Wakacje. Gwarno dookoła. Wszędzie pełno dzieci. Nie wszystkie wyjechały. Może wyjadą później. Tak jak moje starsze wnuki, które jadą do Chorwacji dopiero pod koniec sierpnia. Najmłodsza natomiast wnuczka ma wakacje u mnie. Wakacjujemy więc razem. I całkiem fajnie to wakacjowanie nam wychodzi. Już z rana pakujemy prowiant do plecaka... i jazda do lasu. Codziennie wędrujemy po innym lesie. A mamy co wybierać. Lasów u nas mnóstwo. Wracamy dopiero na obiad. Po obiedzie zaś robimy różne inne bardzo ciekawe rzeczy. W domu, albo w ogrodzie. W zależności od pogody.
Dzisiaj jednak nie pojechałyśmy do lasu a na targ. Koniecznie chciałam kupić dla córki ogórki do kiszenia. Ostatnie parę lat wszystkimi słoikowymi sprawami (z niekłamaną przyjemnością a moją ulgą) zajmuje się córka. Ja mam totalną labę. Zajmuję się jedynie konsumpcją. No, może czasami tylko coś do tych słoików dokupię. Jak dzisiaj.
Kiedy dotarłyśmy na targowisko, od razu podeszłyśmy do pierwszego z brzegu warzywnego straganu, na którym już z daleka widziałam drobniutkie ogóreczki. A takie właśnie chciałam kupić. Niestety, nie kupiłam, bo okazały się być zbyt miękkie. Pani straganiarka próbowała mnie przekonać, że są bardzo dobre i do kiszenia się nadają.
— No niechże pani je kupi. Sama takie do słoików wkładam.
— Wierzę pani, że pani wkłada... — zaśmiałam się. — Ale ja kiszę ogórki po polsku, a do kiszenia po polsku potrzeba twardych ogórków.
— Phiii... też mi! — fuknęła pani straganiarka z niezadowoloną miną, i chcąc zamanifestować swoje fuknięcie dosadniej, zamaszyście machnęła ręką i niechcący potrąciła kosz z ogórkami, wprawiając tym samym kilka ogórków w ruch.
Jakie było zdziwienie wnuczki, gdy dwa ogóreczki — lotem pikującym — wpadły nagle do jej osobistego koszyczka, który trzymała w rączce.
Widząc jej zaokrąglone ze zdziwienia oczęta, a i nie mniej zaokrąglone oczy oniemiałej pani straganiarki, buchnęłam śmiechem, i wyciągając ogórki z koszyczka wnuczki, powiedziałam:
— Och, wy biedne, miękkie ogóreczki, wracajcie do waszej pani — po czym wcisnęłam je do rąk ciągle oniemiałej pani straganiarki.
Wracając do domu z ogórkami kupionymi na innym straganie, wnuczka ciągle szczebiotała na temat ogórków. Wtedy też zadeklamowałam jej rymowankę o przygodzie ogórka, którą napisałam przed laty. Trochę musiałam improwizować, bo jakoś naprędce nie umiałam jej sobie tak dokładnie przypomnieć. Ale za to w domu przeczytałam ją w całości:
Przygoda małego ogórka
Po wysłuchaniu rymowanki wnuczka miała wiele pytań, tak że jeszcze przez chwilę omawiałyśmy przygodę małego ogórka. A po paru godzinach, kiedy poszłyśmy do piwnicy po puste słoiki, temat ogórków ożył na nowo i znów był na naszych ustach... a i w ustach również. Bo też w piwnicy znalazłam jeszcze jeden słoik zeszłorocznych ogórków. Od razu go otworzyłam i wpakowałam sobie małego ogóreczka do buzi. Uwielbiam kiszone ogórki, zwłaszcza z dużą ilością czosnku. Wnuczka też bardzo chciała zjeść jednego, ale kiedy ugryzła kawałek, buźka się jej wykrzywiła i ze speszoną minką wydukała:
— Och, babciu... piękny jest ten ogóreczek, ale za miękki... poczekam aż stwardnieje.
Zabawna ta moja wnuczka... Kolacja też była zabawna.