wtorek, 25 czerwca 2019

K-X ląduje (16 cz.)

Po chwili duch leśny i duch podziemia ponownie stali obok małych-wielkich chłopców. Chwatko powiedział im o wszystkim, tak jak zamierzał. Chłopcy po wysłuchaniu od razu przyrzekli, że nikomu nigdy nie wspomną, iż mieli z duchami do czynienia. Bo po pierwsze, nikt by im i tak nie uwierzył, a po drugie, każdy by pomyślał, że oni sfiksowali, więc sami są o tym przekonani, że ich znajomość z duchami musi pozostać, i na pewno pozostanie, ich wielką tajemnicą do końca życia. Chłopcy ucieszyli się bardzo, że duch leśny pozostanie z nimi jeszcze dłużej. Żałowali natomiast, że muszą się już pożegnać z duchem podziemia. Podziękowali mu jeszcze raz serdecznie za wszystko, co dla nich zrobił, i ze łzami w oczach rzucili mu się do nóg, aby go wyściskać za uda. Duch podziemia schylił się i złapał obu chłopców za ręce. Stali więc we trójkę w kółku (Rafał z Bronkiem w przypływie wzruszenia chwycili się również za ręce) i na przemian, patrząc sobie w oczy, trwali tak w milczeniu jakiś czas. Wreszcie duch podziemia poklepał delikatnie obu chłopów po plecach i ze słowami: — „Powodzenia w życiu odkrytym na nowo”, odwrócił się momentalnie i pobiegł w stronę zarośli. Chłopcy patrzyli za nim z ogromnym żalem. Patrzyli tak długo, aż zupełnie znikł w zaroślach i zarośla przestały się ruszać. Już mieli się odwrócić w stronę ducha leśnego, gdy nagle z zarośli ponownie ukazały się głowy ducha podziemia. Duch pokiwał im dwiema rękami naraz i zawołał półgłosem: — „Do zobaczenia, chłopaki!”, i znikł zupełnie. Chłopcy otarli ściekające im po policzkach łzy i uradowani tak bardzo znaczącym dla nich pożegnaniem, szeptali: — „Do zobaczenia w przyszłości, nasz kochany duchu podziemia”.
Malutki Gryzio, przyglądając się tej scenie spod klapy plecaka, tak bardzo się wzruszył, że rozbeczał się na dobre. I wcale się swego beczenia nie wstydził. Był w tym przypadku na tyle w dobrej sytuacji, iż nikt go nie widział. Mógł więc sobie pofolgować i beczeć ile wlezie. Beczał więc bezgłośnie, aż był cały mokry od łez. Jedyną rzeczą, z powodu której musiał jednak zaprzestać płaczu, była mokra plama na ściance plecaka, i to od strony pleców Chwatka. Gdy ją zauważył, szybko wytarł łzy rękawem swego purpurowego kombinezonu i dalej zaglądał ze wzruszeniem na wielkich chłopców.
Duch leśny Chwatko również się wzruszył. Nie miał jednak czasu, aby dłużej trwać w takim stanie. Delikatnie poruszał tylko plecakiem, gdyż wydawało mu się, że się aż spocił na plecach ze wzruszenia, po czym odezwał się do chłopców:
Chodźcie, chłopcy. Musimy podejść do dzieci oraz waszych wychowawców i ich uspokoić. Niech zobaczą, że już jesteście z powrotem, i to cali i zdrowi. Pójdziemy przez polanę, to może sami nas zauważą i będą biec nam naprzeciw… A powiedzcie mi tylko, daleko jeszcze do waszego domu?
Nie, nie… za tą polanką jest jeszcze wąski pas lasu, a zaraz zanim zaczyna się nasz ogród. A po środku ogrodu stoi nasz dom — powiedział Rafał. — No to chodźmy, bo zaczyna być mi żal pani dyrektor. Na pewno bardzo martwi się o nas… A może i niektóre dzieci też?
Duch leśny ruszył pierwszy w kierunku polany, a parę kroków za nim, z jednej strony Rafał, z drugiej Bronek. Wielcy-mali chłopcy musieli dobrze naciągać nogi, by nadążyć za swoim ogromnym wybawicielem, duchem leśnym.
Chłopcy zdawali sobie sprawę, że w domu musi spotkać ich kara, ale pierwszy raz byli przekonani, iż na nią zasłużyli. I wcale się jej nie obawiali. Wręcz przeciwnie, paradoksalnie jej pragnęli. Wydawało im się, że poczują się lepiej, gdy odpokutują swoje czyny. Szli więc raźnym krokiem obok swego wybawiciela z ich niechlubnego życia i raźniej robiło im się na duszy. Byli dumni, że mogą wszystkim dzieciom, wychowawcom i pani dyrektor przedstawić swego nowego przyjaciela, którego poznali w lesie, a który pomógł im odnaleźć drogę do domu, gdy zabłądzili. Bo właśnie taką wersję ich zniknięcia mają opowiedzieć wszystkim z Domu Dziecka. Tak po drodze przez polanę razem ustalili. Logiczne, że nie mogli powiedzieć prawdy. Ale duch leśny uspokoił ich, że w takim przypadku ich kłamstwo jest wybaczalne. O Basiurce mieli powiedzieć, że zaraz wróci do domu. Że jest razem z siostrą ich nowego przyjaciela. Odpoczywa tylko jeszcze na ich dwukonnym powozie i bawi się z jaszczurką i zajączkami. No i że ona sama chciała jeszcze chwileczkę z nimi tam pozostać i prosi panią dyrektor, aby się o nią nie martwiła, bo ona jest bardzo szczęśliwa, ale przed zmierzchem na pewno wróci do domu.
Któreś z dzieci albo wychowawców rzeczywiście zauważyło kroczących przez polanę chłopców. Bo też trudno byłoby nie zauważyć tak potężnej i pięknie wyglądającej sylwetki Chwatka. Ostatnie promienie słoneczne igrały na jego błyszczącym, chabrowym kombinezonie, a jego złotą kometę, oświetlając, eksponowały na własne podobieństwo. Piękny był to widok na tle wszechobecnej zieleni. Nic więc dziwnego, że dzieci z wielkim piskiem wymieszanym z okrzykami: — „Huraaa, hurrrraaa, hurrraaa!” — puściły się pędem przez polanę. Dorośli biegli za nimi. Kiedy dzieci dobiegły na tyle blisko, że widziały już wyraźnie potężną posturę Chwatka, onieśmielone, zatrzymały się natychmiast. Wtedy na czoło wysunęło się dwóch wychowawców. I już mieli ofukać niesfornego Rafała i Bronka, ale na widok Chwatka z tak bliska, poczuli zakłopotanie. Zatrzymali się również, i wszyscy, trwając w milczeniu, stali tak naprzeciw siebie dobrą chwilę. Wreszcie Chwatko z szerokim uśmiechem odezwał się pierwszy. Pozdrowił serdecznie wszystkie dzieci oraz wychowawców i przedstawił się swoim prawdziwym imieniem. Kiedy go wszystkie dzieci chórem również pozdrowiły, poczuł się bardzo przyjemnie. Uśmiechnął się wówczas jeszcze milej i w końcu sam opowiedział uzgodnioną z chłopcami historię o zagubionej w lesie Basiurce i ich samych. Historia ta naturalnie była w połowie prawdziwa, w połowie zmyślona. Chwatko zdecydował się ją opowiedzieć samemu, żeby chłopcy nie musieli już kłamać, no i chodziło mu też o czas. Wszystkie dzieci słuchały Chwatka z wielkim zainteresowaniem i wpatrywały się w niego jak w przecudny obraz. Dwaj wychowawcy również wsłuchiwali się w jego opowiadanie i nabierali powoli przekonania, iż ta potężna postać nie może być groźna, gdyż po prostu jest sympatyczna. Chcieli tylko wiedzieć jeszcze, co Basiurkę oraz Rafała i Bronka skłoniło do tego, aby zapuścić się tak daleko w las. Znów Chwatko zabrał głos, wybawiając chłopców od kłamstwa. Powiedział, że kiedy Basiurka rano bawiła się w ich ogrodzie, niechcący nadepnęła na jaszczurkę zwinkę, która akurat pod drzewem wygrzewała się w promieniach słonecznych. Basiurce żal się zrobiło jaszczurki, tym bardziej iż zauważyła, że ogonek zwinki został pod jej bucikiem. Chciała więc jej pomóc i pobiegła za nią by oddać jej ten nieszczęsny ogonek i opatrzyć jej ranę falbanką swej sukieneczki. Jaszczurka popełzła jednak z ogrodu prosto do lasu. Basiurka pobiegła więc za nią. No i tak długo za nią szukała, aż w końcu się zgubiła. A chłopcy, kiedy zauważyli Basiurkę znikającą za drzewami, poszli za nią by ją zawrócić z lasu. Ale Basiurki nigdzie już nie było widać. Zaniepokojeni, zaczęli jej szukać. I niestety, po bardzo długich poszukiwaniach sami też zabłądzili. On natomiast jechał akurat z siostrą swym dwukonnym powozem przez las, gdy nagle w jego głębi, pod jednym z drzew, zauważył małą dziewczynkę, czyli Basiurkę. Basiurka siedziała spłakana, zmęczona i bardzo wystraszona. Wziął ją więc na powóz i zaopiekował się nią wraz ze swoją siostrą. Dali jej jeść i pić oraz wymyli ją w pobliskim źródełku. A potem, gdy Basiurka opowiedziała im o rannej jaszczurce zwince, on sam postanowił ją odszukać, by Basiurkę uspokoić i rozpędzić smutek z jej twarzyczki. No i kiedy tak uganiał się po lesie za jaszczurką, natknął się na chłopców, którzy szukając za dziewczynką, też pobłądzili i nie mieli pojęcia gdzie się znajdują. Chwatko wymyślił na poczekaniu jeszcze jedno małe kłamstewko. A mianowicie: opowiedział jak to chłopcy byli bardzo przerażeni tym, że nie mogli znaleźć Basiurki. Że zanim zdążył im powiedzieć, iż on wraz z siostrą zaopiekował się już dziewczynką, to oni sami od siebie — w jego obecności — przysięgli, że jak Basiurka się odnajdzie, to oni już nigdy nie zrobią niczego złego w swoim życiu. Chwatko mówił o tym głośno i wyraźnie, tym bardziej, iż zauważył, że do całej grupy dzieci doszły trzy panie. Domyślał się więc, że muszą to być ich wychowawczynie, a jedna z nich, musi być panią dyrektor. Kiedy skończył, popatrzył wnikliwiej na twarze wychowawców, i tych z przodu, i tych z tyłu. A patrzył zwłaszcza na panie z tyłu. Chwatko był przecież tak wysoki, że mógł dokładnie, ponad głowami dzieci, widzieć twarze pań wychowawczyń. I gdy zobaczył spłakaną twarz jednej z tych pań, był pewien, że to musi być pani dyrektor. Twarze pozostałych zaś wychowawców wyrażały jedynie ulgę z odnalezienia ich podopiecznych. A kiedy na koniec swej opowieści, mówił o przysiędze Bronka i Rafała, spostrzegł, że na ich twarzach pojawił się inny wyraz — wyraz powątpiewania. Chwatko był przekonany jednak, że postąpił właściwie, wymyślając tę bajeczkę o przysiędze chłopców. Chciał, aby ich poprawa stała się faktem wiadomym nie tylko dla nich samych, ale i dla innych dzieci, i by dzieci w to uwierzyły. A przede wszystkim, żeby ten fakt stał się wiadomy ich wychowawcom, i by wychowawcy im w tym pomogli. A przynajmniej, żeby im nie przeszkadzali.
Bronek i Rafał, słysząc to wszystko, co duch leśny o nich opowiadał, mało go znów nie wyściskali z radości, tak bardzo byli mu wdzięczni, że cały ciężar wytłumaczenia ich obu z tej ich niechlubnej „wycieczki” do lasu — wziął na siebie.
Chwatko miał też powody do radości. Kiedy mówił o przysiędze Rafała i Bronka, wśród dzieci usłyszał szemrany zachwyt. A gdy zaczął wodzić oczami po ich twarzach, wyraźnie zobaczył wymalowaną na nich wiarę, nadzieję, radość i uwielbienie. Uśmiechał się więc jeszcze serdeczniej do nich, i żeby ich rozbawić i bardziej ze sobą oswoić, puścił do nich serię oczek. Puszczał oczko lewym okiem do dzieci stojących po jego lewej stronie, i prawym okiem do dzieci stojących po jego prawej stronie, kręcąc przy tym zabawnie głową. Ubawił tym wszystkie dzieci niezmiernie. Dzieci piszczały z radości i również puszczały do niego oczka. A te dzieci, którym ze śmiechu puszczenie oczka nie wychodziło, przykładały do oka zwiniętą dłoń i ruszały jej palcami na znak mrugania powiekami, czyli puszczania oczka. Dzieciom tak bardzo spodobał się nowy znajomy Rafała i Bronka, że już zupełnie ośmielone otoczyły go wkoło i co chwilę któreś z nich podchodziło do Chwatka i dotykało go delikatnie po nogach. Chwatko początkowo przyglądał się im z uśmiechem, a po chwili schylił się i każdemu po kolei podawał rękę. Dzieci były tak szczęśliwe, że w rozpędzie zaczęły podawać ręce (również po kolei) Bronkowi i Rafałowi, stojącym obok Chwatka ciągle w bezruchu i milczeniu. Chwatko zauważył, że po twarzach chłopców spływały łzy wzruszenia. Zadowolony z przebiegu sytuacji, zaczął wolnym krokiem wychodzić z kółka utworzonego przez dzieci. Po drodze poklepywać je delikatnie po ramionach. Szedł do wychowawców, którzy również podeszli bliżej za dziećmi, ale pozostawali ciągle z tyłu. Gdy tak zbliżał się do nich zauważył, że twarz jednej z pań jakoś dziwnie mu podpadła. Nie to, że była brzydka, bo że nie grzeszyła urodą, był to fakt niezaprzeczalny, ale to, że pomimo uśmiechu na jego widok, wyrażała jakąś bliżej nieokreśloną złośliwość, a nawet jędzowatość. Chwatka to bardzo zastanowiło. I kiedy tak myślał nad tym intensywnie, pani ta podbiegła do niego i zawołała:
Jak miło pana poznać! Bardzo się cieszę, że Rafał ma tak wspaniałego znajomego!
Chwatka zmroziło w momencie. Był już pewien z kim ma do czynienia.
Bo wie pan — ciągnęła dalej pani wychowawczyni. — Ja dzisiaj to mam w zasadzie wolne od pracy, ale jak się dowiedziałam, że Rafał zaginął gdzieś w lesie, to od razu przybiegłam, aby szukać za nim. Oj, gdybym tylko wiedziała, że spotkam pana w lesie, to już bym na pewno wcześniej przybiegła…
Chwatkowi kąciki ust zaczęły aż drżeć, tak bardzo był zdegustowany tym, co pani Klotylda mówiła i jak się zachowywała. Bo że to była pani Klotylda, to już był w stu procentach pewien. Puścił więc mimo uszu całą tę niesmaczną paplaninę pani Klotyldy i podszedł do pani, która wydawała mu się od samego początku być panią dyrektor. Nie mylił się. Pani dyrektor ciągle jeszcze zalana łzami, ale już z szerokim uśmiechem podziękowała mu za to, że zaopiekował się jej dziećmi i że im pomógł. Zaraz też zaprosiła go w progi Domu Dziecka, aby go ugościć i by mógł sobie odpocząć. Chwatko serdecznie podziękował za zaproszenie, ale odmówił, tłumacząc się tym, iż chciałby jeszcze przed zachodem słońca zdążyć przyprowadzić Basiurkę, bo potem, to on wraz z siostrą musi niezwłocznie udać się w dalszą drogę. Pani dyrektor rozumiała Chwatka doskonale i nie nalegała. Chwatko wtedy poprosił ją na stronę i wszystko jej dokładnie powiedział o tym, co o Rafale i Bronku powiedzieć jej zamierzał. O ich szczerej chęci poprawy, o ich żalach i tęsknotach, o ich lękach i pragnieniach. A na koniec poprosił ją, aby pomogła im uwierzyć w siebie i w słuszność postawionych sobie celów. No i również, by pomogła im w realizacji tych celów. Pani dyrektor słuchała Chwatka z wielkim przejęciem i wzruszeniem. Bez zastanowienia zgodziła się na wszystko o co ją prosił. Po jej twarzy znów spływały łzy. Łzy wzruszenia i szczęścia. Chwatko zrobił wtedy coś takiego, że samego go zdumiało. Otóż schylił się do pani dyrektor, ujął jej malutką dłoń w swe ogromne łapsko i ją… pocałował. Po czym zdumiony i z lekka zawstydzony, uśmiechnął się do niej serdecznie i powiedział, że musi jeszcze porozmawiać z panią Klotyldą, bo potem, kiedy przyprowadzi Basiurkę do domu, to już nie będzie miał czasu, gdyż niezwłocznie będzie musiał udać się w dalszą drogę.
Gdy Chwatko odszedł od uszczęśliwionej pani dyrektor, wszystkie dzieci wraz z Bronkiem i Rafałem przybiegły do niej i coś się z nią naradzały. Po czym parę z nich pobiegło w stronę ich ogrodu.
Chwatko, zbliżając się do fałszywie uśmiechniętej pani Klotyldy, poczuł na plecach delikatne stukanie. To Gryzio przypominał mu o uciekającym czasie. Na pewno bał się nieborak, że lada moment dojdzie do zdalnego uruchomienia przez K-1 i K-2 dodatkowej, trzydziestominutowej kompresji i Chwatko może stracić równowagę i wyrżnąć razem z nim na ziemię. A to nie byłaby dla niego miła perspektywa. Chwatko zrozumiał to stukanie i szeptem uspokoił Gryzia, że ma wszystko pod kontrolą i że już właśnie zamierza kończyć cały ten teatr z Klodzią, i to dramatycznym epilogiem.
Kiedy Chwatko stanął przed panią Klotyldą, rozglądnął się za K-1. Ku jego zaskoczeniu i zadowoleniu zarazem, spostrzegł jego połyskujący złoty kombinezon pomiędzy drzewami w wąskim pasie lasu stykającym się z ogrodem Domu Dziecka. Był naprawdę mocno zaskoczony jego wyczynem, bo zdał sobie sprawę, że K-1 musiał się przedzierać obrzeżami polany i wykonywać przy tym kryty slalom między drzewami, żeby go nikt nie zauważył. — „Kochany K-1” — powiedział do siebie i popatrzył na panią Klotyldę.
Tak, tak, kochana Klodzia! — zawołała uszczęśliwiona pani Klotylda, bo zrozumiała, że Chwatko to mówił do niej i o niej.
Pani kochana?! Toż to wielka kpina! — zawołał Chwatko ze zniesmaczoną miną i bez ogródek przystąpił do rzeczy. — Pani musi odejść z Domu Dziecka, bo pani się nie nadaje do opieki nad dziećmi. I proszę to zrobić natychmiast.
Ależ proszę pana, co pan?! — zawołała zaskoczona, obrażona i przerażona zarazem pani Klotylda. — Beze mnie ten Dom Dziecka by nie istniał. Ja jestem jego podporą. Całe moje życie poświęciłam tym wstrętnym bachorom, a teraz miałabym odejść. Po moim trupie! Nie zrobię tego…
Właśnie że pani zrobi, i to natychmiast! — zawołał Chwatko. — Bo jak nie, to osobiście zrobię z panią porządek. Za te ośle uszy, za ten nos Pinokia, i w ogóle, za całe zło jakie pani serwuje tym biednym i nieszczęśliwym dzieciom. One potrzebują miłości, zrozumienia i serdecznej pomocy w ich smutnym życiu bez rodziców, a co w pani osobie mają? Chodzące zło i nienawiść!
Zanim Chwatko zaczął przekonywać panią Klotyldę do odejścia z Domu Dziecka, K-1 wystrzelił w ich kierunku małą pluskwę, czyli podsłuch dalekosiężny. Słyszał więc wszystko. Nie od razu wiedział, co ma zrobić z tą jędzą, panią Klodzią, ale był pewien, iż zrobić coś musi. I gdy usłyszał od Chwatka o tych oślich uszach i nosie Pinokia, to coś go tchnęło, chociaż nie rozumiał o co właściwie Chwatkowi chodziło z tymi częściami twarzy. Musiał to natychmiast sprawdzić. Wyciągnął w pośpiechu z pasa bezpieczeństwa malutki przyrząd, który wcześniej służył mu za duszdiaskop i wystukał na nim hasło: „ośle uszy” i po chwili „nos Pinokia”. Odpowiedzi jakie otrzymał, bardzo go ucieszyły. Szybko sięgnął do pasa i wyciągnął z niego inny podłużny przedmiocik, przyłożył go do oka dolnej twarzy, a po chwili do ust…
Chwatko w tym czasie zastanawiał się jakiego by tu argumentu użyć, aby porządnie nastraszyć panią Klotyldę i zmusić ją do odejścia z Domu Dziecka. Wpatrywał się więc w jej rozzłoszczoną twarz, aby wyraz jej twarzy podsunął mu jakąś myśl, gdy nagle zauważył, że ona łapie się za swoje uszy, a one rosną jej w rękach. Zdumiał się niesamowicie. — „Czyżby moje myśli w ciele wielkiego człowieka miały takie skuteczne działanie?” — pomyślał. Nie zdążył się jeszcze dokładnie wczuć w te swoje myśli, gdy nagle zobaczył, że pani Klotylda puszcza swoje ogromne uszy i łapie się za rosnący w mgnieniu oka nos. Oniemiał z wrażenia całkowicie. Szybko jednak doszedł do siebie, bo w plecaku coś mu zarechotało. Nie zastanawiając się dłużej nad przyczyną tak znaczącej zmiany fizjonomii pani Klotyldy, odezwał się do niej ponownie, i to bardzo poważnym głosem:
Czy już panią przekonałem do odejścia z Domu Dziecka, czy mam użyć jeszcze innych argumentów?
Nie, nie, nie trzeba! Odchodzę! Odchodzę natychmiast, ale niech mnie szanowny pan już nie straszy i błagam niech mi pan usunie z mojej twarzy to paskudztwo… A ja już odchodzę… już, natychmiast, nieodwołalnie…
Chwatkowi tak bardzo chciało się śmiać z wyglądu pani Klotyldy, że aż musiał zrobić małą przerwę na parę głębszych oddechów, by nie buchnąć gromkim śmiechem prosto w jej oburzoną twarz. Ale w końcu szkoda mu się zrobiło zwierząt, atrybutem których przyozdobiona została fizjonomia tej złośnicy. Żal mu się zrobiło również Pinokia, że wizerunek jego nosa, z którego on sam był przecież taki dumny, został użyty w przypadku tak złej osoby. Chwatka ogarnęły mieszane uczucia. Lecz wnet skojarzył sobie, że cała ta maskarada zmierza ku dobremu. Uśmiechnął się wtedy w duchu do Pinokia i do wszystkich oślątek na świecie, zrobił jeszcze jeden głęboki wdech, i powiedział:
No! I niech tak zostanie…
Nie, nie! Po stokroć nie! Nie może przecież tak zostać! — wrzeszczała pani Klotylda, aż wszyscy zebrani na polanie odwrócili się w jej kierunku.
Na polanie powiało grozą. Wszystkie dzieci wpatrywały z niedowierzaniem w ich wychowawczynię i nie wiedziały, czy mają płakać, czy się śmiać. Na wszelki wypadek wolały nie reagować. Dalej wpatrywały się w przyozdobioną i rozsierdzoną twarz ich pani i milczały. Ale nagle rozległ się głos któregoś z panów wychowawców:
Ty, Klodzia, a tobie co? Chyba nie myślisz, że w takiej masce zdobędziesz serce pana Chwatka?
Te słowa były niczym woda na młyn. Wszyscy jak na komendę buchnęli gromkim śmiechem. Śmiali się wychowawcy, śmiały się dzieci. Aż cała polana tętniła od ich śmiechu. Nic dziwnego, na polanie jest zawsze wspaniała akustyka, z której też i leśne echo z wielką frajdą korzysta. A że echo ma też pomiędzy ścianami lasu ogromną siłę odbicia, przez to jego siła nośna jest długofalowa. Wesoły śmiech słychać więc było daleko, bardzo daleko.
Chwatkowi również udzielił się ten śmiech, ale na początku próbował go jednak tłumić. Buchał parę razy śmiechem i wyhamowywał go od razu. Lecz nagle nie wytrzymał i huknął potężnym basem. Aż się sam swojego śmiechu przeraził. Ale tylko na moment, bo gdy usłyszał w oddali głośne zgrzytanie, zaczął śmiać się jeszcze głośniej. Musiał przecież zagłuszyć śmiech K-1. Czuł też na plecach drżenie plecaka, a to go jeszcze bardziej rozochociło do śmiechu. Śmiał się więc jak nakręcony i nie mógł przestać. Ale gdy zobaczył czerwoną z wściekłości, i chyba też ze wstydu, twarz pani Klotyldy, pomyślał sobie, że już jej wystarczy tej nauczki. Że powinna już raz na zawsze zniknąć z Domu Dziecka i dać dzieciom spokój swym złym przykładem oraz swymi złymi, pozbawionymi uczucia metodami wychowawczymi. Przestał się śmiać i zawołał do niej:
No, to niech pani zmyka do własnego domu i niech pani nigdy nie pokazuje się dzieciom na oczy. W domu pani nos i uszy wrócą do normy. Ale gdyby przyszło pani do głowy znów pokazać się w Domu Dziecka, to nos i ośle uszy odrosną w mig, i to dwa razy większe…
Pani Klotylda nie chciała już nic więcej słyszeć. Ruszyła więc z miejsca jak narowisty ogier z kopyta i pognała przez polanę w szalonym tempie, przy wtórze śmiechu i do jego rytmu.
Chwatko patrzył za panią Klotyldą z zadowoleniem. Następne zadanie wykonane. Dzieci zostały wybawione od tej pseudowychowawczyni. Chociaż polana dalej tętniła śmiechem, a plecak jego w dalszym ciągu drżał, on sam już się nie śmiał. Zastanawiał się tylko, skąd przyszło mu do głowy, aby na koniec tak właśnie pani Klotyldzie powiedzieć. Nie może być przecież pewnym, co stanie się z jej uszami i nosem. Ale zaraz pomyślał, że to może być jednak prawda, bo o ile on za jakieś pół godziny utraci moc wielkiego człowieka, to i jego myśli stracą moc działania. — „Tak, to jest logiczne” — ucieszył się ze swej myśli, bo źle by się czuł, gdyby wiedział, że ktoś cierpi przez niego dłużej niż byłoby to potrzebne. Nawet taki zły człowiek, jak pani Klotylda.
Nadszedł czas pożegnania. Chwatko czuł coraz silniejsze zawroty głowy. Trzecia godzina ich kompresji zbliżała się nieuchronnie. Chwatko zdawał sobie sprawę, że lada moment K-1 uaktywni przy pomocy K-2 zdalne przedłużenie ich wielkości, a on nawet nie miał się czego uchwycić na tej szczerej polanie. Zaczął się rozglądać za Bronkiem i Rafałem, by się z nimi niezwłocznie pożegnać, i wtedy zauważył, że czworo dzieci biegnie od strony Domu Dziecka i niesie piękne białe lilie. Chwatka to bardzo wzruszyło. Bo to oznaczało, że chłopcy pamiętali o jego życzeniu i tak efektownie chcą się z nim pożegnać. Czwórka dzieci zbliżyła się do Chwatka, a za nimi w ciasnym półkolu stanęły wszystkie dzieci i wychowawcy. Wtedy na czoło wysunęła się pani dyrektor wraz z Rafałem i Bronkiem. Pani dyrektor jeszcze raz serdecznie podziękowała Chwatkowi za wszystko, co dla nich zrobił. A wypowiadając słowa: „za wszystko”, znacząco puściła do niego oczko i uśmiechnęła się konspiracyjnie. Potem pozbierała od dzieci białe lilie i z łezką w oku wręczyła je Chwatkowi osobiście. Nagle odwróciła się do wszystkich dzieci i kazała im się ukłonić i powiedzieć: do widzenia wielkiemu przyjacielowi dzieci. Dzieci dygały w pięknych ukłonach i chórem wołały: — „Do widzenia, drogi Chwatko! Wróć do nas, wróć do nas! Do widzenia, do widzenia, do miłego zobaczenia!” — i z uśmiechem odwracały się, ruszając w stronę swego domu. Za nimi poszli wychowawcy. Została tylko pani dyrektor oraz Rafał i Bronek. Pani dyrektor pozwoliła chłopcom jeszcze chwilę pozostać z Chwatkiem i pożegnać się z nim ciepło jak z kimś najbliższym. Jak z kimś, za kim będzie się tęsknić. Jak z kimś, kogo będzie się wypatrywać. A na odchodnym poklepała swych wychowanków po ramionach i dodała jeszcze:
Muszę wam chłopcy powiedzieć, że los wam sprzyja. I ja osobiście wierzę, że wykorzystacie każdą daną wam szansę, by żyć w zgodzie z własnym sumieniem. — Po czym pomachała Chwatkowi na pożegnanie i powolnym krokiem ruszyła w stronę domu, do swych ukochanych dzieci.
Rafał i Bronek podeszli do Chwatka najbliżej jak tylko mogli, i zadzierając głowy do góry, w milczeniu wpatrywali się w jego twarz. Chcieli ją sobie utrwalić w pamięci na zawsze.
No dobra, chłopaki. Dość tych sentymentów! — zawołał duch leśny. — Bądźcie zdrowi i żyjcie w zgodzie z własnym sumieniem, a cała reszta przyjdzie sama… I żadnych łez! Żadnych więcej pożegnań! Biegnijcie już za waszą panią i bądźcie weseli. Będziemy do was wracać w przyszłości i razem spędzimy jeszcze wiele miłych chwil. A więc, do zobaczenia, chłopaki!
Mówiąc te słowa, Chwatko poczuł dziwne uczucie mrowienia na całym ciele. Domyślał się, że oto nadchodzi godzina zero. Niewiele się zastanawiając, usiadł na trawie, by nie upaść i nie zrobić Gryzowi krzywdy.
Do zobaczenia, chłopaki! — powtórzył jeszcze raz i mocno uchwycił się trawy. Po czym, prawie już szeptem dodał: — Zmykajcie, proszę was. Ja tu sobie jeszcze chwileczkę przed podróżą posiedzę. Jak tradycja nakazuje. A wy biegnijcie wprost do domu, i proszę was, nie oglądajcie się już za siebie… Biegnijcie, kochane chłopaki…
Chłopcy wyczuli, że duch leśny ma jakieś tam swoje powody, by zostać samemu. Uszanowali więc jego prośbę. A że duch, siedząc na trawie miał akurat głowę prawie na wysokości ich głów, podskoczyli jeszcze do niego z obu stron i pocałowali go jednocześnie w policzki. Potem odwrócili się momentalnie, i ze słowami: — „Zawsze będziesz w naszych sercach” — pognali przez polanę niczym dwa wichry.
Chwatko patrzył za oddalającymi się chłopcami ze wzruszeniem. Nie uronił jednak ani jednej łezki. Był już pewien, że to nie koniec ich znajomości. Że nie bajdurzył, mówiąc im, iż razem przeżyją jeszcze wiele miłych chwil. Patrzył za nimi tak długo aż zupełnie zniknęli za ścianą drzew. I chociaż czekała go w najbliższych minutach wielka niewiadoma, to jednak się nie przejmował. Nie czuł żadnego lęku. Czuł się szczęśliwy.
Gryziu, a tobie co? Czemu beczysz? — spytał nagle, wyrwany z zadumy buczeniem kuzyna. — Wierz mi, to nie koniec naszej znajomości z wielkimi chłopcami. Zobaczysz.
Tak myślisz? Bardzo bym chciał, by była to prawda. Polubiłem ich. A myślisz, że będzie to kiedyś możliwe, bym i ja mógł się im na oczy pokazać?
Tak myślę Gryziu. Z pewnoooośśśścią… — Chwatko nie skończył, bo zabrakło mu tchu.
Gryziu zaniepokojony o kuzyna spuścił się po plecaku prosto na kępkę trawy. Na szczęście Chwatko nadal siedział na trawie, nie miał więc wysoko. Podbiegł natychmiast do przodu i stanął między nogami kuzyna.
Chwatko, czy to już?! — spytał szeptem i z wielką troską wpatrywał się w twarz wielkiego kuzyna. — Boli?
Nie wiem co jest. Nie czułem żadnego szarpnięcia, żadnego też gwałtownego zawrotu głowy, ale czuję tylko, że opuszczają mnie siły. Nawet tracę wzrok i czucie. I nie wiem już, czy jeszcze siedzę na trawie, czy już leżę.
Gryzio wystraszył się nie na żarty. Bał się, że coś złego może się stać Chwatkowi. Tym bardziej, że Chwatko rzeczywiście bez sił opadł cały na trawę. Twarz jego zaczęła blednąć jak te białe lilie, które trzymał w dłoni, a oczy stawały się martwe. Gryzio biegał jak oszalały dookoła Chwatkowej głowy i nie wiedział jak mu pomóc.
Chwatko kochany, tylko nie umieraj! Błagam cię, tylko nie umieraj! Gdzie ten K-1?... K-1, ratunku! Chwatko umiera! Ratunku!
Żadnego jednak odzewu ze strony K-1 Gryzio nie usłyszał. Zaczął więc skakać, bo wysoka w niektórych miejscach trawa zupełnie przysłaniała mu widok. Nigdzie jednak K-1 nie było widać. Gryzio z przerażeniem pomyślał, że może taki sam los spotkał również i jego. — „Co robić?! Co robić?!” — krzyczał sam do siebie. Pierwszy raz w życiu tak bardzo się bał, i to nie o siebie, a o kogoś. I nie wiedział jak ma im pomóc. A to było najgorsze. Wtedy przypomniał sobie o gwizdku, który K-1 dał Chwatkowi. Zaczął przeszukiwać kuzyna kieszenie w kombinezonie. Nigdzie go nie mógł znaleźć. Chciało mu się wyć z rozpaczy. Chwatko leżał bez ruchu i nie dawał znaków życia. Gryzio miał już najgorsze myśli. W ostatnim odruchu desperacji, wskoczył Chwatkowi na jego lewe przedramię i z całych sił, dwoma rękami, zaczął ugniatać mu klatkę piersiową, by pobudzić jego serce. Chwatko jednak ani drgnął. Gryzio po chwili opadł zupełnie z sił i osunął się z jego przedramienia na ziemię. Było mu już wszystko jedno, bo zdał sobie nagle sprawę, że znikąd pomocy nie można się spodziewać. Chciał umrzeć razem z kuzynem. Popatrzył tylko jeszcze na białe lilie (które niechcący nieco stratował, biegając w panice dookoła Chwatka), i już chciał zamknąć oczy w oczekiwaniu na śmierć, gdy nagle coś zauważył. Lewa dłoń Chwatka była trochę rozwarta, a w niej, pomiędzy końcówkami łodyżek kwiatów coś błyszczało. Gryzio wiedziony ostatnią nadzieją, zerwał się na równe nogi i zaczął grzebać w dłoni kuzyna. — „Gwizdek!” — krzyknął. Tak, Chwatko trzymał w dłoni gwizdek. Biedny Gryzio nie wiedział jak dmuchnąć w ten potężny dla niego, niczym trąba jerychońska, instrument. Wiedział natomiast, że ten oto gwizdek jest jedyną i na pewno ostatnią szansą. Z wielkim trudem wprawdzie, ale udało mu się wygrzebać go z dłoni Chwatka. Jeden koniec gwizdka położył na ziemi, a drugi oparł o nadgarstek kuzyna. Sam szybko położył się obok, chcąc jakoś spróbować dmuchnąć. Ale niestety, nie mógł złapać tchu po takim wysiłku. Przez chwilę leżał bez ruchu i sapał jak miech kowalski. Wreszcie nabrał dużo powietrza w płuca i już miał dmuchnąć w gwizdek, gdy nagle spostrzegł, że ta końcówka gwizdka, która służy do dmuchania jest u góry, czyli na nadgarstku Chwatka. — „Ty skończony jełopo, nie będziesz chyba w ziemię dmuchał!” — wrzasnął do siebie potwornie wściekły i całą operację ustawiania gwizdka rozpoczął na nowo. Z wściekłości na siebie i z desperacji, poszło mu to tym razem o wiele szybciej i nawet jakoś dziwnie tchu nie stracił. Poczuł się zgoła o wiele silniejszy. Siła go wręcz rozpierała. Położył się ponownie na ziemi i z całych sił dmuchnął w gwizdek... I nic! Nic nie usłyszał i nic nie poczuł. Nie załamał się jednak tym, bo sobie przypomniał, że K-1 mówił, iż nikt gwizdka oprócz niego nie usłyszy. Złapał natychmiast za jego dolną część i zaczął go przeciągać na najwyższą w pobliżu kępkę trawy. Oparł go o nią i wszedł po gwizdku na sam szczyt. Przysłonił dłonią oczy i zaczął się rozglądać po całej polanie za K-1. Gryzio nie wiedział, z której strony może się K-1 spodziewać, bo to tylko Chwatko widział go wcześniej ukrytego za drzewami. Kręcił się więc nerwowo w kółko i po kilka razy lustrował polanę, miejsce po miejscu. I nagle zauważył, że nie daleko od niego, w miejscu gdzie rosła wysoka trawa, coś jakby się poruszyło. Nie wiedział, co to było, bo oprócz poruszającej się trawy niczego widać nie było. Długo się nie zastanawiając, zjechał po gwizdku na ziemię i pobiegł jak błyskawica w tamtym kierunku. Kiedy dobiegł do tego miejsca, serce mu mało z piersi nie wyskoczyło, i to nie z wysiłku po trudnym biegu przełajowym, lecz z okropnego widoku, jaki tam zastał. Zobaczył tam K-1, jak leży na trawie zwinięty w kłębuszek i sapie okropnie, jakoś tak gwiżdżąco i głośno.
K-1, przyjacielu kochany, dobrze że jesteś! — Gryzio rzucił się na twarze K-1 i próbował odgarnąć z nich jego długie zielone włosy. — Błagam cię, wstań. Wstań i ratuj Chwatka. Chwatko umiera… Błagam ratuj mojego kochanego kuzyna… Ratuj siebie! Ratuj was obu!
Grrrryyyzzziooo??? — K-1 wysapał z wielkim trudem i próbował się do Gryzia nawet uśmiechnąć. Lecz nagły grymas cierpienia wykrzywił mu obie twarze jednocześnie i zesłabł.
K-1 był u kresu sił. Sam nie rozumiał, co się stało, że tak nagle stracił moc wielkiego człowieka. Stracił w ogóle jakąkolwiek moc. Leżał tak w trawie jak ostatnia niemota i nie miał siły się podnieść. Stracił nawet rachubę czasu i już sam nie wiedział, jak długo trwał w takim stanie. I dlaczego w ogóle znalazł się na trawie. Przecież stał za drzewem, kiedy dzieci odchodziły od Chwatka. Tak jakby przez mgłę, ale zaczynał coś sobie przypominać. Otóż przypomniał sobie, że poczuł się nagle bardzo słabo i usiadł pod drzewem i… chyba stracił przytomność. A potem jakiś dźwięk nieco go ocucił. Tak, dźwięk. To był dźwięk gwizdka. Zrozumiał, że Chwatko wzywał go o pomoc. Przebłyskami świadomości kojarzył sobie, że z Chwatkiem musiało dziać się podobnie. Musiał się więc najprawdopodobniej oderwać od drzewa i ruszyć w kierunku wzywającego pomocy Chwatka. A potem, po drodze, to chyba znów stracił przytomność, dlatego leżał na polanie. Ale znów jakiś dźwięk pomógł mu odzyskać utraconą ponownie świadomość. Ale co to był za dźwięk? Bo że nie był to dźwięk gwizdka, tego był już pewien. To był czyjś głos. Tak, to był głos krzyczący, że Chwatko umiera. Gdy K-1 to wszystko sobie przypomniał, z wielkim wysiłkiem szeroko otworzył oczy. Widok Gryzia go w tym upewnił. Był zdruzgotany. — „Luno najukochańsza pomóż!” — wrzasnął w myślach wniebogłosy. I nagle poczuł, że trzyma w ręce radarton. Powolnym ruchem podnosił rękę wraz z nim do oczu i zobaczył na jego czasomierze, że ostatnie pięć minut z ich trzech godzin kompresji dopiero się zaczyna. Nadzieja jaka się w nim zatliła, sprawiła, że poczuł się na tyle mocny, aby szeptem odezwać się do Gryzia.
Jak dobrze, że jesteś. W tobie nadzieja. Naciśnij ten zielony przycisk. K-2 zaraz nas uratuje.
Gryzio momentalnie nadepnął nogą przycisk radartonu i popatrzył na K-1. Niestety nie zauważył żadnej zmiany. Ale przypomniał sobie, że to może chwilę potrwać zanim K-2 dobiegnie do samopojazdu, więc nieco się uspokoił. Nachylił się nad głowami leżącego K-1, i patrząc mu na przemian w dwie pary oczu, powiedział:
Chwatko tam umiera w samotności…
K-1 wiedziony nagłą nadzieją i poczuciem odpowiedzialności za przyjaciela, poczuł nagle przypływ małej porcji sił. Zaczął się więc powoli czołgać, bardzo powoli. Ale się doczołgał, wspomagany ogromną siłą woli, własną i Gryzia.
Malutki Gryzio, człapiąc za czołgającym się K-1 wpatrywał się w niego intensywnie i popychał go wzrokiem do przodu. Dalej i dalej, w kierunku Chwatka.
Kiedy K-1 znalazł się już przy leżącym bez ruchu Chwatku, opadł bez sił tuż obok, ale zdążył go jednak chwycić za prawą rękę. Nie mógł niestety ścisnąć jej mocniej. Nie starczyło mu już sił. A może Chwatko coś w niej trzymał, dlatego nie mógł? 



Link do powieści: "K-X ląduje" (w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach). 

cdn. — może i nastąpi, ale jak już, to po wakacjach.