sobota, 31 lipca 2021

Widok na Dolomity

Wędrując po dolinie Valsugana we Włoszech, dotarliśmy na zamek w Perginie. Z jego murów obronnych można podziwiać panoramę niezwykle pięknych szczytów Dolomitów. Co za widok! Aż dech zapiera.

 



Dolomity to pasmo górskie w płn.-wsch. części Włoch znajdujące się w całości na ich terenie. Leżą w Południowych Alpach Wapiennych, w Alpach Wschodnich.

Na ich zielonych wzgórzach widać wiele różnych budowli. A u ich podnóża leży wiele miejscowości. Między innymi właśnie Pergine Valsugana, miejscowość i gmina, którą zamieszkuje ponad 20 tys. mieszkańców.

 


Widok na zamglone miasto na tle jeszcze bardziej zamglonych Dolomitów robi niesamowite wrażenie.

 


 

Z murów obronnych zamku można również wypatrzyć (po środku) tonące we mgle Lago di Caldonazzo. Jezioro to ma powierzchnię 5,62 km²; długość 4,74 km, jest największym jeziorem w regionie Trentino. Leży na wysokości 430 m n.p.m. w najcieplejszej części płn. Włoch. Temperatura wody latem oscyluje w granicach 20-25 stopni C.

 

 

* Zdjęcia niestety nie są zbyt dobrej jakości, gdyż robiłam je aparatem mojej 6-letniej wnuczki. Swój zapomniałam w aucie na parkingu u podnóża góry. Za daleko, by wracać. Tym bardziej, że deszcz lał jak z cebra.


Pastuszka na chwilowym etacie

Lato, grzech w domu siedzieć. Bez względu na pogodę. A już przy komputerze dopiero. Nie lubię grzeszyć, toteż codziennie przez wiele godzin jestem na łonie Matki Natury. Kiedy pada deszcz maszeruję z kijkami po lasach. A kiedy jest słoneczna pogoda, albo przynajmniej nie pada, jeżdżę rowerem po bliższych i dalszych okolicach.

Po kilkudniowych opadach deszczu wreszcie nastała odpowiednia pogoda na wędrówkę rowerową. Z samego rana ruszyłam więc w drogę.

Kiedy dojechałam do lasu po wschodniej stronie miasta, na dróżce wijącej się ku górze kotliny zaskoczył mnie niezwykły widok:

 

 

Ogromne stado kóz na czele z jeszcze większym stadem owiec maszerowało sobie na pastwisko. Na przedzie prowadził je jeden pasterz, a na końcu tego peletonu, że się tak wyrażę, autem jechał drugi pasterz i przez otwarte okno popędzał zwierzęta, nawołując i tłukąc ręką po drzwiach.

Gdy się do niego zbliżyłam, spytałam czy mogę jechać dalej. On mnie jednak poprosił, abym tego nie robiła, bo kozy płochliwe, wystraszą się i popędzą w las.

No to szłam za nimi, pchając rower. Kozy, a na przedzie owce, jakoś niemrawo szły, a jeszcze do tego co rusz zatrzymywały się na poboczu drogi, skubiąc trawę i liście krzewów. Pasterz w aucie tłukł o drzwi coraz mocniej, popędzając to ślamazarne towarzystwo.

Czas się dłużył. Szłam i szłam za nimi, w końcu mnie to znudziło... Bo ile można się tak ciągnąć? Podeszłam do auta i powiedziałam pastuchowi, że sama spróbuję popędzić to ślimacze stado. Facet się zaśmiał i skinął głową na znak zgody.

No to go wyprzedziłam, i popychając rower, ruszyłam między kozy. Popędzałam je nie tylko słownie, ale i kołami roweru. Zwłaszcza te, które co rusz schodziły z drogi w wiadomym celu. Kozy, o dziwo!, zaczęły mnie słuchać i przestały kierować się na pobocze. Ba, przyśpieszyły nawet kroku.

 


Szliśmy tak chyba z kwadrans i w końcu doszliśmy do rozwidlenia dróg. Wreszcie mogłam ruszyć w swoją dalszą drogę ku górze. Stado zaś skręcało na pastwisko znajdujące się na skraju lasu.

Na pamiątkę zrobiłam jeszcze kilka zdjęć tej „żywej rzece”... i już zamierzałam ruszyć, kiedy pasterz w aucie szybko do mnie podjechał, i śmiejąc się, zawołał:

Jeszcze nigdy moje kozy nie były tak posłuszne. Jak pani to zrobiła? Chętnie bym panią zatrudnił. Choćby na ćwierć etatu.


Urodzinki wesołego Marcelka

Bardzo ważny dzień dziś ma Marcelek.
Na stole torty i mnóstwo żelek...
Bo oto robi kolejny znów krok
I staje się starszym o jeden rok.

Marcelek dziś kończy — aż — dziewięć lat,
Jest przeto dumny i bardzo rad.
Cała rodzinka też dumna z niego
I chórem życzy: — Wszystkiego dobrego!

Tatę i Mamę duma rozpiera,
Bo syn im rośnie na pomagiera.
Siostrzyczka Zuzia też ucieszona,
W bracie ma wszak przyjazne ramiona.

Marcelek chłopaczek — co się zowie!
Dobry z niego uczeń i sportowiec.
W szkole kolegom zawsze pomaga.
W sporcie przykładnie swe siły wzmaga.

Jeździ na rolkach, na Ski szusuje,
Na bike fruwa i dokazuje.
A potem w domu już wyciszony

Odrabia lekcje bardzo skupiony.

Wszyscy kochamy Marcelka naszego...
Bo jak tu nie kochać chłopca takiego.
Jest wszakże dobry, nad wyraz wesoły
I chętnie po wiedzę chodzi do szkoły.


Ciągle pada... Lato zapłakane deszczem

Mokre niebo opuściło się na ziemię... Takie właśnie wrażenie można odnieść, kiedy przebywa się na łonie natury. A pada niemalże codziennie. Ba, leje, i to jak z cebra. Czasami nawet parę razy w ciągu dnia... I nie ma na to rady (?).

Roczna norma opadów deszczu z pewnością została już przekroczona w ciągu ostatnich czterech miesiącach.

 


Trochę szkoda, że lato zwariowało i żałuje nam normalnej, słonecznej pogody. Trudno! Trzeba się z tym pogodzić.

Pogodzić?! Wcale nie! To nasza wina, że takie się stało. Najwyższy czas, aby na poważnie zająć się ochroną środowiska, bo będzie coraz gorsze, coraz bardziej gwałtowne, i coraz bardziej niebezpieczne.

 


Z cyklu: "Co w przyrodzie piszczy"


poniedziałek, 26 lipca 2021

Jesień małżeństwa?

Jesień małżeństwa nadejść musi... A skoro tak, warto zawczasu zadbać, by nie była aż tak smutna i szarobura jak ta listopadowa. 

 


Z cyklu: „Pół żartem, pół serio”


Zabawa z własnym cieniem

Któż z nas nie lubi bawić się własnym cieniem? Albo, któż z nas przynajmniej nie pamięta takiej zabawy z dzieciństwa?

Ten mój cień, śmieszny cień, chodzi za mną cały dzień...” to słowa wierszyka L.J. Kerna, które z pewnością wielu z nas ciągle jeszcze brzmią w uszach.

Taka zabawa także i w dorosłości może być całkiem ciekawa i bardzo relaksacyjna. A przede wszystkim wesoła i twórcza. Spełnione muszą być tylko trzy wymogi: musi być słoneczny dzień; musimy być gdzieś w plenerze; musimy mieć poczucie humoru i wyobraźnię. Dorośli, którzy potrafią zachować w sobie dziecko najczęściej mają i jedno, i drugie.

Zabawę z własnym cieniem można porównać do andrzejkowego lania wosku. Z tą tylko różnicą, że cień przelanego wosku sprawdzamy pod światło na ścianie, a tu mamy już gotowy (nieco mniej karykaturalny), który oglądamy od razu na wyświetlaczu aparatu fotograficznego, albo później w domu na monitorze komputera. Interpretacja jego konturów może podpowiadać różne rzeczy, nasuwać przeróżne skojarzenia, czasem śmieszne, czasem poważne.

Słońce świeci o każdej porze roku, okazji do zabawy z własnym cieniem zabraknąć więc nie może. A letnią porą, kiedy upał doskwiera a na dworze musi się jednak być, może stać się wręcz niezwykle dobroczynną, gdyż zabawiając się, gorąc o wiele lżej się znosi.


Nieraz sprawdzałam to na sobie i właśnie wczoraj znów miałam ku temu okazję. Pod wieczór słońce grzało u nas ciągle niemiłosiernie. Nawet w lesie było niesamowicie gorąco. O dłuższej wędrówce nie było mowy. Do lasu jednak wyjść trzeba było, bo pies wymaga. Wybrałam się więc z nim tylko na spokojny spacer. I żeby go sobie jakoś uatrakcyjnić, zabawiałam się naszymi cieniami. Zabawa była przednia. Przynajmniej dla mnie. Ale sądząc po minie Aramisa, dla niego chyba też.

Z czym mi się kojarzą kontury naszych cieni pozostawię dla siebie.

 

 

Z cyklu: „Pół żartem, pół serio”

 

sobota, 24 lipca 2021

Średniowieczny zamek w Pergine góruje nad Valsuganą

Zamek w Pergine wzniesiony został w XIII wieku na najwyższym wzniesieniu wyżyny Valsugana. Jak twierdzą historycy, stanął na miejscu prymitywnego zamku. Obecnie zamek jest własnością Fundacji Castel Pergine Onlus. Mieści się w nim kantyna z degustacją win, restauracja i hotel jednogwiazdkowy (sic!). Co za wygody są w tym hotelu nie wiem, nie sprawdzaliśmy. Mieliśmy wynajęty domek kempingowy w San Cristoforo z całkiem wygodnymi łóżkami. 

 


Żeby się do zamku dostać, trzeba było najpierw wspiąć się na szczyt góry. Droga do najłatwiejszych nie należy. Ale co tam, wdrapaliśmy się bez problemu.



Po drodze podziwialiśmy z oddali elewację zamku i mury obronne. Po dwóch bodajże kwadransach stanęliśmy wreszcie przed bramą wjazdową. Przekroczyliśmy ją i weszliśmy na teren zamku.

 


Oczom naszym ukazał się zielony dziedziniec zamku. Sam zamek jest ogromny. Obchodziliśmy go spacerkiem dookoła, podziwiając baszty z murami obronnymi. Tym razem już od wewnętrznej strony. 

 

 

W czasie naszego tam pobytu zamek był także planem filmowym. Niestety nie pamiętam tytułu filmu. To był jakiś dramat obyczajowy. Kręcone sceny były tego dowodem. Widać było klęczącą kobietę w bieli ze związanymi sznurem rękoma i stojącego obok mężczyznę ze zwojem powrozu, który pastwił się nad nią. Ona milczała, on mówił coś podniesionym głosem. Zaś facet stojący na wzniesieniu wykrzykiwał jakieś kwestie przerażonym głosem. I tę akurat scenę powtarzali nie wiedzieć czemu wiele razy, przez ponadgodzinny nasz tam pobyt. Po którejś z kolei próbie biliśmy im brawo, a oni pięknie, z uśmiechem się nam kłaniali. Miłe to było.

 


Wreszcie przyszedł czas na powrót do „bazy”. Zbliżała się pora kolacji. Ostatnie spojrzenie na zamek i otaczające go Dolomity... i jazda stromą drogą w dół. Oczywiście per pedes.




Zdjęcia niestety nie są zbyt dobrej jakości, gdyż robiłam je aparatem mojej 6-letniej wnuczki. Swój zapomniałam w aucie na parkingu u podnóża góry. Za daleko, by wracać. Tym bardziej, że deszcz padał, a momentami wręcz lał jak z cebra. Ale, mimo że byliśmy mokrzy  jak szczury, wycieczka była naprawdę udana.


O wyobraźni i fantazji słów kilka

Wyobraźnia to wielki dar, jaki niektórym szczęśliwcom udaje się otrzymać od losu z chwilą narodzin... Warto by potrafili się nią posługiwać w każdej sferze życia. A wtedy ich ziemska wędrówka będzie lżejsza i piękniejsza.
 



Wyobraźnia to wspaniały dar, cudowny i nie ma ograniczeń. W odróżnieniu od logiki. Bo logika, parafrazując słowa Alfreda Einsteina, może nas zaprowadzić tylko z punktu A do punktu B, ale już wyobraźnia — zaprowadzi nas wszędzie… Ot co!

Zaraz, a fantazja? To gdzie fantazja może nas zaprowadzić?... Ha, ta to dopiero może… aż strach pomyśleć gdzie. ;)

Jaka jest więc różnica między wyobraźnią a fantazją? Ano taka, że wyobrażenia są prawdopodobne. Fantazje zaś nie. I kiedy wyobraźnia jest logiczna, to fantazja jest nieograniczona logiką.

Jednym słowem, wyobraźnia i jej przyjaciółka fantazja są wspaniałymi zdolnościami. Obie czynią nasze życie ciekawszym, pełniejszym i z pewnością dużo piękniejszym. 

  

 

 


Fantastyczne wizje i myśli mogą mieć tylko osoby wrażliwe, z bogatą wyobraźnią (pewnie jeszcze i inne, ale o takich nie warto nawet wspominać). Cechami tymi obdarzone są od urodzenia. Mają je w genach zapisane. Osoby takie potrafią wyobrażać sobie, widzieć, malować obrazy, a także mieć myśli, jakich nikt inny nie wymyśli. Ani też im nie zaprzeczy. To zrozumiałe. No bo jakże zaprzeczać czemuś, czego się nie zna? Czemuś, co jest wytworem myśli jednego człowieka. Człowieka, któremu czasami też i samemu trudno jest zrozumieć to — co sam wymyślił.


Z cyklu: „Przemyślenia z życia wzięte”


Czarcie żebro

Czyli ostrożeń warzywny (nie mylić z podobnym do niego ostropestem) kwitnie od lipca do września. Dziko rosnący można spotkać na obrzeżach lasów, na polach, łąkach, polanach. Przez niektórych uważany jest za zwykły chwast, a jest to jednak bardzo dobroczynna roślina. 

 


Już przed wiekami ostrożeń był stosowany w obrzędach i lecznictwie ludowym. Przypisywano mu cudowną moc. Wierzono, że oczyszcza złą krew. Dlatego też w jej wywarze kąpano chorowite osoby.

Ostrożeń także i dzisiaj ma duże zastosowanie. Używany jest w lecznictwie i kosmetyce. Można go kupić w aptece i w sklepach zielarskich w postaci zmielonych liści i kłączy. Współczesne badania potwierdzają, że ma silne działanie odtruwające. Ułatwia wydalanie z organizmu szkodliwych produktów przemiany materii.


  

Działa przeciwzapalnie, przeciwbakteryjnie i przeciwgrzybiczo. Wzmacnia i zwiększa odporność. Poprawia metabolizm, wspomaga odchudzanie. Chroni wątrobę przed stłuszczeniem i marskością. A dzięki zawartych w nim laktonom i fenolokwasom działa wspomagająco w procesie leczenia chorób nowotworowych.



Polecany jest również jako środek powstrzymujący łysienie, gdyż świetnie zapobiega wypadaniu włosów i pielęgnuje skórę.


Z cyklu: "Co w przyrodzie piszczy"



Sobota, mój ulubiony dzień tygodnia

Piękny, słoneczny dzień się dziś zapowiada. Prawdziwie letni. Przed chwilą wróciłam z lasu, to wiem, co mówię. Tam miałam sposobność dokładnie w pogodzie się rozeznać, by móc prognozę na ten mój ulubiony dzień tygodnia przewidzieć.

Kiedy wchodziłam w zieleń lasu, osnuta była jeszcze mgłą. Po godzinie mgła opadła. Ukazał się przepiękny błękit nieba. Ptaszki coraz głośniej i weselej świergoliły i co rusz wzbijały się ponad wierzchołki drzew. A to już nieomylny znak, że czeka nas piękna pogoda.

 

   

Do domu wróciłam zrelaksowana i pełna energii. Teraz mam zamiar zająć się nicnierobieniem. I tradycyjnie już, w moim ogrodzie, w wygodnym fotelu, w cieniu parasola zająć się czytaniem. Będę się też objadać truskawkami i obserwować cudowne kwiatuszki, których się coraz więcej na starej wiśni od kilku lat jakimś cudem pojawia. Piękności te pysznią się kolorem chabru. Skupione są na kilku gałęziach, ale też i pojedynczo po drzewie są porozsypywane... Bajeczny widok!

 


W sobotę nigdy nie zajmuję się żadnymi porządkami, zakupami, czy jakimiś tam innymi prozaicznymi rzeczami. Nie, i już! To taki mój wewnętrzny bunt, który mi pozostał z dzieciństwa. Bo też wówczas, kiedy dziewczęciem jeszcze byłam, akurat w każdą sobotę trzeba było poprać, poprasować, poukładać, pokupić, posprzątać etc... etc! Mnóstwo rzeczy na „p”, trzeba było robić.

Jakoś tak głupio za komuny było. Wszyscy sprzątali tylko w sobotę... Aż się kurzyło. Tak samo było z większymi zakupami. Tak jakby innego dnia na takie przyziemne rzeczy nie można było sobie wybrać. Brrr…! Ależ tego nie znosiłam. Dlatego też, od kiedy stałam się dorosła i mam swój dom, zawsze w ciągu tygodnia robię te wszystkie rzeczy na „p”.

Sobota jest dla mnie dniem wypoczynku. W sobotę, jedyne czym ręce mogę sobie pobrudzić, to pieczeniem. No i właśnie dzisiaj, na wieczorną wizytę gości chcę coś upiec… Zaraz, ale co ja mam upiec? O, już wiem! Parę dni temu znalazłam w Internecie oryginalny przepis pewnej babeczki na babkę pn. "babeczka". To jest myśl! Pod wieczór przepis ten zostanie przeze mnie wykorzystany. Upiekę dwie babeczki na spotkanie babeczek, czyli moich gości... O pardon!, gościń.

 

Z cyklu: "Opowieści o poważnej i żartobliwej treści"


czwartek, 22 lipca 2021

Zamek Straßberg góruje nad okolicą

Straßberg to mała miejscowość leżąca między Albstadt i Sigmaringen. Znana jest przede wszystkim z górującego na wysokości 755 m.p.p.m. zamku, Burg Straßberg. Pierwsze jego mury wzniesione zostały w 1150 roku. W połowie XIII wieku zamek został rozbudowany. Po renowacji w 1597 roku oraz 1782 zachował swój wygląd do dzisiaj.

Do zamku planowałam wycieczkę rowerową już od dawna, ale ciągle coś stawało mi na przeszkodzie. W końcu dotarłam do niego przez zupełny przypadek. A było to tak: Jechałam rowerem przez nieznany mi do tej pory las i po niemalże godzinie jazdy spłoszyło mnie tam kilku facetów siedzących pod drzewem i pijących alkohol. Zachowywali się... niezbyt ładnie, że się tak delikatnie wyrażę. Zmieniłam więc kierunek jazdy, i o dziwo, gdy po chwili wyjechałam z lasu, zobaczyłam w oddali majaczący na szczycie góry zamek. No to już nie mogłam sobie odmówić przyjemności zobaczenia go z bliska. Mam sentyment do zamków i bardzo lubię je zwiedzać, różne, i gdziekolwiek jestem.

 


Ufff... dotarłam! Niestety zamek mogłam oglądać i fotografować tylko z zewnątrz, ponieważ jest własnością prywatną i jest zamieszkały. Wstęp jest więc wzbroniony.

 

 

Z tablic informacyjnych dowiedziałam się, że w latach 1901 do 1919 za zgodą Wilhelma I von Hohenzollern zamek był wykorzystywany przez biskupa P.W von Keppler z Rottenburga, jako letnia rezydencja. Wytyczona jest też droga, którą biskup, jako że był zapalonym wędrowcem, wędrował dookoła zamku. Ruszyłam nią i ja. Rowerem oczywiście. 

 

 

Po drodze skorzystałam z miejsca odpoczynku szanownego biskupa na trasie jego wędrówki. Posiedziałam sobie chwilkę na ławeczce i posiliłam się owocami.

Po chwili ruszyłam dalej. Wracając, ponownie zajechałam pod zamek, aby zrobić więcej zdjęć zamku i jego okolic.

 

  

Z murów obronnych zamku widać w oddali (z odległości kilkunastu kilometrów) kopalnię odkrywkową. Też ją uwieczniłam na pamiątkę. Miałam okazję już ją dwa razy zwiedzać, tyle że docierałam do niej z innej strony.



Ostatnie kilka spojrzeń na zamek z różnej odległości stromej drogi... a potem wzdłuż torów — kierunek dom.


Lato zwariowało?

 

Lato, lato, co ci jest?

Bądźże latem, miejże gest!




Niby jesteś, a jakoby cię nie było!

Co rusz płaczesz deszczem, więc nie jest nam miło.




Z cyklu: „Pół żartem, pół serio”


Green smoothie. Zielony koktajl na zdrowie

Green smoothie to zmiksowany napój o gęstej, kremowej konsystencji, wykonany na bazie owoców, warzyw liściastych oraz ziół.

W zależności od użytych składników smoothies mogą być słodkie, kwaśne, gorzkie, a nawet pikantne. Można do nich dodawać mleko sojowe, czy też z owsa lub ryżu. Można jogurt, a także herbatę, albo nawet zwykłą, przegotowaną wodę.

Green smoothies, wbrew nazwie, wcale nie muszą być zielone. Mogą mieć barwę białą, pomarańczową, żółtą, czy nawet czerwoną, w zależności od tego, jakie warzywa i owoce wrzucimy do miksera. 

 


Zielone mają jednak moc wyjątkową, gdyż zawierają mnóstwo chlorofilu. Chlorofil to fotosyntetyczny barwnik, dzięki któremu rośliny mają właśnie kolor zielony. Często określany jest także mianem „słonecznego barwnika”, ponieważ absorbuje energię słoneczną i przynosi duże korzyści także dla organizmu człowieka: zwiększa jego odporność, spowalnia proces starzenia, stabilizuje ciśnienie krwi, łagodzi bóle, zwalcza bakterie, chroni przed szkodliwym promieniowaniem, wzmacnia mięsień sercowy, a także zapobiega chorobom nowotworowym.

W zależności od składu dostarczają nam również dużo białka, enzymów, magnezu, potasu, fosforu, żelaza, witaminy A, witaminy z grupy B oraz witamin C, E i K. Są bogate w naturalne cukry i węglowodany.

Zasadą ich tworzenia jest połączenie około 60% świeżych (w zimie mrożonych) surowych owoców i 40% zielonych warzyw, najlepiej liściastych, oraz ziół. Można je przechowywać do 24 godzin w lodówce, koniecznie w szklanym i szczelnie zamkniętym pojemniku.



Lato to najlepszy czas na smoothies. To zrozumiałe. W lecie mamy największy wybór owoców i zielonych warzyw. Najlepiej też smakuje. Jednak zimową porą także możemy się nimi rozkoszować wykonanymi z mrożonych produktów.

Smoothies to samo zdrowie. To wspaniała alternatywa dla osób, które są uczulone na laktozę. Dostarczają sporą porcję najważniejszych składników diety. Są też bardzo sycące, szczególnie te na bazie banana. W zupełności mogą zastąpić klasyczne śniadanie. Ba, są nawet o wiele zdrowsze, gdyż są bogate w białko i błonnik. W Internecie każdy może znaleźć i wybrać dla siebie mnóstwo różnych przepisów.

Smoothie to wreszcie dobra metoda dla osób pragnących pozbyć się zbędnych kilogramów. Po jego spożyciu przez wiele godzin nie odczuwa się głodu. I zupełnie nie ma się ochoty na słodycze.

***

Od dawna już jestem fanką smoothies. Stałam się nią za namową córki, która jeszcze wcześniej nią się stała. Obydwie preferujemy właśnie zielone, obfitujące w chlorofil. Miksujemy mnóstwo zielonych warzyw, różnych, np. ogórki, cukinie, brokuły, ale przede wszystkim liście różnych sałat, kapusty, szpinaku, szczawiu, selera, pietruszki, ziół, także mleczy i pokrzywy. No i owoce oczywiście. Też różne, w zależności od tego, jakie akurat mamy w domu.

Przyznam szczerze, że polubiłam to moje śniadanie w postaci green smoothies. Piję go dziennie 1/2 litra. Robię zawsze 1 litr na dwa dni.

Po pierwszym miesiącu raczenia się nim ze dziwieniem stwierdziłam, że schudłam dwa kilogramy. Nigdy nie miałam tendencji do tycia, ale ucieszyły mnie te stracone kilogramy. Widocznie były mi niepotrzebne, skoro się ich tak łatwo pozbyłam. W ciągu następnego miesiąca znów schudłam ponad kilogram. A co dziwniejsze, tak jakby od wewnątrz. Najwyraźniej pozbyłam się złogów z jelit i toksyn. Ha, ale najważniejsze jest to, że czuję się o wiele zdrowsza, silniejsza i mam jeszcze więcej energii niż wcześniej. Choć na brak energii nigdy nie narzekałam. Ruchliwa jestem od urodzenia. Postanowiłam jednak tę zdobytą — dzięki smoothies — energię w sobie magazynować… Na starość jak znalazł.

 


Smacznego i na zdrowie!


wtorek, 20 lipca 2021

Maki, kwiaty romantyków

Maki swą czerwienią uwodzą romantyków. I choć są bardzo delikatne, mają wielką magiczną moc. Zwane są roślinami "życia i śmierci", gdyż zarówno leczą, jak i zabijają. Mają moc łagodzenia wzburzonych emocji. Pomagają także zrozumieć siebie i sens życia.



Maki można spotkać niemalże wszędzie. Rosną na polach, łąkach, skwerach, w parkach, w przydomowych ogrodach, a nawet w bardzo dziwnych miejscach, jak ten wyrastający ze skały na plaży nad jeziorem Garda.




Z cyklu: "Fotofantasmagorie"