Siedząc
na pniu drzewa, z łokciami na kolanach i brodą wspartą na rękach,
Karolek z głębokim niesmakiem patrzył na las. Niezadowolenie i
rezygnacja malowały się na jego twarzy.
— No
jakże to tak, zbliża się noc, a ja jeszcze nie dotarłem do
miasteczka, tylko krążę ciągle po lesie? — zastanawiał się
głośno z lekka już przerażony. — Jak duży ten las może być?
Co ja zrobię? Boję się nocy w lesie.
Rozglądał
się dookoła i próbował sobie przypomnieć z przeczytanych książek
jak powinien się zachować w nocy w lesie i gdzie powinien szukać
schronienia przed dzikimi zwierzętami. Złościł się na siebie, bo
jakoś nie potrafił sobie nic przypomnieć. A przecież wiele
książek przeczytał. Najpierw w swoim ukochanym rodzinnym domu, a
potem w znienawidzonym przez siebie domu dziecka.
Domu
dziecka Karolek nie cierpiał i zawsze myślał o nim ze wstrętem,
ponieważ znalazł się tam wraz z dwójką swojego młodszego
rodzeństwa po wielkiej tragedii rodzinnej. Kiedy podczas pracy w
polu od uderzenia pioruna zginęli jego kochani rodzice. Młodsze
rodzeństwo Karolka było tam razem z nimi, ale na szczęście, w tym
tragicznym momencie, bawiło się w niewielkim oddaleniu od rodziców
i nic mu się nie stało. Natomiast Karolek w tym czasie spędzał
krowy z pastwiska. Rodzice go o to prosili, gdyż już wcześniej
zauważyli nadciągającą burzę. Kończyli akurat podkopywanie
ziemniaków i zamierzali za chwilę zwołać młodsze dzieci i w porę
zejść z pola. I wtedy to właśnie stała się rzecz straszna... A
wydawało się przecież, że do burzy jeszcze daleko, że zdążą
przed burzą spokojnie wrócić do domu. Niestety. Bo tu nagle, ni
stąd, ni zowąd, potężna eksplozja przeszyła niebo i ogromny słup
ognia uderzył w ziemię... Po tej tragedii Karolka i jego rodzeństwo
zabrano do domu dziecka. Karolek nie chciał tam iść. Błagał
wszystkich tych ludzi, co po nich przyjechali, żeby ich zostawili w
domu. Że on ma już 15 lat i jest na tyle duży, iż sam może
zaopiekować się swoim braciszkiem i siostrzyczką. Że dobrzy
sąsiedzi mu pomogą. Ale nie, o tym ci ludzie nawet słyszeć nie
chcieli. Zabrali ich, i już. I to zaraz po pogrzebie rodziców.
Kiedy ich prowadzili do samochodu, Karolek widział, że wszyscy
płakali. Ciotki, wujkowie, sąsiedzi. Płakali nawet jego koledzy i
koleżanki. Zaś ksiądz proboszcz, co rusz, ręką robił znak
krzyża w powietrzu. Nikt nic jednak nie mówił. Nikt nie
protestował. Każdy jak gdyby godził się na ich zabranie. A
przecież mieli swój dom rodzinny. Przecież nie zdążył go nawet
zamknąć. Cóż stanie się z nim, gdy ich tam nie będzie? Co
stanie się z ich gospodarstwem? Co stanie się z ich zwierzętami
domowymi?
Kiedy ich
ci obcy ludzie wsadzali do auta trzyletnia siostrzyczka Krysia i
czteroletni braciszek Pawełek płakali cichutko, nie rozumiejąc w
ogóle, co się stało i gdzie jest ich mama i tato. Nie wiedzieli
też, co ich czeka, gdzie pojadą tym dużym autem. Karolek zaś,
który doskonale rozumiał ogrom tragedii, jaka ich spotkała i
domyślał się, że te obce osoby chcą zabrać ich do domu dziecka,
zapierał się nogami i krzyczał wniebogłosy. Krzyczał, że nie
mają prawa ich tak po prostu zabrać. Że on się na to nie zgadza.
Że bez jego zgody nie jest to możliwe. Krzyk jego jednak na nic się
zdał, bo nikt się jego krzykiem nie przejmował. Wręcz przeciwnie.
Jeszcze bardziej stanowczo zaczęto popychać go w stronę auta. W
stronę starego rozklekotanego mikrobusu. A kiedy nagle do Karolka
podszedł znajomy mu policjant z ich wiejskiego posterunku i złapał
go pod ramię, wtedy Karolek przestał krzyczeć. Nie przez to, że
się wystraszył policjanta, o nie, lecz przez to, że wreszcie sam
doszedł do wniosku, iż ten jego krzyk nic nie da, a jedyne co, to
przestraszy tylko młodsze rodzeństwo. Zrezygnowany, dał się
poprowadzić policjantowi do otwartych drzwi mikrobusu, po czym sam
już bez słowa wszedł do środka. Usiadł między Krysią i
Pawełkiem, i szlochając bezgłośnie, mocno ich do siebie
przytulił. Gdy mikrobus ruszył, oglądnął się natychmiast za
siebie i patrzył za oddalającym się cmentarzem. Patrzył za
oddalającymi się ludźmi tam zebranymi. Za oddalającą się coraz
bardziej wsią. Oczami szukał swojego domu. Pragnął chociażby
jego dach zobaczyć. I kiedy udało mu się go dostrzec pomiędzy
dwoma olbrzymimi kasztanami, połyskującego w słońcu czerwienią
dachówek, poprzysiągł sobie, że na pewno do niego wróci, i to
razem ze swoim rodzeństwem. Potem przechylił się w stronę okna i
popatrzył na piękne tego dnia błękitne niebo. Wpatrywał się w
nie intensywnie, tak jak by chciał oczami prześwidrować jego
błękit i ujrzeć gdzieś tam, w jego bezkresie, swoją ukochaną
mamę i tata. Nie zobaczył tam jednak nic, ale poczuł nagle jakieś
dziwne ciepło w swym skołatanym i wylęknionym sercu. Od tej pory,
już zawsze, kiedy tylko było mu smutno i źle, patrzył w niebo. Za
każdym razem czuł wtedy bliskość rodziców. Ba, czuł nawet ich
spojrzenie na sobie. A w nocy, we śnie, widział ich bardzo często.
Jak na jawie. Widział ich jak stoją koło niego i uśmiechają się
serdecznie. Czasami nawet czuł ich ciepły dotyk.
Mijały
miesiące, minął rok, a Karolek ciągle nie umiał się w domu
dziecka zaaklimatyzować. Malutka siostrzyczka Kysia i niedużo
większy braciszek Pawik (maluchy same tak siebie nazywały), czuli
się w domu dziecka całkiem dobrze. Polubili swoją panią Justynę
i czasami nawet, w rozpędzie, zwracali się do niej — "mamusiu".
A do pana woźnego, za którym wręcz przepadali, zwracali się —
"tatko". Karolka drażniło to bardzo, i kiedy tylko był w
ich pobliżu i słyszał to, za każdym razem zwracał im uwagę, że
to nie jest ich mamusia ani tatko. Że ich mamusia i tatko są tam,
wysoko, i wskazywał na niebo. Maluchy posłusznie patrzyły wtedy do
góry i robiły naburmuszone miny, wołając za każdym razem: —
„Przecie tam nikogo nie ma… Nawet Bozi nie widać!” — Karolek
wiedział, że właściwie to powinien być zadowolony, iż oni czują
się dobrze w domu dziecka, że nie cierpią tak jak on z powodu
braku rodziców i domu rodzinnego. Że są zbyt mali, aby rozumieć
co stało się z ich rodzicami. Podejrzewał, że ich już nawet nie
pamiętają. Jeszcze na początku pobytu w domu dziecka czasami go
pytali, gdzie jest mama i tato lecz z czasem przestali. Czas zatarł
w ich dziecięcej pamięci obraz ukochanych istot. Karolek ubolewał
nad tym bardzo. Nie miał jednak na to większego wpływu. Wiedział,
że są za mali, aby zapamiętać rodziców. Zdawał sobie jednak
sprawę, że jakkolwiek by się nie potoczyły ich losy, to na nim
właśnie spoczywa odpowiedzialność, aby im o rodzicach ciągle
przypominać. A kiedy będą już na tyle duzi, by zrozumieć
wszystko, to on musi im o życiu i śmierci rodziców opowiedzieć.
Nigdy też nie przestał myśleć o wydostaniu się z domu dziecka i
powrotu do domu rodzinnego. Czuł się dorosły, i uważał, że
potrafi zaopiekować się młodszym rodzeństwem. Że nie muszą być
w domu dziecka, gdzie pełno było różnych dzieci, w większości
smutnych i zagubionych. Nie brakowało w nim też złych dzieci,
które mu dokuczały i nierzadko pastwiły się nad nim psychicznie.
Zdarzało się, że i fizycznie. Zwłaszcza te starsze od niego. A
tych było w domu dziecka najwięcej. Karolek domyślał się, że to
w pewnym sensie i jego wina, że tak jest traktowany przez inne
dzieci. Czuł, że swoim zachowaniem i postępowaniem, stworzył
jakąś niewidzialną barierę, którą oddziela się od reszty. Że
zamknął się w sobie i że, bardziej podświadomie niż świadomie,
nikogo do siebie nie dopuszcza. Nawet te dobre dzieci. Wcale go to
nie dziwiło, że wszystkie dzieci miały go za odludka. I że jedne,
te dobre, go unikały, a inne, te złe, mu dokuczały. Jednak w
większości było mu wszystko jedno. Bo też sam nie mógł
zrozumieć, dlaczego zrobił się taki niedostępny i ponury.
Przecież zawsze był otwartym i wesołym chłopcem… To znaczy,
wiedział dlaczego, ale wiedział też, iż nieraz starał się
wykrzesać w sobie choć odrobinkę wesołości, próbował też
czasami zbliżyć się do innych mieszkańców domu dziecka, jednak,
jak do tej pory, bez powodzenia. Po prostu nie potrafił. I to go
dodatkowo smuciło. Zbyt duży ogrom nieszczęścia, zbyt mocno go
przytłaczał. Nikt nie umiał mu pomóc. On sam niczyjej pomocy
zresztą nie pragnął. Wręcz ją odrzucał. Ani jego wychowawca,
ani pani dyrektor, ani też pani psycholog, jak dotychczas, nie
znaleźli właściwej drogi, aby dotrzeć do jego obolałej duszy.
Karolek nie chciał się otworzyć przed obcymi. Uważał, że to
jego osobista sprawa i nikomu nic do tego. A że do tego wszystkiego
jeszcze, czuł się winny śmierci rodziców, na samą myśl, że
musiałby komuś o tym opowiadać, kurczył się aż w sobie z
rozpaczy. Tysiące razy w myślach analizował ten tragiczny wypadek
i zawsze dochodził do wniosku, że to jego wina… Bo gdyby wtedy,
on sam w porę zauważył nadciągającą burzę i szybciej spędził
bydło z pastwiska, to by też szybciej wrócił na pole i pomógłby
rodzicom zebrać się do powrotu do domu… A tak? Karolek był
pewien, że te myśli będą go prześladować już przez całe
życie. Że nigdy nie będzie umiał sobie wybaczyć. Wiedział też,
że nie może bezczynnie siedzieć w tym nieszczęsnym domu dziecka i
czekać na boskie zmiłowanie. Że dłużej tego nie zniesie. Że
musi zacząć działać, bo inaczej zwariuje. Pojął, że to jedyna
droga, aby pomóc sobie w cierpieniu. Postanowił uciec z domu
dziecka i wrócić do domu rodzinnego, aby zająć się nim i
przygotować wszystko na powrót rodzeństwa. Marzyło mu się, że
jak wszystkim pokaże, że sam potrafi zająć się całą gospodarką
i zarobić na życie, to mu w końcu dadzą rodzeństwo pod opiekę.
Tak, to była myśl! Myśl, którą Karolek żył i już po roku
pobytu w domu dziecka wprowadził w czyn. Uciekł.
Ta jego
ucieczka jednak nie na wiele się zdała, gdyż jeszcze w tym samym
dniu był z powrotem w domu dziecka. I to jeszcze bardziej załamany
i nieszczęśliwy. Okazało się, że jego dom rodzinny był już
zajęty, i to zajęty przez jego wujka z rodziną, którego on w
ogóle nie znał. Nawet na pogrzebie rodziców nikogo z tej rodziny
nie widział. Był to starszy brat mamy (ze swoją żoną i dwójką
synów), który na jego widok strasznie się zdenerwował i
wykrzyczał mu, że ma wracać skąd przyszedł, bo to już nie jest
jego dom i nigdy jego już nie będzie. Że teraz on jest jego
prawowitym właścicielem, gdyż to był jego dom rodzinny już
wcześniej i do jego zmarłych rodziców należał. Karolek tą
hiobową wieścią był tak zdruzgotany, że nawet nie pamiętał, co
z nim się wtedy działo. Przez mgłę przypominał sobie tylko, że
z krzykiem na ustach puścił się biegiem przed siebie. I kiedy
spamiętał się już trochę, spostrzegł, że leży na grobie
swoich rodziców. Poczuł też wtedy, że jest mokry od łez, na
wskroś zziębnięty i wycieńczony. Z domu dziecka uciekł przed
świtem. Cały dzień bez jedzenia przedzierał się przez las, by
dotrzeć do swojej wsi. Ale wtedy nie czuł ani głodu ani zmęczenia.
Myśl, że przed nocą powinien dotrzeć do domu, dodawała mu sił i
otuchy… A tu taki zawód go spotkał. Takie nieszczęście.
Przecież on tego wujka nigdy na oczy nie widział. Co to za wujek,
skoro ich nigdy nie odwiedzał ani nawet swoich rodziców za ich
życia? Przecież dziadkowie mieszkali z nimi w tym domu do końca.
Karolek dokładnie pamiętał ich pogrzeby. Na żadnym z nich tego
wujka nie widział. Co to za wujek wreszcie, skoro kazał mu iść
precz z jego własnego domu? Karolkowi to wszystko nie mieściło się
w głowie. Chciał umrzeć. I to natychmiast. Ale wtedy przypomniał
sobie nagle o Krysi i Pawełku. Poczuł też w tym samym momencie
jakieś dziwne ciepło, jakby z grobu rodziców promieniujące.
Zastanowiło go to bardzo. Nie zdążył jednak dojść do
jakiegokolwiek wniosku, gdyż ni stąd, ni zowąd, usłyszał donośny
głos: — „Czy to Karol Gratka?!” — Zerwał się wtedy na
równe nogi i zobaczył przed sobą policjanta. Nie, nie wystraszył
się go. Było mu już wszystko jedno. Spokojnie dał się zawieźć
z powrotem do domu dziecka.
W domu
dziecka przez kilka dni chodził jak nieprzytomny. Nie mógł dojść
do siebie po tym, co przeżył w swojej rodzinnej wsi. Na nic się
zdały próby wychowawców przeprowadzenia z nim rozmowy. Milczał
jak zaklęty. Nikt go za ucieczkę nie skrzyczał. Nie dostał też
żadnej kary. Ale Karolka w ogóle to nie obchodziło. Zupełnie
zamknął się w sobie.
I tak
mijał dzień za dniem. Wreszcie i parę miesięcy minęło, zanim
Karolek jako tako doszedł do siebie. Doszedł jednak na tyle, by
podjąć następną decyzję. Przemyślał sobie wszystko dokładnie
i wywnioskował, że skoro nie ma już domu i nie ma dokąd wracać,
ucieknie za granicę. Tam będzie pracować w pocie czoła i zarobi
dużo pieniędzy. A kiedy będzie już pełnoletni, wróci do kraju.
Wybuduje nowy dom i zabierze swoje rodzeństwo z domu dziecka. Wtedy
będzie miał już takie prawo. Nikt i nic nie stanie mu już na
przeszkodzie. Karolek pamiętał z przeczytanych książek, że taką
dobrą na pracę zagranicą jest Ameryka. Postanowił więc dotrzeć
do Ameryki. Nie wiedział jeszcze jak, ale że tego dokona, był
pewien.
Każdego
następnego dnia od podjęcia tej decyzji, przygotowywał się do
ucieczki i zbierał różne informacje na temat możliwości tam
dotarcia. Przeszkodą był brak pieniędzy i dokumentów. Karolek nie
zrażał się jednak tym i postanowił dostać się do Ameryki
nielegalnie. W myślach układał sobie jak ta jego nielegalna podróż
będzie przebiegać. Najważniejsze było wydostać się z domu
dziecka i nie dać się złapać. Potem, dotrzeć przez las do
następnego miasteczka, w którym znajduje się olbrzymia fabryka
samochodów osobowych. I tam, niezauważonym przez nikogo, wsiąść
do jakiegoś TIR-a wywożącego te samochody w świat i dostać się
nim nad morze. A może przy odrobinie szczęścia, uda mu się nawet
tym samym TIR-em dostać na statek do Ameryki? To byłby fart!
Karolkowi tak bardzo spodobała się ta myśl, że postanowił nie
zwlekać, tylko jak najszybciej swój życiowy plan wprowadzić w
czyn… No i wreszcie przyszedł taki upragniony dzień. Dzień
ucieczki. Z Kysią i Pawikiem pożegnał się wieczorem dnia
poprzedniego, nic im o swoich planach oczywiście nie wspominając.
Nie chciał, żeby go w swej dziecięcej naiwności, co nie daj Bóg,
przed kimkolwiek z domu dziecka zdradzili. Powiedział im tylko, że
ich bardzo, ale to bardzo kocha, jak nikogo innego na świecie i że
zawsze będą dla niego najważniejsi. Że całe życie będzie się
starał o to, aby byli szczęśliwi. Potem ich mocno do siebie
przytulił, i połykając po kryjomu łzy, gorąco wycałował.
Skoro
świt, dobiegał już do ściany gęstego lasu. Cały dzień
przedzierał się przez gęstwinę leśną. Z dala od ścieżynek.
Kierując się jedynie słońcem, starał się przed nocą dotrzeć
do miasteczka, gdzie mieściła się fabryka samochodów. Słońce,
niestety, jak na złość często chowało się za chmurami. Karolek
musiał wędrować więc na wyczucie. Był zły z tego powodu. Liczył
na bezchmurny dzień. Przecież synoptycy w telewizji zapowiadali
piękną, słoneczną pogodę. Od tygodnia sprawdzał pogodę na
najbliższe dni i właśnie dlatego akurat ten dzień wybrał na
ucieczkę. Chciał bez problemów pokonać las, który według mapy
miał jakieś dwadzieścia kilometrów długości, a zaraz zanim
rozciągały się zabudowania fabryki samochodów… A tu taki pech!
Słońce najwyraźniej kpiło sobie z niego. Albo synoptycy byli do
kitu. Karolek jednak nie w ciemię bity, próbował też wykorzystać
umiejętności z harcerstwa i sprawdzał kierunek wędrówki po mchu
na drzewach. Wiedział, że mech obrasta drzewa tylko od strony
północnej, gdyż nie lubi słońca, łatwo mu było więc określić
północ, ale on musiał iść akurat na południowy wschód. I choć
ciągle zaglądał za mchem, to najwyraźniej musiał jednak zboczyć
z drogi.
Kiedy tak
błądząc po lesie, spostrzegł że słońce zaczyna chylić się
już ku zachodowi a on ciągle nie widzi jego końca, zmartwił się
bardzo. Coraz bardziej odczuwał zmęczenie. A co gorsza, zaczął
odczuwać też i lęk. Starał się jednak zachować zimną krew.
Usiadł na pniu drzewa i wyciągnął z plecaka kawałek suchego
chleba oraz butelkę z wodą. Jedząc powoli i popijając, usilnie
starał się przypomnieć sobie z przeczytanych książek jak w
ogóle jest w nocy w lesie i co powinien zrobić, by czuć się w nim
bezpiecznie. Nigdy jeszcze nie był w nocy w lesie. Ani sam ani z
nikim. Dumał i dumał i jakoś nic konkretnego do głowy mu nie
przychodziło. W końcu nawet jeść mu się odechciało. Schował do
plecaka resztkę chleba, łyknął trochę wody i butelkę też
schował. Podparł rękami swą ociężałą głowę i dumał dalej…
I nic. W głowie pustka. Za nic nie umiał sobie przypomnieć
chociażby jednej książki przyrodniczej. Wreszcie wkurzył się na
siebie i z lękiem rozglądnął dookoła. W lesie robiło się coraz
ciemniej.
— Co
robić, co robić? — zastanawiał się gorączkowo. — A jak mnie
zaatakuje wilk? Albo jakiś inny dziki stwór? — Wystraszył się
samej swojej myśli i popatrzył natychmiast w niebo.
Długo
wpatrywał się w granatowy już bezkres, wyłaniający się miedzy
koronami drzew, i nagle przypomniał sobie, że ma w plecaku finkę
harcerską. Od razu poczuł się trochę raźniej. Zaczął rozglądać
się za jakąś solidną gałęzią. Przyszło mu na myśl, żeby
wystrugać sobie coś na kształt dzidy. Szybko podniósł się z
pnia i chwycił najbliżej leżącą gałąź. Nie była zbyt
imponująca, ale w poszukiwaniu odpowiedniejszej lękał się
zapuszczać dalej w las. Wolał pozostać w tym miejscu, które już
za dnia poznał. Miał wprawdzie w plecaku latarkę, ale nawet
świadomość jej posiadania niewiele mu otuchy dodawała.
Zdecydował, że właśnie w tym miejscu przeczeka noc. W pośpiechu
wystrugał szpic na jednym końcu gałęzi. Przejechał po nim
dłonią. Był ostry. Znów poczuł się nieco lepiej. Wyciągnął z
plecaka swoją ciepłą kurtkę, położył ją na ściółce tuż
obok pnia i usiadł na niej, opierając się plecami o pień. Plecak
postawił obok i wsparł na nim prawe ramię z dzidą w dłoni. W
lewej dłoni trzymał finkę. Dziwnie się czuł tak uzbrojony i w
takiej scenerii, ale lęk tak jakby zelżał. A kiedy jeszcze
wyciągnął z plecaka latarkę i położył ją między nogami,
gotową do użycia, prawie przestał się bać.
Wprawdzie
zanim doszedł do takiego stanu wewnętrznego, spoglądał też co
chwilę w niebo, ale i tak przyznać trzeba, że był to jego
niezaprzeczalny sukces. Siedział przecież sam w ciemnym lesie i
dookoła widział tylko ciemność. Nawet niebo było przerażająco
ciemnie, choć miała być pełnia księżyca. Tak przynajmniej stało
w kalendarzu, w którym zaznaczone były fazy księżyca, a który
dokładnie przed ucieczką przeglądnął. Gdzieniegdzie, między
koronami drzew, widział tylko zamglone migotanie gwiazd. Księżyca
zaś, ani widu ani słychu. Ale było mu już wszystko jedno… Byle
do świtu...
cdn.
Link do opowiadania: "Niezwykłe przypadki Karolka Gradki"
(w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach).
(w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach).