czwartek, 27 czerwca 2019

Rękopis znaleziony w szufladzie

Niedawno szukałam pewnego dokumentu w szufladzie ze starymi papierzyskami i natknęłam się na swój rękopis sprzed wielu, wielu lat. Kiedy zobaczyłam datę, z zaciekawieniem zabrałam się za czytanie. Po przeczytaniu pierwszego zdania przypomniało mi się w jakim celu tekst ten napisałam.


Było to wypracowanie z języka polskiego, za które... ha, uwaga, bo będę się chwalić: — dostałam jedynkę... No, no, tylko się nie śmiać, bo mówię o ocenie szkolnej w Niemczech. Najwyższej ocenie. Według polskich ocen byłaby to oczywiście szóstka... No! Skąd to moje wypracowanie? Ano stąd, że moja ucząca się jeszcze wtedy latorośl, w osóbce mojej córki, mnie o nie poprosiła... Mówiąc ściślej, wyręczyła się mną.
A było to tak: Córka wyjechała na kilkudniową klasową wycieczkę. Była wtedy w II klasie gimnazjalnej. Z wycieczki zadzwoniła do mnie z prośbę, żebym napisała dla niej (czyt. za nią) wypracowanie na temat przeczytanej ostatnio polskiej książki, ponieważ ona zupełnie zapomniała, że po powrocie z wycieczki musi oddać na egzamin z języka polskiego takowe wypracowanie. No i cóż mi było począć? Oczywiście zgodziłam się, jako „dobra” matka — w cudzysłowie, bo wiem, że to niepedagogiczne wyręczać dziecko w obowiązkach szkolnych. Przyznam jednak szczerze, że wcale aż takich wielkich wyrzutów sumienia z tego powodu nie miałam. Dlaczego? Ano dlatego, że moja córka zawsze była dobrą uczennicą, i w Polsce, i tutaj, w Niemczech. Gdyby się źle uczyła, gdyby uczyć się jej nie chciało, jestem pewna, że nie wyręczałabym jej tak łatwo. Ale tak... myślę, że taki mały wyłom w zasadach, to nie takie znów aż wielkie halo.
Spytałam tylko córkę jaką książkę polską ostatnio przeczytała, mając nadzieję, że i ja ją czytałam. Niestety, okazało się, że była to książka Marii Łopatkowej pt. „Którędy do ludzi”, której akurat nie czytałam. Musiałam więc szybko zabrać się za czytanie. Córka podpowiedziała mi tylko jaki wątek chciałaby rozwinąć... No i wzięłam się za czytanie, a potem za pisanie. Odręcznie, ma się rozumieć. Polskiej maszyny do pisania tu nie miałam, a komputera jeszcze nie miałam.

Kiedy córka wróciła z wycieczki, wypracowanie już na nią czekało. Córka przepisała je tylko własnoręcznie i na drugi dzień zaniosła do szkoły na egzamin z polskiego. Po dwóch dniach dzwoni do mnie szczęśliwa, że profesor z polskiego był jej (czyt. moim) wypracowaniem zachwycony i ocenił je na jedynkę.
Czy byłam dumna? Nie wiem, pewnie trochę tak, ale przede wszystkim byłam rozbawiona. Uśmiałam się i teraz, kiedy „wypracowanie” moje czytałam. Przypomniały mi się czasy sprzed 28 lat.

Niestety, nie mam już tej książki. Córka pożyczyła ją wówczas w internacie jakiejś koleżance z Polski i już do nas nie wróciła. Szkoda, bo teraz z pewnością bym do niej wróciła. Chociażby po to, aby sprawdzić czy to „wypracowanie” napisałam z sensem. Tak czy siak, myślę jednak, że dzisiaj jedynki bym już za nie nie dostała, bo coś mi się wydaje, że jak na dzisiejsze czasy, obraz miłości zbyt wyidealizowałam. Świat tak bardzo się zmienił przez te wszystkie lata. Niestety, na niekorzyść.

Przepisałam mój rękopis na komputerze. Na pamiątkę... A niech tam... zamieszczę jego tekst i tutaj. Może ktoś z moich Czytelników czytał wspomnianą książkę Marii Łopatkowej, to może oceni moje wypociny sprzed 28 lat. Choćby w myślach. Może być — wg ocen polskich. ;)

***
Wypracowanie
z języka polskiego
(data: 20.04.1991)


Książka pod tytułem „Którędy do ludzi” Marii Łopatkowej to książka, którą autorka napisała na zamówienie młodzieży, a właściwie — razem z młodzieżą. Od nich to właśnie autorka wzięła tematy, fragmenty listów, wypowiedzi, a nawet większość tytułów opowiadań i losy ich bohaterów. Autorce w tej książce nie chodziło o dokładne rejestrowanie konkretnych zdarzeń lecz o stworzenie z kilku, czy z kilkunastu znanych autorce sytuacji, obrazu, który odzwierciedlałby typowe tendencje postępowania młodzieży, powszechne ich trudności i konflikty, a także sposoby ich przezwyciężania.
Autorka poprzez relacje prawdziwych zdarzeń, uczy nas poznać samego siebie, a także innych. Bo też nie znajdzie się drogi do ludzi i do swojego wśród nich miejsca, jeśli wiedza o sobie i o innych będzie uboga, wyobraźnia skąpa, a wrażliwość przytępiona troską przede wszystkim o własną osobę.
Wielu z nas młodych poszukuje swojego „ja” w życiu. Wielu błądzi. Wielu też szuka drogi do siebie, zamiast szukać drogi przede wszystkim do ludzi. Przecież dopiero wśród ludzi możemy się odnaleźć. A drogę do ludzi łatwiej jest znaleźć razem z ludźmi, trudniej — osobno.
Wiadomo, że droga do ludzi nie jest ani łatwa, ani prosta. Pełno na niej trudu, zmagań, zakrętów. Ale czyż nie jest to jedyna droga do szczęścia?

Czas, w którym żyjemy, jest trudny. Niełatwo w nim o nadzieję, niełatwo o wiarę w człowieka. Jednak muszę przyznać, że po przeczytaniu książki Marii Łopatkowej mój — tzw. przez dorosłych — „młodzieńczy bunt przeciwko niedoskonałości świata”, jakby trochę zelżał. Zaczynam wierzyć, że jeśli człowiek naprawdę chce — pokona najbardziej nieprzychylny los. No tak, ale czy sama wiara wystarczy? Nie, wiem, że nie. Człowiek całe życie musi pracować nad sobą i udoskonalać siebie, żeby być lepszym człowiekiem dla innych, a i dla siebie także. Ale czy jest to możliwe w pojedynkę? Na pewno nie. Aby znaleźć swoje miejsce w ludzkim świecie, musimy szukać kontaktu z ludźmi, musimy nauczyć się rozumieć ludzi w różnych ich sytuacjach życiowych. Musimy po prostu być CZŁOWIEKIEM!

Każdy z nas, zwłaszcza nas młodych, tak bardzo pragnie miłości — uczucia najwznioślejszego, najpiękniejszego w ludzkim świecie. Poprzez miłość najłatwiej trafić do drugiego człowieka. Do siebie samego także.
Miłość, to bardzo ważny temat. Dlatego też, spośród wielu opowiadań Marii Łopatkowej zawartych w książce pt. „Którędy do ludzi”, najbardziej do serca przypadło mi opowiadanie „Kiedy odejdę w ciemność”. W opowiadaniu tym autorka opisuje wielką i jakże dojrzałą miłość dwojga młodych ludzi, która w ciężkiej chwili spowodowanej chorobą chłopca — została wystawiona na ogromną próbę. Oni, dwoje młodych ludzi, poznali się w czasie studiów, zaprzyjaźnili się, a dopiero potem pokochali. Mieli wielkie plany na swoje wspólne życie. Byli bardzo szczęśliwi razem, i ze swoimi planami. Ale szczęście ich zostało zmącone chorobą oczu chłopca. Jednak jak się potem okazało — nie na długo. Miłość zwyciężyła!

Od jakiegoś już czasu, będąc w szpitalu, chłopiec zaobserwował, że jego ukochana dziewczyna coś niedobrego przed nim ukrywa. Kiedy się nie kontroluje, staje się smutna. Nakłonił ją wreszcie do rozmowy na ten temat. Dziewczyna przyznała, że jest jej smutno, ponieważ ciągle brakuje jej odwagi, aby mu o czymś powiedzieć. Że prosiła nawet doktora, aby pozwolił jej samej mu o tym powiedzieć, a teraz tchórzy. Chłopiec odgadł od razu w czym rzecz. Powiedział jej, że nie musi się bać, bo on się już domyśla, że oślepnie. Dziewczyna była wstrząśnięta jego słowami.

Chłopiec umiał logicznie myśleć i domyślał się, że jeśli ma się 21 lat i systematycznie zmieniane szkła na coraz mocniejsze nie poprawiają wzroku, musi się w końcu oślepnąć. Wprawdzie w jego przypadku lekarze dawali małą nadzieję, mimo to, on hołdował zasadzie: mieć nadzieję, ale być przygotowanym na najgorsze. Dlatego też już od dawna przygotowywał się psychicznie do takiego zwrotu w swoim życiu.
Dziewczynę wyznania chłopca poruszyły bardzo. Miała żal, że jej wcześniej nic o tym nie mówił. Jak mógł myśleć, że sprawi jej tym ból? Przecież kochać, znaczy także i cierpieć czasem.
Chłopak tak bardzo kochał swoją dziewczynę, że nie mógł znieść nawet myśli, że ona mogłaby z jego powodu cierpieć. Poprosił ją, aby go wysłuchała do końca, bo ma jej coś ważnego do powiedzenia.

Ciężkie i gorzkie to były dla niej słowa, ale i chłopcu niełatwo przez usta one przechodziły. Prosił ją, aby go zrozumiała, że najlepiej dla nich obojga będzie, jak się teraz rozstaną. Dla niej, dlatego, że swoim kalectwem pozbawiłby ją wszystkich planów na przyszłe życie, pozbawiłby ją też wielu uroków życia. Nie mógłby pójść z nią ani w góry, ani na wycieczkę rowerową pojechać. Nie mogliby też pójść ani do kina, ani do teatru, ani na bal. Wreszcie, nie mogliby mieć dzieci, ponieważ choroba ta może być dziedziczna. Długo jej wyliczał negatywne i smutne aspekty swojego ociemnienia, które będą miały ujemny wpływ na ich miłość. Tłumaczył jej i tłumaczył, i prosił, aby dziewczyna mu nie przerywała, aż powie wszystko do końca co go dręczy.
Dziewczyna słuchała cierpliwie, chociaż jego słowa sprawiały jej wielki ból. Ale rozumiała go. Wiedziała, że chłopiec ją bardzo kocha i nie chce niszczyć jej przyszłego życia. Że chciałby dać jej tylko to, co w życiu najlepsze i najpiękniejsze.
Chłopiec był pewien swojej miłości. Wiedział, że już nigdy nikogo innego w życiu nie pokocha. Długo się zastanawiał, czy może żyć bez swojej ukochanej. W końcu doszedł do wniosku, że tak... Bo będzie żyć pamięcią o niej, marzeniem. Ona w nich będzie na zawsze. Nigdy nie przeminie.

Groźba utraty wzroku spowodowała u chłopca pewne przewartościowania. Zaczął więcej cenić wartości ponadczasowe, ponadzmysłowe, słowem wszystko to, czego nie da się utracić, co pozostaje w człowieku do śmierci. Logika w takiej sytuacji kazała mu przypuszczać, że jeżeli dziewczyna będzie przy nim, może ją stracić, gdy będzie w nim, w jego sercu, nie straci jej nigdy. Chłopak doskonale zdawał sobie sprawę, że życie mu się zawaliło. Że wszystkie ich wspólne plany spaliły na panewce. Wiedział, że musi swoje dotychczasowe życie zweryfikować i zmienić całkowicie. Zacząć wszystko od początku. Przede wszystkim musi zmienić zawód, musi mieć taką pracę, w której wyczucie rąk będzie wystarczające. Nie pochodził z bogatego domu, nie mógłby więc zapewnić swojej przyszłej żonie dobrobytu. A ociemniałemu trudno zdobyć majątek. Żeby móc się wybić w życiu trzeba mieć dobre oczy, czasami też i szerokie plecy, albo sprawne łokcie. Żadnych z tych rzeczy nie posiadał. Nie będzie więc mógł zapewnić swojej ukochanej jako tako dostatniego życia. Nie będzie miał czym zrekompensować jej dzielenia losu z kaleką. Gdyby kiedyś zabrakło miłości, nie chciałby, aby została z nim z litości, czy poczucia obowiązku. Był pewien, że lepiej rozstać się w tym momencie, kiedy wszystko jeszcze piękne, dobre, kolorowe. Przekonywał dziewczynę, że człowiekowi dużo łatwiej dać sobie radę z upośledzonym życiem samemu, aniżeli z kimś drugim, komu chciałoby się to życie uczynić wspaniałym, a czyni się je gorszym od znośnego. Chłopak uważał, że w tym tylko znaczeniu będzie mu lepiej bez niej niż z nią. Tak mu podpowiadał zdrowy rozsądek.

Dziewczyna rozumiała swojego ukochanego doskonale, ale nie podzielała jego zdania. Kiedy chłopak skończył, poprosiła, aby z kolei on jej wysłuchał i nie przerywał. Skoro on powiedział, co dyktuje mu jego miłość, teraz kolej na jej miłość. Zanim jednak zaczęła, zadała mu pytanie. Chciała, by mógł jej racje lepiej zrozumieć. Spytała go mianowicie, czy uważa ją za kobietę, która pieniądze, karierę, wygody, stroje, rozrywki stawia ponad miłość. Chłopak przyznał, że nie, że za taką ją nie uważa, ale uważa jednak, że to wszystko w życiu jest ważne. Dziewczyna przekonywała go, że choć ważne jest, z pewnością nie najważniejsze. Że można wiele rzeczy ograniczyć i nie być z tego powodu nieszczęśliwym, a można też mieć wiele rzeczy w nadmiarze i czuć się źle, samotnie, pusto. Pokierowała swoimi słowami tak, aby chłopiec zrozumiał dokładnie jej racje i przyjął za swoje. Pomogło jej w tym postawione pytanie. Bo wszystko wywodzi się od tego, co w ich układzie, dwojga kochających się osób, jest najważniejsze. Oboje się zgodzili, że miłość. Jeśli więc miłość, to zdrowy rozsądek z kolei zabrania zakochanym rozstawania się w imię wartości dużo niżej stawianych na giełdzie uczuć niż miłość. W odpowiedzi na jego argumenty, prosiła, aby wysłuchał jej argumentów. Nie pójdą do kina, to będą oglądać filmy w domu, będzie mu podpowiadać, co dzieje się na ekranie. Nie pójdą na bal, niewielka szkoda, chociaż nawet będą mogli, bo ona umie w tańcu prowadzić. Nie będą mieli dziecka? Nie wiadomo, lekarze orzekną. Jeśli ich diagnoza będzie niepomyślna, adoptują dziecko z Domu Dziecka. Nie będą razem pracować? Trudno. Ileż to małżeństw pracuje w odrębnych zawodach, dzięki czemu, mąż i żona interesują się dwoma dziedzinami, nie jedną. Nie będą bogaci, nie szkodzi. Nigdy przecież nie marzyli o bogactwie. Więcej radości mają ci, którzy potrafią cieszyć się z kupna tanich drobiazgów, aniżeli ci, którzy opływają w dostatek i kłopoczą się jak ów majątek zabrać do grobu. Co się tyczy litości, tłumaczyła, że litość jest tylko wtedy, kiedy nie ma miłości. Przekonywała, że to niemożliwe, aby ich miłość się skończyła. Ich miłość nie może się skończyć, ponieważ zaczęła się od przyjaźni. Nie od uścisków, pocałunków, pożądania. To przyszło później. Najpierw poznawali się w różnych sytuacjach studenckiego życia. Wśród grona chłopaków, według niej, był zawsze inny. Inny in plus.

Dziewczyna miała wówczas innego chłopaka. Krótko z nim była. Jej ówczesny chłopak lubił popisywać się chamskimi zagraniami. Kiedyś uderzyła go w twarz. Sprowokował ją. Obrzucona została przez niego stekiem ordynarnych wyzwisk. Płakała upokorzona, a on trzasnął drzwiami i poszedł sobie. Wtedy on, jej ukochany, zastał ją samą w pokoju. Przytuliła się do niego jak skrzywdzone dziecko. Pocałowali się... nie jak dzieci. Ona go ośmieliła. Dziewczyna zrozumiała wtedy, że i fizycznie nie jest jej obcy. Pociąg zmysłowy można mieć nie do jednego, ale tylko w jednym może się on połączyć z miłością. Miłość do chłopca już w niej dawno rosła, zanim jej wargi dotknęły jego warg, zanim poznała, że to właśnie on. Miłość, która rozpoczyna się od uścisków, gorących pocałunków, nie jest pewna. Może się sprawdzić w czasie, może i nie. Ustanie pragnienie i nie ma już nic. Miłość, która rozpoczyna się od dobroci, przyjaźni, głębszego doznania — jest pewna prawie w stu procentach. Prawie, bo z człowiekiem różnie bywa. Może się z czasem zmienić, mogą z niego wypełznąć jakieś niechlubne cechy, zazdrość, egoizm, chciwość...
Dziewczyna przekonywała swojego ukochanego, że tylko wtedy, gdyby się zmienił, przestałaby go kochać. I tylko wtedy by od niego odeszła. Nie sprawiałoby jej różnicy, czy odchodzi od zadufanego gwiazdora filmowego, czy od ociemniałego samoluba. Kiedy mąż jest dobrym człowiekiem, żona nie widzi jego protezy, garbu, niewidzących oczu. Sama stara się być jego słuchem, wzrokiem, dotykiem. I sprawia jej to radość. Bo radością jest dawać kochanemu człowiekowi jak najwięcej. Dawanie nie sprawia wtedy trudności. Pomoc nie jest obowiązkiem. W miłości ujmuje się to wszystko w całkiem innych kategoriach i wymiarach.

Chłopiec stwierdził, że dziewczyna umie pięknie przekonywać. Mówi z pozycji kobiety, a on, jako mężczyzna, nie może wysuwać kontrargumentów. Chłopak czuł, że jego ukochana jest prawdziwą kobietą, z babskimi wadami i zaletami. Miał czas ją poznać. Zrozumiał, czego oczekiwała od niego.
A dziewczyna oczekiwała od niego, aby wybił sobie z głowy raz na zawsze kochanie się w marzeniu o niej. Ma kochać ją, żywą osobę, przyszłą żonę, która w miłości wystarcza i która nie ma zamiaru przeminąć.
Chłopak zrozumiał wszystko i musiał się poddać w ich przedmałżeńskiej sprzeczce. Poddać się, ale jednocześnie doznać uczucia szczęścia. Kiedy odejdzie w ciemność, ciemności bać się już nie będzie. Jego ciemność będzie pełna barw. Na pewno nie zapomni koloru niebieskiego — bo takie są oczy ukochanej. Białego — bo takie są jej zęby. Czerwonego — bo takie są jej usta. Złotego — bo takie są jej włosy. Jasnomiodowego — bo taka jest jej skóra. Nie ma ciemności, jeśli ktoś bliski, kochany i kochający jest blisko.
Chłopiec, dzięki swojej dziewczynie, zdobył jeszcze jedno ważne doświadczenie. Nie wiedział dotąd, że można być szczęśliwym w nieszczęściu.

Po przeczytaniu opowiadania Marii Łopatkowej nasuwają mi się następujące wnioski: Tylko przez mądrą miłość można trafić do człowieka. Jeśli jest miłość, nie ma samotności. Łatwiej znieść cierpienie. Sensu życia szukać się wtedy nie musi. Myślę, że i my młodzi jesteśmy w stanie to zrozumieć i żyć godnie dla miłości i w imię miłości. Z miłością iść przez życie i z honorem postępować względem innych ludzi.
Są takie pięknie słowa amerykańskiej poetki Emily Dickinson, które nigdy nie stracą na aktualności. Warto je zapamiętać. Niechby służyły wszystkim ludziom przez całe życie za motto:

Jeśli zaleczę choć jedno serce,
nie będę żyła na próżno;
jeśli choć jednej pomogę rozterce,
jednej ranie ulgą posłużę,
jeśli jednego małego ptaka
z powrotem do gniazda włożę
nie będę żyła na próżno...”

I jeszcze jeden cytat z Emily Dickinson:

Ci, których kochamy nie umierają, bo miłość jest nieśmiertelna”.


wtorek, 25 czerwca 2019

Wspomnienie Eliz

Młodzieńcze lata choć przeminęły,
Młodość w Twoim sercu nie minęła…
Swym pięknym wyglądem dowodzisz temu
I taką w pamięci utrwalasz się każdemu.
W moich zaś oczach nadal jesteś dziewczynką,
Z zadartym noskiem, kokietującą minką,
Prowokującą, wesołą, śmiejącą się perliście,
Piszczącą o byle co, gestykulującą zamaszyście.
Taką Cię zapamiętałam z dawnych lat,
I choć już czasu minął szmat…
Taką Cię pamiętać będę nieustannie,
Bo dobrą koleżanką byłaś… i pozostaniesz.
Pamiętam nawet Twoje rajtuzy śnieżnobiałe,
W jakich chodziłaś, gdy byłyśmy małe…
Zazdrość mnie brała, że w kolorze takim,
Bo ja po siostrach znaszałam „brąz-patenciaki”.
Od lat najmłodszych elegantką byłaś
Lecz ze mną po drzewach nieraz łaziłaś…
Twój strój nie zawsze czysty pozostawał,
Niekiedy do szycia się wręcz nadawał.
Truchlałaś wtedy strachem podszyta,
Co będzie w domu jak mama spyta…
Pędziłyśmy wówczas pod naszą studnię,
By zmyć choć brud i wyglądać zaś schludnie.
Piękne to były lata… radosne, wesołe…
Lecz wreszcie przyszedł czas na średnią szkołę.
Spoważnieć trzeba było, wydorośleć nieco.
Wtedy do nas dotarło jak lata szybko lecą.
Siadywałyśmy czasem na łańcuchu przed domem,
By na wieczornym niebie znaleźć jakiś omen,
Który by był zapowiedzią naszej przyszłości.
Który zdradzi, kiedy miłość w sercu zagości.
Twoje znaki na niebie zawsze pomyślne były.
Życie masz piękne, marzenia się spełniły...
Idź dalej przez życie swą wytyczoną drogą
A szczęście Cię nie opuści, będzie zawsze z Tobą.

.♥●•٠·˙٠•●♥....♥●•٠·٠•●♥....♥●٠·٠•●♥....♥●•٠·˙٠•●♥....♥●•٠

Gdzież te dziewczyny z tamtych lat?
Czyżby je rozniósł po świecie wiatr?
Pewnie własnymi przez świat idą drogami,
Beztroskim życiem żyją i… wspomnieniami.
















K-X ląduje (16 cz.)

Po chwili duch leśny i duch podziemia ponownie stali obok małych-wielkich chłopców. Chwatko powiedział im o wszystkim, tak jak zamierzał. Chłopcy po wysłuchaniu od razu przyrzekli, że nikomu nigdy nie wspomną, iż mieli z duchami do czynienia. Bo po pierwsze, nikt by im i tak nie uwierzył, a po drugie, każdy by pomyślał, że oni sfiksowali, więc sami są o tym przekonani, że ich znajomość z duchami musi pozostać, i na pewno pozostanie, ich wielką tajemnicą do końca życia. Chłopcy ucieszyli się bardzo, że duch leśny pozostanie z nimi jeszcze dłużej. Żałowali natomiast, że muszą się już pożegnać z duchem podziemia. Podziękowali mu jeszcze raz serdecznie za wszystko, co dla nich zrobił, i ze łzami w oczach rzucili mu się do nóg, aby go wyściskać za uda. Duch podziemia schylił się i złapał obu chłopców za ręce. Stali więc we trójkę w kółku (Rafał z Bronkiem w przypływie wzruszenia chwycili się również za ręce) i na przemian, patrząc sobie w oczy, trwali tak w milczeniu jakiś czas. Wreszcie duch podziemia poklepał delikatnie obu chłopów po plecach i ze słowami: — „Powodzenia w życiu odkrytym na nowo”, odwrócił się momentalnie i pobiegł w stronę zarośli. Chłopcy patrzyli za nim z ogromnym żalem. Patrzyli tak długo, aż zupełnie znikł w zaroślach i zarośla przestały się ruszać. Już mieli się odwrócić w stronę ducha leśnego, gdy nagle z zarośli ponownie ukazały się głowy ducha podziemia. Duch pokiwał im dwiema rękami naraz i zawołał półgłosem: — „Do zobaczenia, chłopaki!”, i znikł zupełnie. Chłopcy otarli ściekające im po policzkach łzy i uradowani tak bardzo znaczącym dla nich pożegnaniem, szeptali: — „Do zobaczenia w przyszłości, nasz kochany duchu podziemia”.
Malutki Gryzio, przyglądając się tej scenie spod klapy plecaka, tak bardzo się wzruszył, że rozbeczał się na dobre. I wcale się swego beczenia nie wstydził. Był w tym przypadku na tyle w dobrej sytuacji, iż nikt go nie widział. Mógł więc sobie pofolgować i beczeć ile wlezie. Beczał więc bezgłośnie, aż był cały mokry od łez. Jedyną rzeczą, z powodu której musiał jednak zaprzestać płaczu, była mokra plama na ściance plecaka, i to od strony pleców Chwatka. Gdy ją zauważył, szybko wytarł łzy rękawem swego purpurowego kombinezonu i dalej zaglądał ze wzruszeniem na wielkich chłopców.
Duch leśny Chwatko również się wzruszył. Nie miał jednak czasu, aby dłużej trwać w takim stanie. Delikatnie poruszał tylko plecakiem, gdyż wydawało mu się, że się aż spocił na plecach ze wzruszenia, po czym odezwał się do chłopców:
Chodźcie, chłopcy. Musimy podejść do dzieci oraz waszych wychowawców i ich uspokoić. Niech zobaczą, że już jesteście z powrotem, i to cali i zdrowi. Pójdziemy przez polanę, to może sami nas zauważą i będą biec nam naprzeciw… A powiedzcie mi tylko, daleko jeszcze do waszego domu?
Nie, nie… za tą polanką jest jeszcze wąski pas lasu, a zaraz zanim zaczyna się nasz ogród. A po środku ogrodu stoi nasz dom — powiedział Rafał. — No to chodźmy, bo zaczyna być mi żal pani dyrektor. Na pewno bardzo martwi się o nas… A może i niektóre dzieci też?
Duch leśny ruszył pierwszy w kierunku polany, a parę kroków za nim, z jednej strony Rafał, z drugiej Bronek. Wielcy-mali chłopcy musieli dobrze naciągać nogi, by nadążyć za swoim ogromnym wybawicielem, duchem leśnym.
Chłopcy zdawali sobie sprawę, że w domu musi spotkać ich kara, ale pierwszy raz byli przekonani, iż na nią zasłużyli. I wcale się jej nie obawiali. Wręcz przeciwnie, paradoksalnie jej pragnęli. Wydawało im się, że poczują się lepiej, gdy odpokutują swoje czyny. Szli więc raźnym krokiem obok swego wybawiciela z ich niechlubnego życia i raźniej robiło im się na duszy. Byli dumni, że mogą wszystkim dzieciom, wychowawcom i pani dyrektor przedstawić swego nowego przyjaciela, którego poznali w lesie, a który pomógł im odnaleźć drogę do domu, gdy zabłądzili. Bo właśnie taką wersję ich zniknięcia mają opowiedzieć wszystkim z Domu Dziecka. Tak po drodze przez polanę razem ustalili. Logiczne, że nie mogli powiedzieć prawdy. Ale duch leśny uspokoił ich, że w takim przypadku ich kłamstwo jest wybaczalne. O Basiurce mieli powiedzieć, że zaraz wróci do domu. Że jest razem z siostrą ich nowego przyjaciela. Odpoczywa tylko jeszcze na ich dwukonnym powozie i bawi się z jaszczurką i zajączkami. No i że ona sama chciała jeszcze chwileczkę z nimi tam pozostać i prosi panią dyrektor, aby się o nią nie martwiła, bo ona jest bardzo szczęśliwa, ale przed zmierzchem na pewno wróci do domu.
Któreś z dzieci albo wychowawców rzeczywiście zauważyło kroczących przez polanę chłopców. Bo też trudno byłoby nie zauważyć tak potężnej i pięknie wyglądającej sylwetki Chwatka. Ostatnie promienie słoneczne igrały na jego błyszczącym, chabrowym kombinezonie, a jego złotą kometę, oświetlając, eksponowały na własne podobieństwo. Piękny był to widok na tle wszechobecnej zieleni. Nic więc dziwnego, że dzieci z wielkim piskiem wymieszanym z okrzykami: — „Huraaa, hurrrraaa, hurrraaa!” — puściły się pędem przez polanę. Dorośli biegli za nimi. Kiedy dzieci dobiegły na tyle blisko, że widziały już wyraźnie potężną posturę Chwatka, onieśmielone, zatrzymały się natychmiast. Wtedy na czoło wysunęło się dwóch wychowawców. I już mieli ofukać niesfornego Rafała i Bronka, ale na widok Chwatka z tak bliska, poczuli zakłopotanie. Zatrzymali się również, i wszyscy, trwając w milczeniu, stali tak naprzeciw siebie dobrą chwilę. Wreszcie Chwatko z szerokim uśmiechem odezwał się pierwszy. Pozdrowił serdecznie wszystkie dzieci oraz wychowawców i przedstawił się swoim prawdziwym imieniem. Kiedy go wszystkie dzieci chórem również pozdrowiły, poczuł się bardzo przyjemnie. Uśmiechnął się wówczas jeszcze milej i w końcu sam opowiedział uzgodnioną z chłopcami historię o zagubionej w lesie Basiurce i ich samych. Historia ta naturalnie była w połowie prawdziwa, w połowie zmyślona. Chwatko zdecydował się ją opowiedzieć samemu, żeby chłopcy nie musieli już kłamać, no i chodziło mu też o czas. Wszystkie dzieci słuchały Chwatka z wielkim zainteresowaniem i wpatrywały się w niego jak w przecudny obraz. Dwaj wychowawcy również wsłuchiwali się w jego opowiadanie i nabierali powoli przekonania, iż ta potężna postać nie może być groźna, gdyż po prostu jest sympatyczna. Chcieli tylko wiedzieć jeszcze, co Basiurkę oraz Rafała i Bronka skłoniło do tego, aby zapuścić się tak daleko w las. Znów Chwatko zabrał głos, wybawiając chłopców od kłamstwa. Powiedział, że kiedy Basiurka rano bawiła się w ich ogrodzie, niechcący nadepnęła na jaszczurkę zwinkę, która akurat pod drzewem wygrzewała się w promieniach słonecznych. Basiurce żal się zrobiło jaszczurki, tym bardziej iż zauważyła, że ogonek zwinki został pod jej bucikiem. Chciała więc jej pomóc i pobiegła za nią by oddać jej ten nieszczęsny ogonek i opatrzyć jej ranę falbanką swej sukieneczki. Jaszczurka popełzła jednak z ogrodu prosto do lasu. Basiurka pobiegła więc za nią. No i tak długo za nią szukała, aż w końcu się zgubiła. A chłopcy, kiedy zauważyli Basiurkę znikającą za drzewami, poszli za nią by ją zawrócić z lasu. Ale Basiurki nigdzie już nie było widać. Zaniepokojeni, zaczęli jej szukać. I niestety, po bardzo długich poszukiwaniach sami też zabłądzili. On natomiast jechał akurat z siostrą swym dwukonnym powozem przez las, gdy nagle w jego głębi, pod jednym z drzew, zauważył małą dziewczynkę, czyli Basiurkę. Basiurka siedziała spłakana, zmęczona i bardzo wystraszona. Wziął ją więc na powóz i zaopiekował się nią wraz ze swoją siostrą. Dali jej jeść i pić oraz wymyli ją w pobliskim źródełku. A potem, gdy Basiurka opowiedziała im o rannej jaszczurce zwince, on sam postanowił ją odszukać, by Basiurkę uspokoić i rozpędzić smutek z jej twarzyczki. No i kiedy tak uganiał się po lesie za jaszczurką, natknął się na chłopców, którzy szukając za dziewczynką, też pobłądzili i nie mieli pojęcia gdzie się znajdują. Chwatko wymyślił na poczekaniu jeszcze jedno małe kłamstewko. A mianowicie: opowiedział jak to chłopcy byli bardzo przerażeni tym, że nie mogli znaleźć Basiurki. Że zanim zdążył im powiedzieć, iż on wraz z siostrą zaopiekował się już dziewczynką, to oni sami od siebie — w jego obecności — przysięgli, że jak Basiurka się odnajdzie, to oni już nigdy nie zrobią niczego złego w swoim życiu. Chwatko mówił o tym głośno i wyraźnie, tym bardziej, iż zauważył, że do całej grupy dzieci doszły trzy panie. Domyślał się więc, że muszą to być ich wychowawczynie, a jedna z nich, musi być panią dyrektor. Kiedy skończył, popatrzył wnikliwiej na twarze wychowawców, i tych z przodu, i tych z tyłu. A patrzył zwłaszcza na panie z tyłu. Chwatko był przecież tak wysoki, że mógł dokładnie, ponad głowami dzieci, widzieć twarze pań wychowawczyń. I gdy zobaczył spłakaną twarz jednej z tych pań, był pewien, że to musi być pani dyrektor. Twarze pozostałych zaś wychowawców wyrażały jedynie ulgę z odnalezienia ich podopiecznych. A kiedy na koniec swej opowieści, mówił o przysiędze Bronka i Rafała, spostrzegł, że na ich twarzach pojawił się inny wyraz — wyraz powątpiewania. Chwatko był przekonany jednak, że postąpił właściwie, wymyślając tę bajeczkę o przysiędze chłopców. Chciał, aby ich poprawa stała się faktem wiadomym nie tylko dla nich samych, ale i dla innych dzieci, i by dzieci w to uwierzyły. A przede wszystkim, żeby ten fakt stał się wiadomy ich wychowawcom, i by wychowawcy im w tym pomogli. A przynajmniej, żeby im nie przeszkadzali.
Bronek i Rafał, słysząc to wszystko, co duch leśny o nich opowiadał, mało go znów nie wyściskali z radości, tak bardzo byli mu wdzięczni, że cały ciężar wytłumaczenia ich obu z tej ich niechlubnej „wycieczki” do lasu — wziął na siebie.
Chwatko miał też powody do radości. Kiedy mówił o przysiędze Rafała i Bronka, wśród dzieci usłyszał szemrany zachwyt. A gdy zaczął wodzić oczami po ich twarzach, wyraźnie zobaczył wymalowaną na nich wiarę, nadzieję, radość i uwielbienie. Uśmiechał się więc jeszcze serdeczniej do nich, i żeby ich rozbawić i bardziej ze sobą oswoić, puścił do nich serię oczek. Puszczał oczko lewym okiem do dzieci stojących po jego lewej stronie, i prawym okiem do dzieci stojących po jego prawej stronie, kręcąc przy tym zabawnie głową. Ubawił tym wszystkie dzieci niezmiernie. Dzieci piszczały z radości i również puszczały do niego oczka. A te dzieci, którym ze śmiechu puszczenie oczka nie wychodziło, przykładały do oka zwiniętą dłoń i ruszały jej palcami na znak mrugania powiekami, czyli puszczania oczka. Dzieciom tak bardzo spodobał się nowy znajomy Rafała i Bronka, że już zupełnie ośmielone otoczyły go wkoło i co chwilę któreś z nich podchodziło do Chwatka i dotykało go delikatnie po nogach. Chwatko początkowo przyglądał się im z uśmiechem, a po chwili schylił się i każdemu po kolei podawał rękę. Dzieci były tak szczęśliwe, że w rozpędzie zaczęły podawać ręce (również po kolei) Bronkowi i Rafałowi, stojącym obok Chwatka ciągle w bezruchu i milczeniu. Chwatko zauważył, że po twarzach chłopców spływały łzy wzruszenia. Zadowolony z przebiegu sytuacji, zaczął wolnym krokiem wychodzić z kółka utworzonego przez dzieci. Po drodze poklepywać je delikatnie po ramionach. Szedł do wychowawców, którzy również podeszli bliżej za dziećmi, ale pozostawali ciągle z tyłu. Gdy tak zbliżał się do nich zauważył, że twarz jednej z pań jakoś dziwnie mu podpadła. Nie to, że była brzydka, bo że nie grzeszyła urodą, był to fakt niezaprzeczalny, ale to, że pomimo uśmiechu na jego widok, wyrażała jakąś bliżej nieokreśloną złośliwość, a nawet jędzowatość. Chwatka to bardzo zastanowiło. I kiedy tak myślał nad tym intensywnie, pani ta podbiegła do niego i zawołała:
Jak miło pana poznać! Bardzo się cieszę, że Rafał ma tak wspaniałego znajomego!
Chwatka zmroziło w momencie. Był już pewien z kim ma do czynienia.
Bo wie pan — ciągnęła dalej pani wychowawczyni. — Ja dzisiaj to mam w zasadzie wolne od pracy, ale jak się dowiedziałam, że Rafał zaginął gdzieś w lesie, to od razu przybiegłam, aby szukać za nim. Oj, gdybym tylko wiedziała, że spotkam pana w lesie, to już bym na pewno wcześniej przybiegła…
Chwatkowi kąciki ust zaczęły aż drżeć, tak bardzo był zdegustowany tym, co pani Klotylda mówiła i jak się zachowywała. Bo że to była pani Klotylda, to już był w stu procentach pewien. Puścił więc mimo uszu całą tę niesmaczną paplaninę pani Klotyldy i podszedł do pani, która wydawała mu się od samego początku być panią dyrektor. Nie mylił się. Pani dyrektor ciągle jeszcze zalana łzami, ale już z szerokim uśmiechem podziękowała mu za to, że zaopiekował się jej dziećmi i że im pomógł. Zaraz też zaprosiła go w progi Domu Dziecka, aby go ugościć i by mógł sobie odpocząć. Chwatko serdecznie podziękował za zaproszenie, ale odmówił, tłumacząc się tym, iż chciałby jeszcze przed zachodem słońca zdążyć przyprowadzić Basiurkę, bo potem, to on wraz z siostrą musi niezwłocznie udać się w dalszą drogę. Pani dyrektor rozumiała Chwatka doskonale i nie nalegała. Chwatko wtedy poprosił ją na stronę i wszystko jej dokładnie powiedział o tym, co o Rafale i Bronku powiedzieć jej zamierzał. O ich szczerej chęci poprawy, o ich żalach i tęsknotach, o ich lękach i pragnieniach. A na koniec poprosił ją, aby pomogła im uwierzyć w siebie i w słuszność postawionych sobie celów. No i również, by pomogła im w realizacji tych celów. Pani dyrektor słuchała Chwatka z wielkim przejęciem i wzruszeniem. Bez zastanowienia zgodziła się na wszystko o co ją prosił. Po jej twarzy znów spływały łzy. Łzy wzruszenia i szczęścia. Chwatko zrobił wtedy coś takiego, że samego go zdumiało. Otóż schylił się do pani dyrektor, ujął jej malutką dłoń w swe ogromne łapsko i ją… pocałował. Po czym zdumiony i z lekka zawstydzony, uśmiechnął się do niej serdecznie i powiedział, że musi jeszcze porozmawiać z panią Klotyldą, bo potem, kiedy przyprowadzi Basiurkę do domu, to już nie będzie miał czasu, gdyż niezwłocznie będzie musiał udać się w dalszą drogę.
Gdy Chwatko odszedł od uszczęśliwionej pani dyrektor, wszystkie dzieci wraz z Bronkiem i Rafałem przybiegły do niej i coś się z nią naradzały. Po czym parę z nich pobiegło w stronę ich ogrodu.
Chwatko, zbliżając się do fałszywie uśmiechniętej pani Klotyldy, poczuł na plecach delikatne stukanie. To Gryzio przypominał mu o uciekającym czasie. Na pewno bał się nieborak, że lada moment dojdzie do zdalnego uruchomienia przez K-1 i K-2 dodatkowej, trzydziestominutowej kompresji i Chwatko może stracić równowagę i wyrżnąć razem z nim na ziemię. A to nie byłaby dla niego miła perspektywa. Chwatko zrozumiał to stukanie i szeptem uspokoił Gryzia, że ma wszystko pod kontrolą i że już właśnie zamierza kończyć cały ten teatr z Klodzią, i to dramatycznym epilogiem.
Kiedy Chwatko stanął przed panią Klotyldą, rozglądnął się za K-1. Ku jego zaskoczeniu i zadowoleniu zarazem, spostrzegł jego połyskujący złoty kombinezon pomiędzy drzewami w wąskim pasie lasu stykającym się z ogrodem Domu Dziecka. Był naprawdę mocno zaskoczony jego wyczynem, bo zdał sobie sprawę, że K-1 musiał się przedzierać obrzeżami polany i wykonywać przy tym kryty slalom między drzewami, żeby go nikt nie zauważył. — „Kochany K-1” — powiedział do siebie i popatrzył na panią Klotyldę.
Tak, tak, kochana Klodzia! — zawołała uszczęśliwiona pani Klotylda, bo zrozumiała, że Chwatko to mówił do niej i o niej.
Pani kochana?! Toż to wielka kpina! — zawołał Chwatko ze zniesmaczoną miną i bez ogródek przystąpił do rzeczy. — Pani musi odejść z Domu Dziecka, bo pani się nie nadaje do opieki nad dziećmi. I proszę to zrobić natychmiast.
Ależ proszę pana, co pan?! — zawołała zaskoczona, obrażona i przerażona zarazem pani Klotylda. — Beze mnie ten Dom Dziecka by nie istniał. Ja jestem jego podporą. Całe moje życie poświęciłam tym wstrętnym bachorom, a teraz miałabym odejść. Po moim trupie! Nie zrobię tego…
Właśnie że pani zrobi, i to natychmiast! — zawołał Chwatko. — Bo jak nie, to osobiście zrobię z panią porządek. Za te ośle uszy, za ten nos Pinokia, i w ogóle, za całe zło jakie pani serwuje tym biednym i nieszczęśliwym dzieciom. One potrzebują miłości, zrozumienia i serdecznej pomocy w ich smutnym życiu bez rodziców, a co w pani osobie mają? Chodzące zło i nienawiść!
Zanim Chwatko zaczął przekonywać panią Klotyldę do odejścia z Domu Dziecka, K-1 wystrzelił w ich kierunku małą pluskwę, czyli podsłuch dalekosiężny. Słyszał więc wszystko. Nie od razu wiedział, co ma zrobić z tą jędzą, panią Klodzią, ale był pewien, iż zrobić coś musi. I gdy usłyszał od Chwatka o tych oślich uszach i nosie Pinokia, to coś go tchnęło, chociaż nie rozumiał o co właściwie Chwatkowi chodziło z tymi częściami twarzy. Musiał to natychmiast sprawdzić. Wyciągnął w pośpiechu z pasa bezpieczeństwa malutki przyrząd, który wcześniej służył mu za duszdiaskop i wystukał na nim hasło: „ośle uszy” i po chwili „nos Pinokia”. Odpowiedzi jakie otrzymał, bardzo go ucieszyły. Szybko sięgnął do pasa i wyciągnął z niego inny podłużny przedmiocik, przyłożył go do oka dolnej twarzy, a po chwili do ust…
Chwatko w tym czasie zastanawiał się jakiego by tu argumentu użyć, aby porządnie nastraszyć panią Klotyldę i zmusić ją do odejścia z Domu Dziecka. Wpatrywał się więc w jej rozzłoszczoną twarz, aby wyraz jej twarzy podsunął mu jakąś myśl, gdy nagle zauważył, że ona łapie się za swoje uszy, a one rosną jej w rękach. Zdumiał się niesamowicie. — „Czyżby moje myśli w ciele wielkiego człowieka miały takie skuteczne działanie?” — pomyślał. Nie zdążył się jeszcze dokładnie wczuć w te swoje myśli, gdy nagle zobaczył, że pani Klotylda puszcza swoje ogromne uszy i łapie się za rosnący w mgnieniu oka nos. Oniemiał z wrażenia całkowicie. Szybko jednak doszedł do siebie, bo w plecaku coś mu zarechotało. Nie zastanawiając się dłużej nad przyczyną tak znaczącej zmiany fizjonomii pani Klotyldy, odezwał się do niej ponownie, i to bardzo poważnym głosem:
Czy już panią przekonałem do odejścia z Domu Dziecka, czy mam użyć jeszcze innych argumentów?
Nie, nie, nie trzeba! Odchodzę! Odchodzę natychmiast, ale niech mnie szanowny pan już nie straszy i błagam niech mi pan usunie z mojej twarzy to paskudztwo… A ja już odchodzę… już, natychmiast, nieodwołalnie…
Chwatkowi tak bardzo chciało się śmiać z wyglądu pani Klotyldy, że aż musiał zrobić małą przerwę na parę głębszych oddechów, by nie buchnąć gromkim śmiechem prosto w jej oburzoną twarz. Ale w końcu szkoda mu się zrobiło zwierząt, atrybutem których przyozdobiona została fizjonomia tej złośnicy. Żal mu się zrobiło również Pinokia, że wizerunek jego nosa, z którego on sam był przecież taki dumny, został użyty w przypadku tak złej osoby. Chwatka ogarnęły mieszane uczucia. Lecz wnet skojarzył sobie, że cała ta maskarada zmierza ku dobremu. Uśmiechnął się wtedy w duchu do Pinokia i do wszystkich oślątek na świecie, zrobił jeszcze jeden głęboki wdech, i powiedział:
No! I niech tak zostanie…
Nie, nie! Po stokroć nie! Nie może przecież tak zostać! — wrzeszczała pani Klotylda, aż wszyscy zebrani na polanie odwrócili się w jej kierunku.
Na polanie powiało grozą. Wszystkie dzieci wpatrywały z niedowierzaniem w ich wychowawczynię i nie wiedziały, czy mają płakać, czy się śmiać. Na wszelki wypadek wolały nie reagować. Dalej wpatrywały się w przyozdobioną i rozsierdzoną twarz ich pani i milczały. Ale nagle rozległ się głos któregoś z panów wychowawców:
Ty, Klodzia, a tobie co? Chyba nie myślisz, że w takiej masce zdobędziesz serce pana Chwatka?
Te słowa były niczym woda na młyn. Wszyscy jak na komendę buchnęli gromkim śmiechem. Śmiali się wychowawcy, śmiały się dzieci. Aż cała polana tętniła od ich śmiechu. Nic dziwnego, na polanie jest zawsze wspaniała akustyka, z której też i leśne echo z wielką frajdą korzysta. A że echo ma też pomiędzy ścianami lasu ogromną siłę odbicia, przez to jego siła nośna jest długofalowa. Wesoły śmiech słychać więc było daleko, bardzo daleko.
Chwatkowi również udzielił się ten śmiech, ale na początku próbował go jednak tłumić. Buchał parę razy śmiechem i wyhamowywał go od razu. Lecz nagle nie wytrzymał i huknął potężnym basem. Aż się sam swojego śmiechu przeraził. Ale tylko na moment, bo gdy usłyszał w oddali głośne zgrzytanie, zaczął śmiać się jeszcze głośniej. Musiał przecież zagłuszyć śmiech K-1. Czuł też na plecach drżenie plecaka, a to go jeszcze bardziej rozochociło do śmiechu. Śmiał się więc jak nakręcony i nie mógł przestać. Ale gdy zobaczył czerwoną z wściekłości, i chyba też ze wstydu, twarz pani Klotyldy, pomyślał sobie, że już jej wystarczy tej nauczki. Że powinna już raz na zawsze zniknąć z Domu Dziecka i dać dzieciom spokój swym złym przykładem oraz swymi złymi, pozbawionymi uczucia metodami wychowawczymi. Przestał się śmiać i zawołał do niej:
No, to niech pani zmyka do własnego domu i niech pani nigdy nie pokazuje się dzieciom na oczy. W domu pani nos i uszy wrócą do normy. Ale gdyby przyszło pani do głowy znów pokazać się w Domu Dziecka, to nos i ośle uszy odrosną w mig, i to dwa razy większe…
Pani Klotylda nie chciała już nic więcej słyszeć. Ruszyła więc z miejsca jak narowisty ogier z kopyta i pognała przez polanę w szalonym tempie, przy wtórze śmiechu i do jego rytmu.
Chwatko patrzył za panią Klotyldą z zadowoleniem. Następne zadanie wykonane. Dzieci zostały wybawione od tej pseudowychowawczyni. Chociaż polana dalej tętniła śmiechem, a plecak jego w dalszym ciągu drżał, on sam już się nie śmiał. Zastanawiał się tylko, skąd przyszło mu do głowy, aby na koniec tak właśnie pani Klotyldzie powiedzieć. Nie może być przecież pewnym, co stanie się z jej uszami i nosem. Ale zaraz pomyślał, że to może być jednak prawda, bo o ile on za jakieś pół godziny utraci moc wielkiego człowieka, to i jego myśli stracą moc działania. — „Tak, to jest logiczne” — ucieszył się ze swej myśli, bo źle by się czuł, gdyby wiedział, że ktoś cierpi przez niego dłużej niż byłoby to potrzebne. Nawet taki zły człowiek, jak pani Klotylda.
Nadszedł czas pożegnania. Chwatko czuł coraz silniejsze zawroty głowy. Trzecia godzina ich kompresji zbliżała się nieuchronnie. Chwatko zdawał sobie sprawę, że lada moment K-1 uaktywni przy pomocy K-2 zdalne przedłużenie ich wielkości, a on nawet nie miał się czego uchwycić na tej szczerej polanie. Zaczął się rozglądać za Bronkiem i Rafałem, by się z nimi niezwłocznie pożegnać, i wtedy zauważył, że czworo dzieci biegnie od strony Domu Dziecka i niesie piękne białe lilie. Chwatka to bardzo wzruszyło. Bo to oznaczało, że chłopcy pamiętali o jego życzeniu i tak efektownie chcą się z nim pożegnać. Czwórka dzieci zbliżyła się do Chwatka, a za nimi w ciasnym półkolu stanęły wszystkie dzieci i wychowawcy. Wtedy na czoło wysunęła się pani dyrektor wraz z Rafałem i Bronkiem. Pani dyrektor jeszcze raz serdecznie podziękowała Chwatkowi za wszystko, co dla nich zrobił. A wypowiadając słowa: „za wszystko”, znacząco puściła do niego oczko i uśmiechnęła się konspiracyjnie. Potem pozbierała od dzieci białe lilie i z łezką w oku wręczyła je Chwatkowi osobiście. Nagle odwróciła się do wszystkich dzieci i kazała im się ukłonić i powiedzieć: do widzenia wielkiemu przyjacielowi dzieci. Dzieci dygały w pięknych ukłonach i chórem wołały: — „Do widzenia, drogi Chwatko! Wróć do nas, wróć do nas! Do widzenia, do widzenia, do miłego zobaczenia!” — i z uśmiechem odwracały się, ruszając w stronę swego domu. Za nimi poszli wychowawcy. Została tylko pani dyrektor oraz Rafał i Bronek. Pani dyrektor pozwoliła chłopcom jeszcze chwilę pozostać z Chwatkiem i pożegnać się z nim ciepło jak z kimś najbliższym. Jak z kimś, za kim będzie się tęsknić. Jak z kimś, kogo będzie się wypatrywać. A na odchodnym poklepała swych wychowanków po ramionach i dodała jeszcze:
Muszę wam chłopcy powiedzieć, że los wam sprzyja. I ja osobiście wierzę, że wykorzystacie każdą daną wam szansę, by żyć w zgodzie z własnym sumieniem. — Po czym pomachała Chwatkowi na pożegnanie i powolnym krokiem ruszyła w stronę domu, do swych ukochanych dzieci.
Rafał i Bronek podeszli do Chwatka najbliżej jak tylko mogli, i zadzierając głowy do góry, w milczeniu wpatrywali się w jego twarz. Chcieli ją sobie utrwalić w pamięci na zawsze.
No dobra, chłopaki. Dość tych sentymentów! — zawołał duch leśny. — Bądźcie zdrowi i żyjcie w zgodzie z własnym sumieniem, a cała reszta przyjdzie sama… I żadnych łez! Żadnych więcej pożegnań! Biegnijcie już za waszą panią i bądźcie weseli. Będziemy do was wracać w przyszłości i razem spędzimy jeszcze wiele miłych chwil. A więc, do zobaczenia, chłopaki!
Mówiąc te słowa, Chwatko poczuł dziwne uczucie mrowienia na całym ciele. Domyślał się, że oto nadchodzi godzina zero. Niewiele się zastanawiając, usiadł na trawie, by nie upaść i nie zrobić Gryzowi krzywdy.
Do zobaczenia, chłopaki! — powtórzył jeszcze raz i mocno uchwycił się trawy. Po czym, prawie już szeptem dodał: — Zmykajcie, proszę was. Ja tu sobie jeszcze chwileczkę przed podróżą posiedzę. Jak tradycja nakazuje. A wy biegnijcie wprost do domu, i proszę was, nie oglądajcie się już za siebie… Biegnijcie, kochane chłopaki…
Chłopcy wyczuli, że duch leśny ma jakieś tam swoje powody, by zostać samemu. Uszanowali więc jego prośbę. A że duch, siedząc na trawie miał akurat głowę prawie na wysokości ich głów, podskoczyli jeszcze do niego z obu stron i pocałowali go jednocześnie w policzki. Potem odwrócili się momentalnie, i ze słowami: — „Zawsze będziesz w naszych sercach” — pognali przez polanę niczym dwa wichry.
Chwatko patrzył za oddalającymi się chłopcami ze wzruszeniem. Nie uronił jednak ani jednej łezki. Był już pewien, że to nie koniec ich znajomości. Że nie bajdurzył, mówiąc im, iż razem przeżyją jeszcze wiele miłych chwil. Patrzył za nimi tak długo aż zupełnie zniknęli za ścianą drzew. I chociaż czekała go w najbliższych minutach wielka niewiadoma, to jednak się nie przejmował. Nie czuł żadnego lęku. Czuł się szczęśliwy.
Gryziu, a tobie co? Czemu beczysz? — spytał nagle, wyrwany z zadumy buczeniem kuzyna. — Wierz mi, to nie koniec naszej znajomości z wielkimi chłopcami. Zobaczysz.
Tak myślisz? Bardzo bym chciał, by była to prawda. Polubiłem ich. A myślisz, że będzie to kiedyś możliwe, bym i ja mógł się im na oczy pokazać?
Tak myślę Gryziu. Z pewnoooośśśścią… — Chwatko nie skończył, bo zabrakło mu tchu.
Gryziu zaniepokojony o kuzyna spuścił się po plecaku prosto na kępkę trawy. Na szczęście Chwatko nadal siedział na trawie, nie miał więc wysoko. Podbiegł natychmiast do przodu i stanął między nogami kuzyna.
Chwatko, czy to już?! — spytał szeptem i z wielką troską wpatrywał się w twarz wielkiego kuzyna. — Boli?
Nie wiem co jest. Nie czułem żadnego szarpnięcia, żadnego też gwałtownego zawrotu głowy, ale czuję tylko, że opuszczają mnie siły. Nawet tracę wzrok i czucie. I nie wiem już, czy jeszcze siedzę na trawie, czy już leżę.
Gryzio wystraszył się nie na żarty. Bał się, że coś złego może się stać Chwatkowi. Tym bardziej, że Chwatko rzeczywiście bez sił opadł cały na trawę. Twarz jego zaczęła blednąć jak te białe lilie, które trzymał w dłoni, a oczy stawały się martwe. Gryzio biegał jak oszalały dookoła Chwatkowej głowy i nie wiedział jak mu pomóc.
Chwatko kochany, tylko nie umieraj! Błagam cię, tylko nie umieraj! Gdzie ten K-1?... K-1, ratunku! Chwatko umiera! Ratunku!
Żadnego jednak odzewu ze strony K-1 Gryzio nie usłyszał. Zaczął więc skakać, bo wysoka w niektórych miejscach trawa zupełnie przysłaniała mu widok. Nigdzie jednak K-1 nie było widać. Gryzio z przerażeniem pomyślał, że może taki sam los spotkał również i jego. — „Co robić?! Co robić?!” — krzyczał sam do siebie. Pierwszy raz w życiu tak bardzo się bał, i to nie o siebie, a o kogoś. I nie wiedział jak ma im pomóc. A to było najgorsze. Wtedy przypomniał sobie o gwizdku, który K-1 dał Chwatkowi. Zaczął przeszukiwać kuzyna kieszenie w kombinezonie. Nigdzie go nie mógł znaleźć. Chciało mu się wyć z rozpaczy. Chwatko leżał bez ruchu i nie dawał znaków życia. Gryzio miał już najgorsze myśli. W ostatnim odruchu desperacji, wskoczył Chwatkowi na jego lewe przedramię i z całych sił, dwoma rękami, zaczął ugniatać mu klatkę piersiową, by pobudzić jego serce. Chwatko jednak ani drgnął. Gryzio po chwili opadł zupełnie z sił i osunął się z jego przedramienia na ziemię. Było mu już wszystko jedno, bo zdał sobie nagle sprawę, że znikąd pomocy nie można się spodziewać. Chciał umrzeć razem z kuzynem. Popatrzył tylko jeszcze na białe lilie (które niechcący nieco stratował, biegając w panice dookoła Chwatka), i już chciał zamknąć oczy w oczekiwaniu na śmierć, gdy nagle coś zauważył. Lewa dłoń Chwatka była trochę rozwarta, a w niej, pomiędzy końcówkami łodyżek kwiatów coś błyszczało. Gryzio wiedziony ostatnią nadzieją, zerwał się na równe nogi i zaczął grzebać w dłoni kuzyna. — „Gwizdek!” — krzyknął. Tak, Chwatko trzymał w dłoni gwizdek. Biedny Gryzio nie wiedział jak dmuchnąć w ten potężny dla niego, niczym trąba jerychońska, instrument. Wiedział natomiast, że ten oto gwizdek jest jedyną i na pewno ostatnią szansą. Z wielkim trudem wprawdzie, ale udało mu się wygrzebać go z dłoni Chwatka. Jeden koniec gwizdka położył na ziemi, a drugi oparł o nadgarstek kuzyna. Sam szybko położył się obok, chcąc jakoś spróbować dmuchnąć. Ale niestety, nie mógł złapać tchu po takim wysiłku. Przez chwilę leżał bez ruchu i sapał jak miech kowalski. Wreszcie nabrał dużo powietrza w płuca i już miał dmuchnąć w gwizdek, gdy nagle spostrzegł, że ta końcówka gwizdka, która służy do dmuchania jest u góry, czyli na nadgarstku Chwatka. — „Ty skończony jełopo, nie będziesz chyba w ziemię dmuchał!” — wrzasnął do siebie potwornie wściekły i całą operację ustawiania gwizdka rozpoczął na nowo. Z wściekłości na siebie i z desperacji, poszło mu to tym razem o wiele szybciej i nawet jakoś dziwnie tchu nie stracił. Poczuł się zgoła o wiele silniejszy. Siła go wręcz rozpierała. Położył się ponownie na ziemi i z całych sił dmuchnął w gwizdek... I nic! Nic nie usłyszał i nic nie poczuł. Nie załamał się jednak tym, bo sobie przypomniał, że K-1 mówił, iż nikt gwizdka oprócz niego nie usłyszy. Złapał natychmiast za jego dolną część i zaczął go przeciągać na najwyższą w pobliżu kępkę trawy. Oparł go o nią i wszedł po gwizdku na sam szczyt. Przysłonił dłonią oczy i zaczął się rozglądać po całej polanie za K-1. Gryzio nie wiedział, z której strony może się K-1 spodziewać, bo to tylko Chwatko widział go wcześniej ukrytego za drzewami. Kręcił się więc nerwowo w kółko i po kilka razy lustrował polanę, miejsce po miejscu. I nagle zauważył, że nie daleko od niego, w miejscu gdzie rosła wysoka trawa, coś jakby się poruszyło. Nie wiedział, co to było, bo oprócz poruszającej się trawy niczego widać nie było. Długo się nie zastanawiając, zjechał po gwizdku na ziemię i pobiegł jak błyskawica w tamtym kierunku. Kiedy dobiegł do tego miejsca, serce mu mało z piersi nie wyskoczyło, i to nie z wysiłku po trudnym biegu przełajowym, lecz z okropnego widoku, jaki tam zastał. Zobaczył tam K-1, jak leży na trawie zwinięty w kłębuszek i sapie okropnie, jakoś tak gwiżdżąco i głośno.
K-1, przyjacielu kochany, dobrze że jesteś! — Gryzio rzucił się na twarze K-1 i próbował odgarnąć z nich jego długie zielone włosy. — Błagam cię, wstań. Wstań i ratuj Chwatka. Chwatko umiera… Błagam ratuj mojego kochanego kuzyna… Ratuj siebie! Ratuj was obu!
Grrrryyyzzziooo??? — K-1 wysapał z wielkim trudem i próbował się do Gryzia nawet uśmiechnąć. Lecz nagły grymas cierpienia wykrzywił mu obie twarze jednocześnie i zesłabł.
K-1 był u kresu sił. Sam nie rozumiał, co się stało, że tak nagle stracił moc wielkiego człowieka. Stracił w ogóle jakąkolwiek moc. Leżał tak w trawie jak ostatnia niemota i nie miał siły się podnieść. Stracił nawet rachubę czasu i już sam nie wiedział, jak długo trwał w takim stanie. I dlaczego w ogóle znalazł się na trawie. Przecież stał za drzewem, kiedy dzieci odchodziły od Chwatka. Tak jakby przez mgłę, ale zaczynał coś sobie przypominać. Otóż przypomniał sobie, że poczuł się nagle bardzo słabo i usiadł pod drzewem i… chyba stracił przytomność. A potem jakiś dźwięk nieco go ocucił. Tak, dźwięk. To był dźwięk gwizdka. Zrozumiał, że Chwatko wzywał go o pomoc. Przebłyskami świadomości kojarzył sobie, że z Chwatkiem musiało dziać się podobnie. Musiał się więc najprawdopodobniej oderwać od drzewa i ruszyć w kierunku wzywającego pomocy Chwatka. A potem, po drodze, to chyba znów stracił przytomność, dlatego leżał na polanie. Ale znów jakiś dźwięk pomógł mu odzyskać utraconą ponownie świadomość. Ale co to był za dźwięk? Bo że nie był to dźwięk gwizdka, tego był już pewien. To był czyjś głos. Tak, to był głos krzyczący, że Chwatko umiera. Gdy K-1 to wszystko sobie przypomniał, z wielkim wysiłkiem szeroko otworzył oczy. Widok Gryzia go w tym upewnił. Był zdruzgotany. — „Luno najukochańsza pomóż!” — wrzasnął w myślach wniebogłosy. I nagle poczuł, że trzyma w ręce radarton. Powolnym ruchem podnosił rękę wraz z nim do oczu i zobaczył na jego czasomierze, że ostatnie pięć minut z ich trzech godzin kompresji dopiero się zaczyna. Nadzieja jaka się w nim zatliła, sprawiła, że poczuł się na tyle mocny, aby szeptem odezwać się do Gryzia.
Jak dobrze, że jesteś. W tobie nadzieja. Naciśnij ten zielony przycisk. K-2 zaraz nas uratuje.
Gryzio momentalnie nadepnął nogą przycisk radartonu i popatrzył na K-1. Niestety nie zauważył żadnej zmiany. Ale przypomniał sobie, że to może chwilę potrwać zanim K-2 dobiegnie do samopojazdu, więc nieco się uspokoił. Nachylił się nad głowami leżącego K-1, i patrząc mu na przemian w dwie pary oczu, powiedział:
Chwatko tam umiera w samotności…
K-1 wiedziony nagłą nadzieją i poczuciem odpowiedzialności za przyjaciela, poczuł nagle przypływ małej porcji sił. Zaczął się więc powoli czołgać, bardzo powoli. Ale się doczołgał, wspomagany ogromną siłą woli, własną i Gryzia.
Malutki Gryzio, człapiąc za czołgającym się K-1 wpatrywał się w niego intensywnie i popychał go wzrokiem do przodu. Dalej i dalej, w kierunku Chwatka.
Kiedy K-1 znalazł się już przy leżącym bez ruchu Chwatku, opadł bez sił tuż obok, ale zdążył go jednak chwycić za prawą rękę. Nie mógł niestety ścisnąć jej mocniej. Nie starczyło mu już sił. A może Chwatko coś w niej trzymał, dlatego nie mógł? 



Link do powieści: "K-X ląduje" (w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach). 

cdn. — może i nastąpi, ale jak już, to po wakacjach.

piątek, 21 czerwca 2019

Noc Świętojańska i jej moc

Po tych niesamowitych afrykańskich upałach poczułam się tak bardzo wypluta, wyżymana, wymaglowana, wysuszona, wy... wy... już sama nie wiem, jaka jeszcze „wy...”, że koniecznie musiałam się zrelaksować. Ot, taki wewnętrzny mus. Postanowiłam więc wybrać się w nocy do lasu. Wszak to Noc Świętojańska. Albo jak kto woli, Sobótka albo Kupalnocka albo też Noc Kupalna. Jak zwał, tak zwał, ważne by w tę szczególną noc, najkrótszą w roku, w której następuje letnie przesilenie słońca, nie być w łóżku a w lesie… No i byłam. A jakże!
Muszę jednak przyznać, że jak już do lasu dotarłam, byłam trochę zawiedziona. Dlaczego? Ano dlatego, że nikogo w lesie nie spotkałam. Żadnych sobótkowych imprezowiczów. No, może za wyjątkiem jednej parki, która kokosiła się w aucie na parkingu przed lasem. Ale kiedy sobie przypomniałam gdzie jestem, od razu uczucie zawodu mnie opuściło. No bo też kogo miałam spotkać w niemieckim lesie? Przecież Sobótka to słowiańskie święto. Germańcy pojęcia nie mają co to za święto... i niechaj żałują.
To nagłe odkrycie jednak nic a nic mnie nie zniechęciło i dalej zasuwałam w głąb lasu. Bo też wiem, że roślinność jest tutaj taka sama jak w Polsce i paproci w lasach rośnie na zabój.
Idąc raźnie ścieżynką przez las, niemalże z każdym krokiem nabierałam coraz to większego przeświadczenia, że jeśli kwiat paproci nie jest mitem to i w niemieckim lesie znajdę go z pewnością. No i znalazłam!


Pięknego kwiatuszka paproci nie zerwałam jednak, gdyż przypomniałam sobie z baśni Kraszewskiego, że choć kwiat paproci spełnia wszystkie życzenia i w mig można stać się bogatym i szczęśliwym, to jednak ani bogactwem ani szczęściem nie można się z nikim dzielić. To po co mi taki kwiat? Po co mi takie bogactwo? Sama nigdy bogatą być nie chciałam i nie chcę. Szczęśliwą zaś jestem od dawna... Nauczyłam się, sama, i żadna nadprzyrodzona moc nie była mi do tego potrzebna.
Eee tam, do kitu taki kwiatuszek! Pstryknęłam mu tylko fotkę i ze śpiewem na ustach: — ”Hej, Sobótka, Sobótka, dzień jest długi noc krótka...”, szczęśliwa, powędrowałam przez las.

Miałam cichą nadzieję, że chociaż jakąś czarownicę spotkam. Wszak w Noc Świętojańską powinny być bardzo aktywne. A wiem, że i w Niemczech jest ich niemało, i to wszelkiej maści. Ale gdzie tam, ani w głębi lasu ani na rozstaju żadnej nie spotkałam. Phiii!... a mówiło się kiedyś o sabacie czarownic w noc sobótkową, a tu ani jednej. A może się mnie wystraszyły? Kto wie?

Zawiedziona nieco powędrowałam dalej. Nie chciało mi się jeszcze wracać do domu. Szłam, wsłuchując się w chrupanie kamyczków pod stopami i zastanawiałam się nad światem. A miałam się nad czym zastanawiać, bo też od jakiegoś już czasu nurtuje mnie natrętna myśl, że świat stał się jakiś taki nijaki... Taki, że nawet czarownice tracą swą moc. No, może nie wszystkie... Ale jednak!

Kiedy dotarłam do leśnej polanki, postałam na niej na jednej nodze i podumałam jeszcze przez chwilę. Po czym zrobiłam kilka głębokich oddechów, coby na zapas napełnić płuca tym pachnącym świętojańskim powietrzem, i zaczęłam rozglądać się dookoła. Stwierdziłam, że zaczyna już świtać, wtedy radośnie zawołałam sama do siebie:
No, Czarodziejko, jazda z lasu! — i czując w sobie przeogromną moc, jakiej do tej pory jeszcze nie zaznałam, chichocząc, udałam się do domu.
Z kategorii: Niby-bajka 

Wakacje z naturą

Hen za miastem rośnie las
I zaprasza dzieci was…
Pięknie wokół szumią drzewa,
A chór ptaków głośno śpiewa.

Chodźcie dzieci — wszystkie wraz,
Bo wakacji nadszedł czas!!!


No to w drogę, przyszła pora,
Odejść od kompa i telewizora.
Torbę szkolną rzucić w kąt,
Siedzieć w domu — wielki błąd!

Chodźcie dzieci — wszystkie wraz,
Bo wakacji nadszedł czas!!!

Na ramiona plecak załóż
I wygodne buty nałóż
Hej, do lasu! — Hej, per pedes!
Tak by zrobił Archimedes.

Chodźcie dzieci — wszystkie wraz,
Bo wakacji nadszedł czas!!!



Gdy do lasu już dotrzemy
W kole wielkim się zbierzemy,
Zaśpiewamy głośno wraz
Aż odpowie echem las.

Chodźcie dzieci — wszystkie wraz,
Bo wakacji nadszedł czas!!!


Potem dalej… głębiej w las…
Śpiew na ustach… marsz… i marsz!
W środku lasu jest polana,
Zabawimy tam do rana.


Wprzódy obóz rozbijemy
I ognisko rozpalimy…
Potem miło już zmęczeni,
Przy ognisku zasiądziemy.


Magia ognia czyni cuda,
Nie dopadnie nas tu nuda…
Wnet gawędę rozpoczniemy,
Moc przygody poznać chcemy.

Las i polana, noc i ognisko —
Wszystko to dla nas — bardzo blisko.
Życie jest piękne! Wierzcie nam.
Żyć w zgodzie z naturą życzymy wam!

Późna noc… Ciemno wokoło…
I choć nam ciągle jest wesoło,
 Zanućmy piosnkę smętną wraz.
Tak pożegnamy cichnący las.


Do namiotu!!! Spać już pora…
Chyżo wskakujmy do śpiwora…
Do snu nas utuli gwiaździsta noc,
A ranek przyniesie znów przygód moc.


Chodźcie dzieci! Wszystkie wraz,
Bo wakacji nadszedł czas!
Chodźcie dzieci! Chodźcie wraz —
ZEW NATURY — wzywa nas!!!


czwartek, 20 czerwca 2019

Mamy lato...

Lato do życia wokół się budzi...
W jego anturażu nikt się nie nudzi.
Bo lato wszystkich stawia do pionu,
Wystarczy do niego wyjść czasem z domu.



Wakacje czas zacząć

Lato, lato, piękne jest lato!

Wie o tym mama, wie także tato.
I każde dziecko też świetnie wie:
To czas wakacji... każdy ich chce.  


Wszak wakacje to fajna rzecz,
Każde z nas — powinno je mieć,
By przyrody bliżej być,
By ją podziwiać i pięknie żyć.
 

Na wakacjach przygód moc

Czeka dzieciaki — aż po noc.
Słońce raduje — po szary zmierzch...
Ten cudny czas garściami bierz!


A więc w drogę! Ruszać pora!
Nie zapomnij wziąć śpiwora. 
No i ruszaj w szeroki świat... 
Wciąż wesół bądź, z wakacji rad.

***
 
Chodźcie dzieci, wszystkie wraz,
Bo wakacji nadszedł czas!
Chodźcie dzieci, chodźcie wraz,
ZEW NATURY — już wzywa nas!!!