie sprawę, że to i
tak za mało, aby się można było poczuć najedzonym. A rano czeka
ich przecież jeszcze wielogodzinna podróż. Napolciowi chodziło
przede wszystkim o damy Księżniczki Indii. O nią samą się nie
martwił. Był pewien, że już Zefcia należycie o nią zadba.
Postanowił, że po drodze będą robić przerwy, aby niewiasty mogły
się chociaż jagód najeść. Ta myśl go nieco uspokoiła.
Popatrzył w niebo i uśmiechnął się. Po czym już bezzwłocznie
skierował swe kroki w stronę groty. Zamierzał przycupnąć tam
gdzieś w pobliżu swoich ukochanych dziewcząt i choć na chwilkę
zmrużyć oczy. Skoro świt, zamierzał postawić rycerzy na nogi i
zająć się wraz z nimi przygotowaniem do drogi. Wchodząc do
wnętrza groty, usłyszał przytłumiony chichot. Nie mógł
uwierzyć, że dziewczyny jeszcze nie śpią. Udał jednak, że nic
nie słyszy. Podszedł do małej wnęki skalnej, zdjął tam z siebie
swój pancerz oraz hełm z pochodnią i położył na ziemi. Sam
wcisnął się do wnęki i usiadł na kawałku drewienka, które tam
leżało. Usnął w momencie i wnet zapadł w bardzo głęboki sen...
ciąg dalszy nastąpi