środa, 28 listopada 2018

Kubki smakowe w akcji

Każdy z pewnością wie, co to są kubki smakowe i gdzie się znajdują. Kubki smakowe to nic innego, jak zbiorowiska receptorów smaku. Są rozmieszczone na języku w tzw. brodawkach smakowych, ale także na podniebieniu, w nabłonku gardła, w górnej części przełyku oraz nagłośni, czyli w fałdzie zamykającym wejście krtani. A jak odczuwamy smak? Ano tak, że kiedy jemy, substancje pokarmowe rozpuszczają się w ślinie i drażnią rzęski komórek smakowych, które są umieszczone w zagłębieniach kubka, i to ich pobudzenie, przekazywane jest za pośrednictwem nerwów czuciowych do kory mózgowej.... I już wiemy, co jemy, i jak nam to smakuje. Ot i cała filozofia odczuwania smaku.
Kto kocha jeść, wie doskonale, jak ważną rolę odgrywają kubki smakowe. Bez nich, jedzenie nie dostarczałoby żadnych rozkoszy podniebienia. A suto zastawiony stół nie byłby niczym atrakcyjnym.

Kubki smakowe rozróżniają pięć rodzajów smaku odpowiadających w przybliżeniu ważnym grupom substancji chemicznych obecnym w pożywieniu. A to: słodki, słony, kwaśny, gorzki i umami (odkryty dopiero w 2001 r.).

Liczba kubków smakowych u człowieka zmniejsza się z wiekiem i w okresie starości występuje ich już o połowę mniej. Przypuszcza się, że starsi ludzie dlatego niewiele jedzą, ponieważ w sędziwym wieku ich kubki smakowe nie odczytują już smaku słonego i słodkiego. A to przede wszystkim te dwa smaki przyciągają nas do stołu. Jednak i w dużo młodszym wieku, choć kubków smakowych mamy jeszcze odpowiednią ilość, często pozbawieni jesteśmy doznań smakowych. I to na własne życzenie. Niestety! Za przyczyną chociażby nadmiaru wypijanych alkoholi, czy też wypalanych papierosów. Alkohol i nikotyna skutecznie upośledzają kubki smakowe.

Na poprawę funkcjonowania kubków smakowych wpływ ma właściwa higiena jamy ustnej, polegająca nie tylko na czyszczeniu zębów, ale także języka i wewnętrznej powierzchni policzków.

Wrażliwość na różne smaki, zwłaszcza gorzki i słodki, uwarunkowana jest genetycznie, a więc odmienna jest u każdego człowieka. Wyostrza się zwłaszcza u kobiet w ciąży. Wiem, co mówię, bo kiedy sama byłam w ciąży, to moja wyostrzona do entej potęgi wrażliwość spowodowała, że nagle nie mogłam znieść smaku pomidorów. W „normalnym stanie” za nimi wręcz przepadałam.

Myślę, że kubki smakowe najlepiej działają u dzieci. Niedaleko jak wczoraj miałam sposobność się o tym przekonać, kiedy mojemu 5-letniemu Wnuczkowi robiłam na drugie śniadanie jego ulubiony twarożek z różnymi posiekanymi warzywami. Taki najbardziej lubi. Były w nim: rzodkiewka, ogórek, cukinia, sałata zielona, natka pietruszki, szczypiorek, koperek i nawet kiełki pszeniczne. Mój Wnuczek na widok miseczki twarożku, uszczęśliwiony, zabrał się do jedzenia. Ale kiedy pierwszą łyżeczkę włożył sobie do buzi, nagle ją wykrzywił i zawołał: — "Łee... nie ma papryki!"

Przyznam szczerze, że w pierwszym momencie zaniemówiłam. No bo jak taki brzdąc może — w takim miszmaszu — wyczuć braku jednego składnika? Papryki. Widać, że może. Receptory smakowe u dzieci nie są jeszcze niczym złym upośledzone i działają jak natura przewidziała.

Mój Wnuczek, i owszem, twarożek z warzywami w końcu zjadł, i to nawet z wielkim apetytem, tyle że musiałam mu dosypać trochę czerwonej papryki w proszku, skoro świeżej zabrakło mi w lodówce. A potem był już chlebek z masełkiem i gęstym miodkiem oraz herbatka z róży z cytryną, i też z miodkiem, ale płynnym.

Wnuczek kocha jeść i je bardzo dużo. Rzadko się zdarza, aby czegoś nie zjadł do końca. Mimo to jest szczuplutki. Od kiedy tylko nauczył się mówić, zawsze jak się naje, jedną rączką łapie się za brzuch, drugą za głowę, i woła (ostatnio to już tylko dla żartu): — "Popatrz babciu, jaki mam brzuszek twardy... A jaka głowa twarda".

I bardzo dobrze! Widać, że receptory smakowe mojego Wnuczka z zadowolenia stają na sztorc... i ślą sygnały gdzie trzeba i jak trzeba.

wtorek, 27 listopada 2018

Myszka detektyw

Co tam się dzieje, czy któraś z was wie? —
Spytała Myszka Rybki dwie.
Coś się dzieje, lecz co, nie wiemy.
Same to dziwo wciąż obserwujemy...
I z niczym nam się nie kojarzy,
To coś, co tam na drzewie się jarzy.

Myszka tym czymś zaciekawiona,
Chce sprawę wyjaśnić, jak to ona.
Nie darmo detektywem zwą ją przyjaciele,
A to zobowiązuje… i znaczy wiele.
Myszka myśli: — Może to ogień? E, chyba nie,
Dawno by zgasł, wszak wiaterek dmie.

Podpłyńcie do brzegu, Rybki kochane,
I zostańcie w ukryciu do pomocy przygotowane.
A ja tymczasem skoczę do norki,
Przyniosę piasku ze dwa worki,
Bo gdyby to coś się ogniem okazało,
Gasić tylko wodą będzie za mało. —

Myszka szybciutko do norki wskoczyła,
Ubranko Sherlocka Holmesa założyła,
Dużą lupę do ręki złapała…
I z norki jak z procy wyleciała...
O workach piasku zapominając,
Gnała brzegiem rzeki niczym zając.

Myszka detektyw już pod drzewem stoi…
Zagląda do góry. Niczego się nie boi.
Nic się nie jarzy, nie widzę już blasku.
Dobrze że nie tachałam ze sobą piasku,
Bo to nie ogień… lecz co u licha?
Dowiem się na pewno… To żadna pycha.
To obowiązek detektywa…
A z obowiązkiem już tak bywa,
Że spełniać go zawsze trzeba —
Pomyślała Myszka, wznosząc oczy do nieba...
I z wrażenia aż podskoczyła, bo coś zobaczyła.
Lupę do oczu w mig przyłożyła
I oniemiała… Na drzewie siedziała Sroka
I bezczelnie spoglądała spod oka.

Aż tu nagle: — Złodzieje! Złodzieje! —
Krzyczą Rybki, a Sroka skrzekliwie się śmieje.
Rybki oburzone: — Łapać złodzieja!
Myszko kochana, w tobie nadzieja. —
Wreszcie wypełzły na rzeki brzeg,
Strzepały z siebie żabi skrzek,
I zaszlochały: — Ktoś ukradł nam złote puzderko,
A z nim i nasze piękne lusterko…
W czym się będziemy teraz przeglądały,
Łuski nasze modelowały, o wygląd dbały?

Nie rozpaczajcie, Rybeńki wy moje,
Ja was w rozpaczy zaraz ukoję…
Fantazji detektywistycznej popuszczam wodze
I metodą dedukcji — do wniosku dochodzę,
Że złodzieja daleko szukać nie muszę...
Siedzi na drzewie i nastawia uszu.
Tak, to Sroka ukradła wasze lusterko…
Oddawaj natychmiast, Sroko złodziejko!
Słoneczko twój czyn niecny zdradziło,
Gdyż po lusterku mocno świeciło…
Kradniesz bezczelnie wszystko, co się świeci,
Większej złodziejki nie masz na tym świecie!
Pojmij ty wreszcie, że kradzież nie popłaca,
Bo od złodzieja każdy się odwraca…
Masz jednak szanse naprawić swe wady.
Posłuchaj więc Sroko mej dobrej rady:
Przeproś Rybki i przyznaj się do kradzieży,
Gdyż tylko wtedy każdy ci uwierzy,
Żeś błąd swój zrozumiała i chcesz się poprawić.
Wyrządzoną zaś krzywdę musisz naprawić.
I zapamiętaj, ten kto krzywdzi innych,
Na samotność jest skazany z własnej winy.
Krzywdząc więc innych, krzywdzi najbardziej siebie…
Niechaj to złodziejko dotrze do ciebie.

No jak Sroko, do poprawy gotowa?
Czy trzeba ci tłumaczyć wszystko od nowa?


* Rysunki 7-mio letniej Wnuczki.

poniedziałek, 26 listopada 2018

Deszczowa przygoda

Jak pęknie na dworze gdy wiosna przychodzi.
Ptaszki śpiewają, zieleń się rodzi…
Gromadka wróbelków w niebo się wzbija
I szybkim lotem pola, lasy mija...

Czemu tak fruwają? Czyżby dla psoty?
Nie, na psoty teraz nikt nie ma ochoty.

Wróbelki fruwając wysoko w błękicie,
Wiedzą już — burza nadciąga niezbicie.
I choć słoneczko wciąż świeci i grzeje,
To jednak wiaterek coraz silniej wieje.
Grzejąc swe piórka w promieniach słońca,
Chcą z nich skorzystać jednak do końca.

Najstarszy wróbelek, co frunął najwyżej,
Głośno zaćwierkał: — No dalej! No chyżej!
Już widzę z zachodu ciemne chmurzyska.
Wiaterek się wzmaga i chmurami ciska...


A ten Najstarszy — to mądra głowa,
Deszczową pogodę przewidział zgoła,
Więc wszystkie wróbelki z całej gromady,
Muszą go słuchać — bo nie ma rady.
Słuchajcie! Z pewnością mam rację,
Musimy lecieć na starą akację…
To duże drzewo, gałęzie ma rozłożyste.
Na nim ocalimy nasze piórka puszyste.
Niech każdy co sił w skrzydłach frunie,
Gdyż deszcz strugami wnet z nieba runie...

Lecz już za późno na tę akację.
Dzisiejsza pogoda — to istne wariacje.

Tak się starają schronić przed deszczem,
Ostatnia możliwość została im jeszcze…
Dać nura w to coś — co tam w polu stoi,
Nie myśląc o tym — czy to im przystoi.

A co to?! A kto to?! — A kto tam stoi?!

Nikt nie podfrunie. Każdy się boi...
To coś, co tam stoi, wygląda okropnie.
Bez ruchu tak stoi. I sam już moknie.
Kapotę ma długą, kapelusz wielki…
Stoi tak w polu, gdzie rosną brukselki.
Dziwne, na jednej tylko stoi nodze
I spod kapelusza spogląda srodze.

No jak to, kto to? Strach na wróble się nazywam
I co roku o tej porze zawsze tu bywam.
Pan Stach mnie tu stawia, bym pilnował pola,
Więc stąd sfruwajcie! Taka moja wola!

Co robić?! — Wróbelki hamują w locie —
Poradź Najstarszy, bo wylądujemy w błocie.
A cóż tu radzić? Możliwości niewiele…
Trzeba się z nim rozmówić, moi Przyjaciele!

Strachu na wróble… dziwnie się nazywasz
I swoim straszeniem tylko nas zbywasz.
Lepiej pogadać, jak przyjaciele...
Przecież w tym deszczu rozwiązań niewiele.


Zaprzyjaźnij się z nami... To dobra rada.
Propozycji przyjaźni odrzucać nie wypada.
Żeby nie gadać w tych strugach wody,
Przysięgamy gromadnie nie wchodzić ci w szkody.

Ćwirrr, ćwirćwirćwirrr! — zaćwierkała gromada: —
Zgódź się, drogi Strachu, odmówić nie wypada. 
Bądź dla nas PRZYJACIELEM, nie wrogiem srogim,
Świat będzie wtedy lepszym… i bardziej błogim.

Strach na wróble już nie wytrzymał...
Podumał chwilę i bardzo się zżymał:
Ja, wróg srogi?! Przyjaciół chcę mieć wielu —
Spojrzał na Najstarszego i szepnął: — Mój ty przyjacielu...


Jak dacie mi słowo: nie wchodzić w szkody,
Dam wam schronienie w razie deszczowej pogody.
Kapotę mam dużą… Gorące serce we mnie…
Będzie wam u mnie ciepło i bardzo przyjemnie.

Ćwirrr, ćwirćwirćwirrr…! Słowo nasze dajemy!
Że lepiej żyć w przyjaźni, my też o tym wiemy.
Rzućmy się wszyscy sobie w ramiona...
I niech o naszej przyjaźni każdy się przekona.


* Próbne ilustracje wykonała moja Córka.

***
Z moim najważniejszym krytykiem i wróbelkami z powyższej bajki. 
Zdjęcie z gazety "Samo życie".

niedziela, 25 listopada 2018

Jesień wszystko odmieniła

Z samego rana wybrałam się do lasu. Wędrując ścieżynkami po jego głębinach, z dala zobaczyłam coś czerwieniejącego się na drzewie. Zaciekawiło mnie to. Zanim jednak podeszłam do tego miejsca, zrobiłam kilka zdjęć z dużym zoomem. Chciałam sprawdzić na ekranie aparatu co to może być. — "No coś takiego!" — zawołam głośno sama do siebie. Bo to, co na ekraniku zobaczyłam, ogromnie mnie zdziwiło. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Podeszłam bliżej.


Stanęłam pod drzewem i zadarłam głowę. Między liśćmi zobaczyłam leżącą na gałązce lalkę. Lalka spoglądała na mnie wesołym okiem. Była naga i nieco brudna, ale włosy miała piękne. Rude, niczym Pani Jesień. — "Czyżby Pani Jesień lalkami się bawiła?" — głośno zadałam sobie pytanie. A że nie znalazłam w sobie natychmiastowej odpowiedzi, przyjęłam to za fakt i postanowiłam niczemu się już nie dziwić.

Następnego dnia, coś mi kazało znów powędrować pod to samo drzewo. Zobaczyłam tam już całkiem inny obrazek. Liście na drzewie były już całkiem pożółkłe. Lalka też zmieniła kolor, zwłaszcza jej włosy. Stały się pink. Widać, że Pani Jesień w nocy mocno się zabawiała. Ale żeby swój charakterystyczny rudy kolor zamieniać na pink?


Uśmiech lalki pozostał jednak niezmiennie tajemniczy. A jej ogromne oczy nadal były piękne jak błękit nieba. Pink piękność wpatrywała się we mnie z wysoka. A wpatrywała się bardzo intensywnie. Jakby chciała mnie zahipnotyzować.


Uśmiechnęłam się tylko i powędrowałam dalej przez las. Po chwili, na skraju lasu, zobaczyłam dziwny pojazd. Mimo że miałam się niczemu już nie dziwić, to ten różowy pojazd zadziwił mnie jednak bardzo. Cóż, widać, że Pani Jesień wszystko odmieniła i wprowadziła w lesie nową modę.


Nie wiem, czy to ta odmiana, do której przyczyniła się Pani Jesień — tak na mnie wpłynęła, czy może jeszcze co innego, ale wiem, że coś w tym musi być, skoro w nocy przyśniła mi się ta piękność z drzewa. Jej kolor jednak trudno mi było określić. — "Dlaczego?" — zastanawiałam się nad tym po przebudzeniu. — "Co ten mój sen może oznaczać?" — Pobiegnę do lasu. Tam pewnie znajdę odpowiedź. 


sobota, 24 listopada 2018

Ryk motoru muzyką dla ucha

(tylko dla kochających motory/motocykle)


Kiedy byłam małą dziewczynką, mój Ojciec, będąc z wizytą w swoim rodzinnym mieście Zbarażu, kupił sobie nowiusieńki motor Iż-49 i przywiózł go pociągiem do domu. Rany, co to była za wspaniała maszyna. Ciężka, ogromna… Jak russische Panzer. Niestety, oprócz wielu „posiedzeń” na Iżu, nigdy nim nie jechałam. Ojciec mnie nigdy nie przewiózł. Nie miał prawa jazdy. Motor stał u nas w korytarzu kilka miesięcy i wreszcie Ojciec postanowił, że prawa jazdy robić jednak nie będzie, a motor sprzeda. Ależ byłam zawiedziona. Jak dziś pamiętam, co Ojciec mówił. Mówił, że nie będzie na trumnie jeździł. Ma zamiar jeszcze pożyć. Wyglądało na to, że mój Ojciec smykałki do motorów za grosz nie miał.

To po kim ja odziedziczyłam zamiłowanie do pędu, do szybkości zapierającej dech w piersiach, do świstu w uszach, do rozwianych włosów? Moja Mama mówiła, że pewnie po jej Dziadku — Ułanie. Wprawdzie mój Pradziadek nie na motorze, a na koniu szarżował, ale pewnie coś w tym jest, bo i ja konie kocham. A do Pradziadka to ja nawet i z wyglądu podobna jestem. Tak mówi moja rodzina.

Jako czternastolatka jeździłam już na motorowerze, na sławetnym Komarze. Ja i dwójka moich kolegów, mieliśmy takie same niebieskie Komary. Wszędzie jeździliśmy razem, i to nawet tak samo ubrani. Pamiętam, że moja krawcowa na moją usilną prośbę uszyła nam takie same spodnie a`la-dżinsy i koszule w drobniutkie kwiatuszki na czarnym tle. Ależ fajnie wyglądaliśmy. To były czasy!

W wieku 18 lat zrobiłam prawo jazdy na samochód i jednocześnie na motocykl. (Eee tam, na motor... Nie lubię mało brzmiącej nazwy — motocykl). Ani dnia nie czekałam. Od razu ruszyłam na polskie drogi. (Choć i bez prawa jazdy wcześniej też mi się zdarzało… Oj, zdarzało… Ale o tym sza!). Rany, ile ja kilometrów natrzaskałam motorem. Nie byle jakim motorem, bo nowiusieńką SHL-ką. Ha, to był wówczas motor! No, w każdym razie lepszy od WSK-i… i droższy.

Lubiłam szybką jazdę. Zawsze jeździłam jak szalona… Gaz do dechy, ile fabryka dała. Niektórzy mnie przestrzegali, że jak tak będę jeździć, na pewno śmiercią naturalną nie umrę. Na szczęście, nigdy wypadku na motorze nie miałam. Raz tylko pikowałam po brukowej jezdni, ale to mój chłopak wtedy prowadził motor. Chcąc ominąć dziewczynkę, która wtargnęła niespodziewanie na jezdnię, wpadł w poślizg na mokrym bruku, no i wywaliliśmy się jak ta lala.
Jeździłam na motorze bez względu na pogodę. Deszcz, ulewa, czy burza, żadna dla mnie przeszkoda. Wtedy trudno było kupić specjalny kombinezon na motor. Ale jakoś sobie radziłam. Sprawiłam sobie ciuchy z ortalionu, i jak było zbyt zimno, aby nie przemarznąć, kolana, krzyż i piersi gazetami pod spodem owijałam.

Tak, motor był moją pasją. A jazda nim — radością. Kochałam to uczucie pędu… i wolności. Wielką frajdę sprawiało mi wchodzenie w zakręty, kładzenie się motorem do samego niemalże asfaltu. Tylko ten kto jeździł, albo jeździ motorem, wie o czym mówię.
Przed moim miastem stał ogromny wiadukt kolejowy, pod nim biegła szosa. Och, jakże uwielbiałam to miejsce. Przed wiaduktem dwa ostre zakręty i za wiaduktem kolejne dwa ostre zakręty. Cudownie tam się kładło motor. Raz, jak skądś wracałam do domu, pięknie weszłam w dwa zakręty, a na trzecim, za wiaduktem, mało nie pocałowałam asfaltu, delikatnie rzecz ujmując. Z jadącej przede mną ciężarówki spadły snopki. Ja, przechylona już elegancko... a tu szok! Zapora na zakręcie — do połowy drogi. Na szczęście udało mi się jakoś wyprostować motor… i w porę wyhamować. Na środkowym snopku.


Na wakacjach w Międzybrodziu.

Moje wariacje motorowe zakończyłam dopiero wtedy, kiedy byłam w ciąży z pierwszym dzieckiem. Ale nie od razu. Pamiętam, że byłam już chyba w 3 m-cu ciąży, kiedy wracając od mojej starszej Siostry, mieszkającej w innym mieście, zepsuł mi się motor. Wiele rzeczy przy motorze sama umiałam naprawić, ale wtedy było coś poważniejszego i nie potrafiłam sobie poradzić. Ponad 5 km, i to w większości pod górkę, zmuszona byłam pchać motor z powrotem do miasta. To była moja ostatnia jazda w ciąży. Potem i tak już przyszła zima.

Kiedy urodziłam Córeczkę poprzysięgłam sobie, że już na motor nie usiądę. Miałam dla kogo żyć. Nie miałam prawa narażać swojego życia. Motor kazałam mężowi sprzedać. Żeby mnie nie kusił. I pewnie bym wytrwała… gdyby nie mąż. Była wiosna, mąż przygotowywał motor do sprzedaży. Kiedy uśpiłam moją ukochaną Córeczkę, wyszłam na podwórko, aby zobaczyć jak mu idzie. Szło dobrze, kończył akurat wymieniać sprzęgło. A jak skończył, zaproponował mi, abym zrobiła próbną jazdę. Wzbraniałam się jak mogłam, mając na uwadze to, co sobie przysięgłam. Mąż wtedy na to, że tylko po naszej ulicy, że mam sprawdzić, czy wszystko wg mnie gra, i wracać... I niestety, nie wytrzymałam. Jak zahipnotyzowana wskoczyłam na motor, nie bacząc nawet, że w pantoflach domowych byłam. A jak już wskoczyłam, to mnie poniosło. Zapragnęłam po raz ostatni poczuć ten cudowny pęd… a i pożegnać się z motorem. Moje matczyne poczucie obowiązku nie pozwoliło mi jednak jechać zbyt daleko. Nie miałam nawet kasku na głowie. Niedaleko naszego domu była betonowa droga. Lokalna. Z Kombinatu PGR. Tam pojechałam. Pędziłam sobie szczęśliwa… aż tu nagle, z bocznej drogi, osłoniętej zabudowaniami PGR-u, wyjechał traktor, wymuszając mi pierwszeństwo. Nie będę już nawet opisywać, jak wyszłam z tej opresji, ani też swoich odczuć, ale o jednym wspomnę: Moja malutka Córeczka stanęła mi przed oczyma. Od tamtej pory, przez długie już lata nie usiadłam na motor. Tym bardziej, że po 3 latach jeszcze i Syneczek przyszedł na świat. Dopiero tu, w Niemczech, ale i tak już rzadko.

Mój Syn odziedziczył po mnie zamiłowanie do motorów. Nic dziwnego, urodziłam go w dniu swoich urodzin i imienin. Podobnie jak ja, jeździ od najmłodszych lat. Najpierw motorynką, później motorem. Zawsze truchleję, kiedy on wyrusza w drogę. Do dziś dnia. W końcu matką jestem. Pamiętam jak na pierwszym swoim motorze Kawasaki miał przyklejoną plakietkę z napisem (po niemiecku): „My nie zabijamy, to nas zabijają”. Och, jakże źle się czułam, widząc ten napis. Ciągle prosiłam Syna, aby zerwał to z motoru. Wreszcie to zrobił. Moja Córka zaś w ogóle nie lubi motorów. Ba, wręcz nie cierpi. Mówi, że jazda motorem, to igranie z życiem. Pewnie trochę racji ma. No ale cóż? Ludzie już tak mają, że dzielą się na tych, co motory kochają, i na tych, co nie kochają. I tyle!

Syn nie chce mi dać motoru. Boi się o mnie. Nieraz się z nim o to wykłócałam, ale i tak nic nie wskórałam. Nie da, i już! Chyba, że z nim. Pamiętam taką zabawną historię, jak kiedyś, kiedy moje auto było w warsztacie, Syn przyjechał po mnie do pracy motorem i wtedy też mi pozwolił prowadzić. Sam bez słowa usiadł z tyłu. To była jazda! Uśmialiśmy z niej co niemiara, bo kiedy już niedaleko domu wchodziłam w ostry zakręt, i Syn z tyłu elegancko wychylił tułów na zewnątrz, mi się wydało, że za szybko, i że za bardzo się wychylił, i zamiast też się porządnie wychylić i zakręt wziąć, spanikowałam… i zakrętu nie wzięłam. Pojechałam prosto.

Ostatnio to mi Syn co najwyżej po podwórku daje swoim motorem popykać. Albo w stanie spoczynku posiedzieć na nim. Ale kiedyś, jak mnie sam przewiózł swoją Yamahą, to mało życia nie straciłam. Nie to, że jechał jak wariat… No, pewnie trochę też, bo na liczniku miał 180 km, ale ja z powodu uduszenia mało życia nie straciłam. Okazało się, że Syn mi kask założył zbyt luźno (o czym się dopiero później przekonaliśmy), a przy takiej szybkości pęd powietrza był tak ogromy, że rwał mi kask do tyłu, a jego pasek coraz bardziej zaciskał krtań.

Do dziś nigdy nie przejdę ulicą, aby nie zareagować na pędzący z rykiem motor. Zawsze przystanę, popatrzę, posłucham, uśmiechnę się, i… idę dalej. A kiedy mój Syn wpada do mnie z rykiem na podwórko, to aż serce mi się raduje. Potem truchleje. Kiedy Syn odjeżdża... Jak to matce.

Rośnie nam nowa fanka motorów. I trudno się dziwić. 
To Córka mojego Syna. Charakterek odziedziczyła 
po Ojcu, a tym samym i po Babci. ;)

środa, 21 listopada 2018

Niechęć do małżeństwa i posiadania dzieci

W ostatnich latach w krajach europejskich zauważa się wyraźny spadek liczby zawieranych małżeństw. Ta tendencja dotarła także do Polski — w latach transformacji ustrojowej — i nabiera na sile. Młodym nie spieszno już do stawania na ślubnym kobiercu, do zakładania rodziny. Czy to dobrze? Pewnie z niektórych względów tak, ale tylko dla samych młodych... póki młodzi jeszcze. Zaś dla społeczeństwa, państwa, tendencja ta na dłuższą metę jest szkodliwa. Bardzo szkodliwa.

Taki przysłowiowy "luz-blues" w związkach partnerskich, jaki się coraz bardziej ostatnio uwidacznia, nie nastraja optymistycznie. Bo też przyszłość młodych nie rysuje się optymistycznie. Właśnie ze względu na ich wolne związki. Młodzi dziś jeszcze o tym nie wiedzą. Wiedzą o tym ich rodzice, i truchleją, kiedy myślą o ich przyszłości. Rodzice wiedzą, jak ważne w podeszłym wieku jest poczucie bezpieczeństwa, pomoc najbliższych, rodzina. A co czeka ich dorosłe dzieci, kiedy one, zamiast budować zawczasu swoją przyszłość — na starsze lata, pędzą za karierą, za dobrobytem, za łatwym życiem — na dziś? Młodzi rzadko zwracają uwagę na to, że lata szybko lecą. Takie to już młodości prawo. A w życiu niestety tak już jest, że i oni, ani się obejrzą, a starość i ich dopadnie. I co wtedy? Jak będą żyć bez rodziny? A przecież to właśnie rodzina jest i powinna być — największą wartością w życiu człowieka.

To rzecz oczywista, że świat poszedł do przodu, że się zmienił. Że w ostatnich dziesięcioleciach nastąpił ogromny postęp cywilizacyjny. A co za tym idzie, zmieniły się też potrzeby człowieka, priorytety. Myślę jednak, że jakkolwiek świat by się jeszcze nie zmienił, to wartość rodziny nie zmieni się nigdy. Zawsze pozostanie wartością nadrzędną. Człowiek bez rodziny nie może być w pełni szczęśliwy. Człowiek bez rodziny, prędzej czy później, skazany jest na cierpienie... Najpóźniej na starość.

Skąd się wzięły te moje dzisiejsze refleksje? Ano stąd, że przyszło mi dzisiaj wysłuchiwać lamentowania pewnej znajomej Niemki, którą przypadkowo spotkałam w mieście. Kobieta żaliła się, jak to ciężko jest jej żyć na starość w samotności, w chorobie, bez rodziny, bez dzieci. Szlochała mi w mankiet, że gdyby mogła cofnąć czas, na pewno miałaby, jak nie męża, to przynajmniej dzieci. Smutna jest jej starość rzeczywiście. Wiem, bo często ją spotykam i wysłuchuję jej skarg. A takich jak ona, jest tutaj niestety bardzo dużo. I kobiet, i mężczyzn.

Kiedy przed laty przyjechałam do Niemiec, nie mogłam się wręcz nadziwić, że tu tyle starszych osób żyje w pojedynkę. Także i młodych. Młodzi ludzie, jak już żyją w parach, to zwłaszcza w wolnych związkach, na tzw. „kocią łapę”. Na 10 par, tylko 3 pary są małżeństwem, a tylko 1 z nich ma dzieci, i to najczęściej tylko jedno. Statystyka jest zatrważająca. A teraz podobnie dzieje się w Polsce.

Jak będzie wyglądać przyszłość naszych narodów, jak tak dalej pójdzie? Może w końcu dojść do tego, że nasze europejskie nacje w niedalekiej przyszłości zostaną wyparte przez nacje arabskie. To całkiem realna perspektywa. Wszak to przede wszystkim narody arabskie żyją w formalnych związkach... i płodzą dzieci na potęgę.

***

Napisałam kiedyś niby-bajkę, której motywem jest właśnie niechęć do małżeństwa. Zatytułowałam ją: „O Gretel, co zamążpójścia się bała”. Jeśliby ktoś miał ochotę niby-bajkę tę przeczytać, proszę kliknąć w jej zalinkowany tytuł. 


poniedziałek, 19 listopada 2018

O czym myśli krowa?


Dziadek Maliniak z niewielkiej wsi Maków

Przyjmuje u siebie grupę przedszkolaków.

Po swej zagrodzie ochoczo oprowadza,

Tajniki gospodarstwa chętnie im zdradza.


Mówi też o sobie, jakie ma zadanie...

A na koniec zwiedzania zadaje pytanie:

Niech mi ktoś z was powie, jeśli tylko wie,

O czym krowa myśli, gdy ze smakiem je?


Krowa myśli pewnie o pełnym korycie —

Zawołał mały Krzyś w białym berecie.


A wcale że nie! — krzyknął rudy Bodzio. —

Krowa myśli o trawie i o zimnej wodzie.


A gdzież tam! — pyzata Ula wtem zawołała. —

Krowa myśli o mleku, jakie dziś oddała.


Nieprawda! — piegus Kazek zaśmiał się drwiąco. —

Krowa myśli o tym, by popaść się na łące.


Wszystko to brednie o czym mówicie! —

Prychnął chudy Olek, gładząc czarną kicię. —

Krowa nie myśli, bo myśleć nie umie,

Je, bo jeść musi… Po co? Nie rozumie.


Dziadek Maliniak zaśmiał się rubasznie:

Pewnie i tak jest... Zbyteczne są waśnie,

Lecz musicie wiedzieć, moje drogie dzieci,

Krowa bardzo lubi, gdy czas z wolna leci…


Żuje więc powoli, czasu nie żałuje:

Żuje i żuje... żuje i żuje...

Żuje i żuje... żuje i żuje...

Wtedy jej trawa wyborniej smakuje.



środa, 14 listopada 2018

Ech te koleżanki

Na pastwisku wielkie poruszenie...
Kłócą się krowy z zacietrzewieniem.
Każda chce dowieść, że jest ładniejsza,
Że bardziej dojna i że mądrzejsza.

Tylko krowa Mućka nie kłóci się wcale,
Na to nie pozwala jej własne morale.
Gdy kłótnia wybucha woli się schować,
By nic nie słyszeć, by się nie stresować.

Mućka to krowa bardzo pracowita.
Jest miła, przyjazna, z każdym się wita.
Wiele talentów ma Mućka także.
Jest też i mądra, wciąż uczy się wszakże.

Tych jakże wielu Mućkowych zdolności,
Każda krowa w oborze jej zazdrości.
I choć każda z nich też coś tam umie,
Niechęć do Mućki — demonstrują tłumnie.

Zazdrość koleżanek jest wręcz ogromna.
Talentów Mućki każda z nich pomna,
Zazdrosna jest aż do szpiku kości...
A Mućka bidulka, cierpi w samotności.

Pewnego razu casting Mućka wygrała
I do programu „Mam talent” się dostała.
I choć tam pokazała najgłupsze, co potrafi,
Jej koleżanki z zazdrości i tak — szlag trafił!




wtorek, 13 listopada 2018

Piekielna sesja fotograficzna

Do dziś pamiętam te niesamowite sesje fotograficzne z lat dzieciństwa. Ależ to było przeżycie. O, chociażby podczas zrobienia tej naszej rodzinnej fotki...


O rety, ależ się działo! Pan fotograf kazał schować palce, co by szkaradnie na zdjęciu nie wyszły, i patrzeć w dziurkę takiego ogromniastego aparatu fotograficznego. Pamiętam, że miał z niej ptaszek wyskoczyć. Nie wyskoczył jednak. Może dlatego, że wystraszył się pana fotografa, bo pan fotograf, ni stąd, ni zowąd, skoczył nagle za aparat i narzucił na siebie jakąś czarną płachtą. A potem, coś błysnęło, coś huknęło... i poszliśmy już do domu.

Zaś domowe sesje fotograficzne były jeszcze bardziej spektakularne. Najbardziej zapamiętała mi się taka jedna — pokomunijna. Moja starsza siostrzyczka i nasza kuzynka razem przystępowały do I Komunii. Z tej też okazji u nas w domu spęd rodzinny był niemożebny. Nas samych było dziewięć dziewczątek. Właściwie to dziesięć, ale na zdjęciu tej dziesiątej, najmłodszej, nie ma z nami. Zcykorała się przed tą iście piekielną sesją fotograficzną i uciekła. Nic dziwnego, wszystkie siedziałyśmy z rozdziawionymi buziami z przejęcia. Mnie to aż się buzia rozbolała od tego nieustannego rozdziawiania. A pupa z kretesem zdrętwiała. Bo do tego wszystkiego, starszyzna kazała nam jeszcze siedzieć bez ruchu. Jakbym mogła sobie postać, to może bym nie musiała tak szkaradnie buzi rozdziawiać. Na stojąco emocje szybciej się rozchodzą. A tak, siedziałam jak ta jełopa i aż jęzor wylazł mi z przejęcia. Sam. Wprawdzie już parę razy brałam udział w takiej piekielnej sesji, to jednak za każdym razem, każda następna, była dla mnie takim samym wielkim przeżyciem. Bo też i widok, jaki miałam przed oczyma, za każdym razem był niesamowity.


Pan fotograf, zanim zrobił zdjęcie, coś wyczyniał, coś odczyniał, coś sypał, coś przesypywał, coś mieszał, coś lał, coś przelewał, aż wreszcie, po takich dość długawych czarach-marach, zaczepił na długim sztylu od miotły wacik nasączony jakimś śmierdzącym świństwem. Mówił, że to jakaś magnezja, czy coś. Potem wręczył tatusiowi ten sztyl, a wujkowi kazał robić tę najważniejszą rzecz — na trzy. Wujek się śmiał, bo to dla niego nie było nic strasznego, wszak walczył na wojnie wśród wybuchów i ognia.

Ojojoj, emocje rosły, że ło matko!… Aż mi oczęta z orbit wyszły. Ale nic, wlepiałam je wybałuszone w wujka jeszcze bardziej. Wujek wziął do ręki jakąś śmiesznie długą zapałkę i zapalił ją, pocierając nią o coś takiego szorstkiego. O mamuńciu kochana, teraz będzie się działo! Pan fotograf zawołał: — "Raz, dwa, trzy! — Wujek przyłożył palącą się zapałkę do wacika… i nagle, świst, błysk! Aż mi w oczach pociemniało… No i po zdjęciu! Tylko dym i smród pozostał. Pan fotograf wołał ucieszony, że bać się tego dymu i zapachu nie należy, bo tak działa flesz w postaci magnezji... i basta! Coś takiego, przecież ja się w ogóle nie bałam. Nie rozumiałam tylko jednego. Czemu mi się tak kolana pod stolikiem trzęsły.

niedziela, 11 listopada 2018

Dziadek Walenty i jego sentymenty

 

Pewnego razu dziadek Walenty

Zapragnął wnukom kupić prezenty…

Wyszedł więc z domu o wczesnej porze,

Zanim poranne rozbłysły zorze.

 
 
 

Długa wręcz droga czekała dziadka.

Pieszo ją pokonywał jeno z rzadka.

Zwykle bicyklem jeździł na bazar,

Czasami bryczką wiózł go Baltazar.


Tym razem jednak z wielką ochotą

Na bazar poszedł właśnie piechotą...

Z kapeluszem w ręku, w dobrym humorze,

Szedł pokonując kolejne rozdroże.


A kiedy na bazar już prawie dochodził,

Nagle nowy pomysł w głowie się mu zrodził:

Ażeby swojego sługę Baltazara

Wysłać nad morze po kubańskie cygara.


Wnuki na prezenty poczekać wszak mogą —

Szepnął do siebie i... w powrotną ruszył drogę.

Szedł raźnym krokiem, pogwizdując wesoło,

Podziwiał przyrodę, zerkając wokoło.


Kiedy niedaleko był już swego domu,

Spostrzegł, że ktoś tam się skrada po kryjomu.

Chybcikiem wydobył kozik zza pazuchy

I krzyknął: — Hola! Stój! Słyszysz?! Czyś jest głuchy?!


Ten ktoś jednak dziadka nie chciał słuchać wcale

I zaczął uciekać, lecz biegł ociężale.

Wystraszył się wtedy dziadunio Walenty...

Zaczął głośno krzyczeć... Darł się jak najęty:


A to ci dopiero! Stać! Stać… dobrodzieju!

Dobrodziej coś ukradł?!… Ażesz ty złodzieju! —

I puścił się biegiem z kozikiem w dłoni,

Mając nadzieję, że rabusia dogoni.

 



Co tchu gnał i krzyczał staruszek Walenty,

A złodziej uciekał, milcząc jak zaklęty.

Lecz nagle się stała naprawdę rzecz dziwna,

Coś spadło na ziemię... Jakaś część żeliwna?


Z miejsca się zatrzymał zmęczony Walenty.

Sięgnął do kieszeni po cukierek z mięty,

Gdyż tchu mu zabrakło, ale był ciekawy,

Co rzucił na ziemię ten oprych cherlawy.


Kiedy podszedł bliżej, odgadł co to było.

Aż usiadł na ziemi… Tak go poruszyło.

Gdyż była to przecież od bicykla rama.

Niedawno ją kupił... Czyż to nie dramat?!


Straszliwie zziajany wezwał Baltazara.

Kazał mu wyrzucić do śmieci cygara.

Zamierzał już nigdy nie palić żadnego,

Nawet najmniejszego, nawet… kubańskiego!


Zachwycony sobą, wdzięczny Opatrzności

Za tegoż złodzieja... Wszak nie czuł już złości.

Kozikiem na powrót ramę wnet przykręcił

I od razu dostał na przejażdżkę chęci.

 



 

Och, jakże szczęśliwy był dziadek Walenty,

Aż znów zapragnął kupić wnuczkom prezenty…

W mig usiadł na bicykl i ruszył na bazar.

Za nim z dużym koszem podążał Baltazar.




* Wykorzystałam ilustracje mojej Córki, które wykonała w klasie maturalnej do swojej bajki napisanej prozą w jęz. niemieckim.


sobota, 10 listopada 2018

Z Obczyzny dla Niepodległej Ojczyzny

Gdziekolwiek żyjesz Rodaku,
Gdziekolwiek twój los Cię rzucił,
Bądź dumny z naszej Polski...
Pamiętaj Jej Święto uczcić.

Dzisiaj Nasza Niepodległa
Świętuje swoje stulecie.
Niech każdy z nas, Rodacy,
Świętuje — na całym świecie.

(obrazek z Internetu)

niedziela, 4 listopada 2018

Jogging z niebezpieczną przygodą w tle

Lubię aktywność fizyczną. Kilka razy w tygodniu biegam po pobliskim lesie. Zawsze wczesnym rankiem. Już tak mam, że tylko taką porę do biegania uznaję. Pewnie dlatego, że uwielbiam budzący się ze snu las, bo te cudowne, wesołe ptasie trele zewsząd dochodzące, napawają mnie pewnego rodzaju wewnętrzną radością. A te leśne zapachy, och, bajka, nie można ich z niczym innym porównać.

Od dziecka jestem wrażliwa na zapachy. Zwłaszcza naturalne. Każdego ranka, kiedy wyskakuję z łóżka, pierwsze co robię, to staję w otwartym na oścież oknie (bez względu na porę roku) i wdycham poranne powietrze. Taka dawka rześkiego, pachnącego świeżością powietrza daje mi tzw. pozytywnego kopa. Pozwala mi się przestroić ze snu do działania i radośnie nastroić się na cały dzień.

Jak się niekiedy tak zdarzy, że jakiś człek telefonem z łóżka mnie wcześniej wyciągnie, to po rozmowie z nim, muszę na powrót do niego wskoczyć, by spełnić rytuał mojego porannego wstawania. Bez niego chodzę cały dzień przymulona.

Zaraz, ja przecież nie o tym chciałam. Wszak nie będę do końca zdradzać tajemnic swojej alkowy. To o czym to ja… Aha, o tym moim porannym pobycie w lesie. Już opowiadam dalej. Otóż mój pobyt w lesie przebiega w czterech etapach. Kiedy wchodzę do lasu, najpierw maszeruję szybkim krokiem, potem biegnę, jak na jogging przystało, a potem, dobrze już zmęczona i spocona, robię krótki stretching. A na sam koniec, idę sobie bocznymi ścieżynkami już spacerowym krokiem.

Uwielbiam ten mój czwarty etap, bo wtedy właśnie mogę się w pełni rozkoszować urokiem leśnej natury. No i dzisiaj, kiedy byłam już przy czwartym etapie, poczułam nagle mój ulubiony zapach z dzieciństwa. Zapach białego kwiecia czarnego bzu, zwanego inaczej holundrem. Wiem, wiem, mało komu ten zapach się podoba. Ale mi i owszem. Dlaczego? Ano dlatego, iż przypomina mi moje wspaniałe wakacje u cioci na wsi. Najpiękniejsze wakacje mojego życia. Idąc za tym zapachem, w niewielkim oddaleniu od ścieżynki, spostrzegłam dwa ogromne krzewy pełne białego kwiecia. Stanęłam przy nich i z przymkniętymi powiekami zaczęłam wciągać w nozdrza ten cudowny zapach dzieciństwa… Aż tu nagle, słyszę za plecami złowrogie warczenie. Odwróciłam się natychmiast i na ścieżynce zobaczyłam ogromnego psa rasy Rottweiler.

Zamarłam z przerażenia. Psisko z wyszczerzonymi kłami i z coraz to głośniejszym warczeniem powolnym krokiem zbliżało się do mnie. Przed oczami przeleciało mi całe moje życie. Nagle zobaczyłam obraz moich dzieci… Wtedy momentalnie oprzytomniałam, zachowując resztki zimnej krwi. Przypomniało mi się, że w kieszeni bluzy mam (jak zawsze) pojemniczek z gazem paraliżującym. Wolnym ruchem ręki sięgnęłam po niego, i kiedy psisko było już jakieś parę metrów przede mną, nacisnęłam spust i psiknęłam nim w jego kierunku. Psisko od razu przestało warczeć. Zaskomlało, skuliło się, i po chwili, chwiejnym krokiem zaczęło się ode mnie oddalać.

Wtedy ja, nie czekając dalszej jego reakcji, z duszą na ramieniu, ale dość szybkim krokiem zaczęłam kierować się w stronę przeciwną. Kiedy wychodziłam już z lasu, ciągle jeszcze czułam się niekomfortowo. Co rusz oglądałam się za siebie. Wtedy nagle zauważyłam dwóch mężczyzn. Jeden był po cywilnemu, drugi w mundurze leśnika. Obaj szybkim krokiem, z wystraszonymi minami, podeszli do mnie i jeden z nich zapytał:
— Nie widziała pani gdzieś takiego dużego psa rasy Rottweiler? Uciekł dzisiaj w nocy ze schroniska. A jest… — zająknął się. — Dość niebezpieczny.
— Widziałam — odpowiedziałam zgodnie z prawdą. — Poszedł w głąb lasu. — Wskazałam ręką w którym kierunku. Nie przyznałam się jednak, iż go poczęstowałam porcyjką zbawiennego (dla mnie) gazu.

Mężczyźni popatrzyli na mnie dziwnym wzrokiem (nie wiem, czemu, może moje lica miały nienaturalną barwę?) i w mig ruszyli, i to prawie biegiem, we wskazanym przeze mnie kierunku.

Od wielu już lat, dla wewnętrznego poczucia bezpieczeństwa, nie ruszam się do lasu bez czegokolwiek do samoobrony. Wcześniej biegałam z finką harcerską mojego Syna. Czułam się wtedy jak harcerka… No, może emerytowana już, ale zawsze jak harcerka. Odważna. Ale kiedy sama się nią w końcu poraniłam, Syn zaopatrzył mnie w gaz. Dziś go po raz pierwszy użyłam… I mam nadzieję, że po raz ostatni.

(zdjęcie z Internetu)