Kobiety już tak mają, że co się tylko da, ozdabiają. Oczywiście siebie przede wszystkim. No może nie wszystkie, ale myślę, że większość. A pomysłów przy tym każda ma mnóstwo. I jak jedne preferują skromne ozdoby, to inne odważne, rzucające się w oczy.
Najważniejsze, żeby być oryginalną. Takie nieszablonowe kobiety zawsze wzbudzają podziw. Jednak często też i agresywną krytykę. Cóż robić, ludziska tak już są skonstruowane.
Ostatnio przerabiałam temat ozdób dłoni. Nie sama, z wnuczką. Przy ostatniej mojej wizycie u córki, wnuczka na mój widok podbiegła do mnie i najpierw mnie mocno wyściskała, a potem pokazała mi swoją lewą dłoń. W pierwszym momencie mnie zatkało.
— Dziewczyno, czyś ty zwariowała! — krzyknęłam, łapiąc oddech. Wszak wiem, że ona jako modelka żadnych tatuaży w widocznym miejscu mieć nie może. Ma to nawet zaznaczone w umowie z Modeling Agentur. A tu nagle coś takiego?!
Wnuczka się zaśmiała, i kierując swoją dłoń bliżej moich oczu (okularnicą jestem), powiedziała:
— Babciu, ale powiedz mi, czy ten wzór ci się podoba.
— No podoba, podoba... Jasne, że mi się podoba. Nawet bardzo, ale co na to twoja agentura? Wszak ozdobiłaś się na cacy, i to na całe życie. Nieodwracalnie.
— E tam, zaraz nieodwracalnie — zaśmiała się i zaraz dodała: — Nie martw się, babciu, odwracalnie. Bo ten tatuaż to ja sobie sama zrobiłam, z henny. To pewnie wiesz, że wnet nie będzie po nim śladu.
— Tak?! To dobrze! — ucieszyłam się i od razu zapragnęłam sfotografować to jej dzieło.
Nie mam nic przeciwko tatuażom. Moja córka i zięć mają ich po kilka. Pamiętam, że jak córka jako dwudziestolatka zrobiła sobie pierwszy tatuaż, kryjąc oczywiście przede mną, że w ogóle ma taki zamiar, przeżyłam szok. Świadomie mnie ta mądrala postawiła przed faktem dokonanym, bo wiedziała, że będę marudzić. Dopiero po powrocie do domu zaprezentowała mi ten swój trwały malunek na plecach w pełnej okazałości.
Nie byłam zadowolona. Ba, byłam wręcz zła. Jednak tylko przez moment trzymały mnie negatywne uczucia, bo już po chwili specjalną maścią smarowałam jej to podziargane miejsce... No dobra, dzieło tatuażysty. A potem się już przyzwyczaiłam i każda jej kolejna dziara już mi nic a nic nie przeszkadzała. Wręcz przeciwnie, nawet zaczęły mi się podobać.
Uważam, że jeśli ktoś lubi tatuaże, widząc w nich coś więcej niż zwykły zjadacz chleba, a wręcz coś szczególnego i znaczącego dla siebie, to proszę bardzo, niech się dziarga. Co mi tam! Sama jednak nigdy bym się na tatuaż nie zdecydowała... I o dziwo, mój syn także.
Za to w ozdobach rąk, i owszem, lubuję się, podobnie jak moja wnuczka. Tyle że innego rodzaju. Przeróżne pierścionki, obrączki, a nawet sygnety, o, to tak, i zmieniam je, jak przysłowiowe rękawiczki... Zaraz, przecież w rękawiczkach też się lubuję. Ba, mam wręcz do nich słabość. Do różnych. Także dzierganych i ażurowych. W moich szufladach zalega ich od groma. Już kiedyś wspominałam o tej mojej dziwnej do nich słabości. Oto > link.
Ta moja wnuczka ma niesamowicie długie palce. Dopiero to teraz tak dokładnie zauważam. A mi w dzieciństwie mówiono, że ja mam długie i powinnam grać na pianinie. Hmm... to na czym powinna grać moja wnuczka?