Po
chwili duch leśny i duch podziemia
ponownie stali obok małych-wielkich chłopców. Chwatko powiedział
im o wszystkim, tak jak zamierzał. Chłopcy po wysłuchaniu od razu
przyrzekli, że nikomu nigdy nie wspomną, iż mieli z duchami do
czynienia. Bo po pierwsze, nikt by im i tak nie uwierzył, a po
drugie, każdy by pomyślał, że oni sfiksowali, więc sami są o
tym przekonani, że ich znajomość z duchami musi pozostać, i na
pewno pozostanie, ich wielką tajemnicą do końca życia. Chłopcy
ucieszyli się bardzo, że duch leśny pozostanie z nimi jeszcze
dłużej. Żałowali natomiast, że muszą się już pożegnać z
duchem podziemia. Podziękowali mu jeszcze raz serdecznie za
wszystko, co dla nich zrobił, i ze łzami w oczach rzucili mu się
do nóg, aby go wyściskać za uda. Duch podziemia schylił się i
złapał obu chłopców za ręce. Stali więc we trójkę w kółku
(Rafał z Bronkiem w przypływie wzruszenia chwycili się również
za ręce) i na przemian, patrząc sobie w oczy, trwali tak w
milczeniu jakiś czas. Wreszcie duch podziemia poklepał delikatnie
obu chłopów po plecach i ze słowami: — „Powodzenia w życiu
odkrytym na nowo”, odwrócił się momentalnie i pobiegł w stronę
zarośli. Chłopcy patrzyli za nim z ogromnym żalem. Patrzyli tak
długo, aż zupełnie znikł w zaroślach i zarośla przestały się
ruszać. Już mieli się odwrócić w stronę ducha leśnego, gdy
nagle z zarośli ponownie ukazały się głowy ducha podziemia. Duch
pokiwał im dwiema rękami naraz i zawołał półgłosem: — „Do
zobaczenia, chłopaki!”, i znikł zupełnie. Chłopcy otarli
ściekające im po policzkach łzy i uradowani tak bardzo znaczącym
dla nich pożegnaniem, szeptali: — „Do zobaczenia w przyszłości,
nasz kochany duchu podziemia”.
Malutki
Gryzio, przyglądając się tej scenie spod klapy plecaka, tak bardzo
się wzruszył, że rozbeczał się na dobre. I wcale się swego
beczenia nie wstydził. Był w tym przypadku na tyle w dobrej
sytuacji, iż nikt go nie widział. Mógł więc sobie pofolgować i
beczeć ile wlezie. Beczał więc bezgłośnie, aż był cały mokry
od łez. Jedyną rzeczą, z powodu której musiał jednak zaprzestać
płaczu, była mokra plama na ściance plecaka, i to od strony pleców
Chwatka. Gdy ją zauważył, szybko wytarł łzy rękawem swego
purpurowego kombinezonu i dalej zaglądał ze wzruszeniem na wielkich
chłopców.
Duch
leśny Chwatko również się wzruszył. Nie miał jednak czasu, aby
dłużej trwać w takim stanie. Delikatnie poruszał tylko plecakiem,
gdyż wydawało mu się, że się aż spocił na plecach ze
wzruszenia, po czym odezwał się do chłopców:
— Chodźcie,
chłopcy. Musimy podejść do dzieci oraz waszych wychowawców i ich
uspokoić. Niech zobaczą, że już jesteście z powrotem, i to cali
i zdrowi. Pójdziemy przez polanę, to może sami nas zauważą i
będą biec nam naprzeciw… A powiedzcie mi tylko, daleko jeszcze do
waszego domu?
— Nie,
nie… za tą polanką jest jeszcze wąski pas lasu, a zaraz zanim
zaczyna się nasz ogród. A po środku ogrodu stoi nasz dom —
powiedział Rafał. — No to chodźmy, bo zaczyna być mi żal pani
dyrektor. Na pewno bardzo martwi się o nas… A może i niektóre
dzieci też?
Duch
leśny ruszył pierwszy w kierunku polany, a parę kroków za nim, z
jednej strony Rafał, z drugiej Bronek. Wielcy-mali chłopcy musieli
dobrze naciągać nogi, by nadążyć za swoim ogromnym wybawicielem,
duchem leśnym.
Chłopcy
zdawali sobie sprawę, że w domu musi spotkać ich kara, ale
pierwszy raz byli przekonani, iż na nią zasłużyli. I wcale się
jej nie obawiali. Wręcz przeciwnie, paradoksalnie jej pragnęli.
Wydawało im się, że poczują się lepiej, gdy odpokutują swoje
czyny. Szli więc raźnym krokiem obok swego wybawiciela z ich
niechlubnego życia i raźniej robiło im się na duszy. Byli dumni,
że mogą wszystkim dzieciom, wychowawcom i pani dyrektor przedstawić
swego nowego przyjaciela, którego poznali w lesie, a który pomógł
im odnaleźć drogę do domu, gdy zabłądzili. Bo właśnie taką
wersję ich zniknięcia mają opowiedzieć wszystkim z Domu Dziecka.
Tak po drodze przez polanę razem ustalili. Logiczne, że nie mogli
powiedzieć prawdy. Ale duch leśny uspokoił ich, że w takim
przypadku ich kłamstwo jest wybaczalne. O Basiurce mieli powiedzieć,
że zaraz wróci do domu. Że jest razem z siostrą ich nowego
przyjaciela. Odpoczywa tylko jeszcze na ich dwukonnym powozie i bawi
się z jaszczurką i zajączkami. No i że ona sama chciała jeszcze
chwileczkę z nimi tam pozostać i prosi panią dyrektor, aby się o
nią nie martwiła, bo ona jest bardzo szczęśliwa, ale przed
zmierzchem na pewno wróci do domu.
Któreś
z dzieci albo wychowawców rzeczywiście zauważyło kroczących
przez polanę chłopców. Bo też trudno byłoby nie zauważyć tak
potężnej i pięknie wyglądającej sylwetki Chwatka. Ostatnie
promienie słoneczne igrały na jego błyszczącym, chabrowym
kombinezonie, a jego złotą kometę, oświetlając, eksponowały na
własne podobieństwo. Piękny był to widok na tle wszechobecnej
zieleni. Nic więc dziwnego, że dzieci z wielkim piskiem wymieszanym
z okrzykami: — „Huraaa, hurrrraaa, hurrraaa!” — puściły się
pędem przez polanę. Dorośli biegli za nimi. Kiedy dzieci dobiegły
na tyle blisko, że widziały już wyraźnie potężną posturę
Chwatka, onieśmielone, zatrzymały się natychmiast. Wtedy na czoło
wysunęło się dwóch wychowawców. I już mieli ofukać niesfornego
Rafała i Bronka, ale na widok Chwatka z tak bliska, poczuli
zakłopotanie. Zatrzymali się również, i wszyscy, trwając w
milczeniu, stali tak naprzeciw siebie dobrą chwilę. Wreszcie
Chwatko z szerokim uśmiechem odezwał się pierwszy. Pozdrowił
serdecznie wszystkie dzieci oraz wychowawców i przedstawił się
swoim prawdziwym imieniem. Kiedy go wszystkie dzieci chórem również
pozdrowiły, poczuł się bardzo przyjemnie. Uśmiechnął się
wówczas jeszcze milej i w końcu sam opowiedział uzgodnioną z
chłopcami historię o zagubionej w lesie Basiurce i ich samych.
Historia ta naturalnie była w połowie prawdziwa, w połowie
zmyślona. Chwatko zdecydował się ją opowiedzieć samemu, żeby
chłopcy nie musieli już kłamać, no i chodziło mu też o czas.
Wszystkie dzieci słuchały Chwatka z wielkim zainteresowaniem i
wpatrywały się w niego jak w przecudny obraz. Dwaj wychowawcy
również wsłuchiwali się w jego opowiadanie i nabierali powoli
przekonania, iż ta potężna postać nie może być groźna, gdyż
po prostu jest sympatyczna. Chcieli tylko wiedzieć jeszcze, co
Basiurkę oraz Rafała i Bronka skłoniło do tego, aby zapuścić
się tak daleko w las. Znów Chwatko zabrał głos, wybawiając
chłopców od kłamstwa. Powiedział, że kiedy Basiurka rano bawiła
się w ich ogrodzie, niechcący nadepnęła na jaszczurkę zwinkę,
która akurat pod drzewem wygrzewała się w promieniach słonecznych.
Basiurce żal się zrobiło jaszczurki, tym bardziej iż zauważyła,
że ogonek zwinki został pod jej bucikiem. Chciała więc jej pomóc
i pobiegła za nią by oddać jej ten nieszczęsny ogonek i opatrzyć
jej ranę falbanką swej sukieneczki. Jaszczurka popełzła jednak z
ogrodu prosto do lasu. Basiurka pobiegła więc za nią. No i tak
długo za nią szukała, aż w końcu się zgubiła. A chłopcy,
kiedy zauważyli Basiurkę znikającą za drzewami, poszli za nią by
ją zawrócić z lasu. Ale Basiurki nigdzie już nie było widać.
Zaniepokojeni, zaczęli jej szukać. I niestety, po bardzo długich
poszukiwaniach sami też zabłądzili. On natomiast jechał akurat z
siostrą swym dwukonnym powozem przez las, gdy nagle w jego głębi,
pod jednym z drzew, zauważył małą dziewczynkę, czyli Basiurkę.
Basiurka siedziała spłakana, zmęczona i bardzo wystraszona. Wziął
ją więc na powóz i zaopiekował się nią wraz ze swoją siostrą.
Dali jej jeść i pić oraz wymyli ją w pobliskim źródełku. A
potem, gdy Basiurka opowiedziała im o rannej jaszczurce zwince, on
sam postanowił ją odszukać, by Basiurkę uspokoić i rozpędzić
smutek z jej twarzyczki. No i kiedy tak uganiał się po lesie za
jaszczurką, natknął się na chłopców, którzy szukając za
dziewczynką, też pobłądzili i nie mieli pojęcia gdzie się
znajdują. Chwatko wymyślił na poczekaniu jeszcze jedno małe
kłamstewko. A mianowicie: opowiedział jak to chłopcy byli bardzo
przerażeni tym, że nie mogli znaleźć Basiurki. Że zanim zdążył
im powiedzieć, iż on wraz z siostrą zaopiekował się już
dziewczynką, to oni sami od siebie — w jego obecności —
przysięgli, że jak Basiurka się odnajdzie, to oni już nigdy nie
zrobią niczego złego w swoim życiu. Chwatko mówił o tym głośno
i wyraźnie, tym bardziej, iż zauważył, że do całej grupy dzieci
doszły trzy panie. Domyślał się więc, że muszą to być ich
wychowawczynie, a jedna z nich, musi być panią dyrektor. Kiedy
skończył, popatrzył wnikliwiej na twarze wychowawców, i tych z
przodu, i tych z tyłu. A patrzył zwłaszcza na panie z tyłu.
Chwatko był przecież tak wysoki, że mógł dokładnie, ponad
głowami dzieci, widzieć twarze pań wychowawczyń. I gdy zobaczył
spłakaną twarz jednej z tych pań, był pewien, że to musi być
pani dyrektor. Twarze pozostałych zaś wychowawców wyrażały
jedynie ulgę z odnalezienia ich podopiecznych. A kiedy na koniec
swej opowieści, mówił o przysiędze Bronka i Rafała, spostrzegł,
że na ich twarzach pojawił się inny wyraz — wyraz powątpiewania.
Chwatko był przekonany jednak, że postąpił właściwie,
wymyślając tę bajeczkę o przysiędze chłopców. Chciał, aby ich
poprawa stała się faktem wiadomym nie tylko dla nich samych, ale i
dla innych dzieci, i by dzieci w to uwierzyły. A przede wszystkim,
żeby ten fakt stał się wiadomy ich wychowawcom, i by wychowawcy im
w tym pomogli. A przynajmniej, żeby im nie przeszkadzali.
Bronek i
Rafał, słysząc to wszystko, co duch leśny o nich opowiadał, mało
go znów nie wyściskali z radości, tak bardzo byli mu wdzięczni,
że cały ciężar wytłumaczenia ich obu z tej ich niechlubnej
„wycieczki” do lasu — wziął na siebie.
Chwatko
miał też powody do radości. Kiedy mówił o przysiędze Rafała i
Bronka, wśród dzieci usłyszał szemrany zachwyt. A gdy zaczął
wodzić oczami po ich twarzach, wyraźnie zobaczył wymalowaną na
nich wiarę, nadzieję, radość i uwielbienie. Uśmiechał się więc
jeszcze serdeczniej do nich, i żeby ich rozbawić i bardziej ze sobą
oswoić, puścił do nich serię oczek. Puszczał oczko lewym okiem
do dzieci stojących po jego lewej stronie, i prawym okiem do dzieci
stojących po jego prawej stronie, kręcąc przy tym zabawnie głową.
Ubawił tym wszystkie dzieci niezmiernie. Dzieci piszczały z radości
i również puszczały do niego oczka. A te dzieci, którym ze
śmiechu puszczenie oczka nie wychodziło, przykładały do oka
zwiniętą dłoń i ruszały jej palcami na znak mrugania powiekami,
czyli puszczania oczka. Dzieciom tak bardzo spodobał się nowy
znajomy Rafała i Bronka, że już zupełnie ośmielone otoczyły go
wkoło i co chwilę któreś z nich podchodziło do Chwatka i
dotykało go delikatnie po nogach. Chwatko początkowo przyglądał
się im z uśmiechem, a po chwili schylił się i każdemu po kolei
podawał rękę. Dzieci były tak szczęśliwe, że w rozpędzie
zaczęły podawać ręce (również po kolei) Bronkowi i Rafałowi,
stojącym obok Chwatka ciągle w bezruchu i milczeniu. Chwatko
zauważył, że po twarzach chłopców spływały łzy wzruszenia.
Zadowolony z przebiegu sytuacji, zaczął wolnym krokiem wychodzić z
kółka utworzonego przez dzieci. Po drodze poklepywać je delikatnie
po ramionach. Szedł do wychowawców, którzy również podeszli
bliżej za dziećmi, ale pozostawali ciągle z tyłu. Gdy tak zbliżał
się do nich zauważył, że twarz jednej z pań jakoś dziwnie mu
podpadła. Nie to, że była brzydka, bo że nie grzeszyła urodą,
był to fakt niezaprzeczalny, ale to, że pomimo uśmiechu na jego
widok, wyrażała jakąś bliżej nieokreśloną złośliwość, a
nawet jędzowatość. Chwatka to bardzo zastanowiło. I kiedy tak
myślał nad tym intensywnie, pani ta podbiegła do niego i zawołała:
— Jak
miło pana poznać! Bardzo się cieszę, że Rafał ma tak
wspaniałego znajomego!
Chwatka
zmroziło w momencie. Był już pewien z kim ma do czynienia.
— Bo
wie pan — ciągnęła dalej pani wychowawczyni. — Ja dzisiaj to
mam w zasadzie wolne od pracy, ale jak się dowiedziałam, że Rafał
zaginął gdzieś w lesie, to od razu przybiegłam, aby szukać za
nim. Oj, gdybym tylko wiedziała, że spotkam pana w lesie, to już
bym na pewno wcześniej przybiegła…
Chwatkowi
kąciki ust zaczęły aż drżeć, tak bardzo był zdegustowany tym,
co pani Klotylda mówiła i jak się zachowywała. Bo że to była
pani Klotylda, to już był w stu procentach pewien. Puścił więc
mimo uszu całą tę niesmaczną paplaninę pani Klotyldy i podszedł
do pani, która wydawała mu się od samego początku być panią
dyrektor. Nie mylił się. Pani dyrektor ciągle jeszcze zalana
łzami, ale już z szerokim uśmiechem podziękowała mu za to, że
zaopiekował się jej dziećmi i że im pomógł. Zaraz też
zaprosiła go w progi Domu Dziecka, aby go ugościć i by mógł
sobie odpocząć. Chwatko serdecznie podziękował za zaproszenie,
ale odmówił, tłumacząc się tym, iż chciałby jeszcze przed
zachodem słońca zdążyć przyprowadzić Basiurkę, bo potem, to on
wraz z siostrą musi niezwłocznie udać się w dalszą drogę. Pani
dyrektor rozumiała Chwatka doskonale i nie nalegała. Chwatko wtedy
poprosił ją na stronę i wszystko jej dokładnie powiedział o tym,
co o Rafale i Bronku powiedzieć jej zamierzał. O ich szczerej chęci
poprawy, o ich żalach i tęsknotach, o ich lękach i pragnieniach. A
na koniec poprosił ją, aby pomogła im uwierzyć w siebie i w
słuszność postawionych sobie celów. No i również, by pomogła
im w realizacji tych celów. Pani dyrektor słuchała Chwatka z
wielkim przejęciem i wzruszeniem. Bez zastanowienia zgodziła się
na wszystko o co ją prosił. Po jej twarzy znów spływały łzy.
Łzy wzruszenia i szczęścia. Chwatko zrobił wtedy coś takiego, że
samego go zdumiało. Otóż schylił się do pani dyrektor, ujął
jej malutką dłoń w swe ogromne łapsko i ją… pocałował. Po
czym zdumiony i z lekka zawstydzony, uśmiechnął się do niej
serdecznie i powiedział, że musi jeszcze porozmawiać z panią
Klotyldą, bo potem, kiedy przyprowadzi Basiurkę do domu, to już
nie będzie miał czasu, gdyż niezwłocznie będzie musiał udać
się w dalszą drogę.
Gdy
Chwatko odszedł od uszczęśliwionej pani dyrektor, wszystkie dzieci
wraz z Bronkiem i Rafałem przybiegły do niej i coś się z nią
naradzały. Po czym parę z nich pobiegło w stronę ich ogrodu.
Chwatko,
zbliżając się do fałszywie uśmiechniętej pani Klotyldy, poczuł
na plecach delikatne stukanie. To Gryzio przypominał mu o
uciekającym czasie. Na pewno bał się nieborak, że lada moment
dojdzie do zdalnego uruchomienia przez K-1 i K-2 dodatkowej,
trzydziestominutowej kompresji i Chwatko może stracić równowagę i
wyrżnąć razem z nim na ziemię. A to nie byłaby dla niego miła
perspektywa. Chwatko zrozumiał to stukanie i szeptem uspokoił
Gryzia, że ma wszystko pod kontrolą i że już właśnie zamierza
kończyć cały ten teatr z Klodzią, i to dramatycznym epilogiem.
Kiedy
Chwatko stanął przed panią Klotyldą, rozglądnął się za K-1.
Ku jego zaskoczeniu i zadowoleniu zarazem, spostrzegł jego
połyskujący złoty kombinezon pomiędzy drzewami w wąskim pasie
lasu stykającym się z ogrodem Domu Dziecka. Był naprawdę mocno
zaskoczony jego wyczynem, bo zdał sobie sprawę, że K-1 musiał się
przedzierać obrzeżami polany i wykonywać przy tym kryty slalom
między drzewami, żeby go nikt nie zauważył. — „Kochany K-1”
— powiedział do siebie i popatrzył na panią Klotyldę.
— Tak,
tak, kochana Klodzia! — zawołała uszczęśliwiona pani Klotylda,
bo zrozumiała, że Chwatko to mówił do niej i o niej.
— Pani
kochana?! Toż to wielka kpina! — zawołał Chwatko ze zniesmaczoną
miną i bez ogródek przystąpił do rzeczy. — Pani musi odejść z
Domu Dziecka, bo pani się nie nadaje do opieki nad dziećmi. I
proszę to zrobić natychmiast.
— Ależ
proszę pana, co pan?! — zawołała zaskoczona, obrażona i
przerażona zarazem pani Klotylda. — Beze mnie ten Dom Dziecka by
nie istniał. Ja jestem jego podporą. Całe moje życie poświęciłam
tym wstrętnym bachorom, a teraz miałabym odejść. Po moim trupie!
Nie zrobię tego…
— Właśnie
że pani zrobi, i to natychmiast! — zawołał Chwatko. — Bo jak
nie, to osobiście zrobię z panią porządek. Za te ośle uszy, za
ten nos Pinokia, i w ogóle, za całe zło jakie pani serwuje tym
biednym i nieszczęśliwym dzieciom. One potrzebują miłości,
zrozumienia i serdecznej pomocy w ich smutnym życiu bez rodziców, a
co w pani osobie mają? Chodzące zło i nienawiść!
Zanim
Chwatko zaczął przekonywać panią Klotyldę do odejścia z Domu
Dziecka, K-1 wystrzelił w ich kierunku małą pluskwę, czyli
podsłuch dalekosiężny. Słyszał więc wszystko. Nie od razu
wiedział, co ma zrobić z tą jędzą, panią Klodzią, ale był
pewien, iż zrobić coś musi. I gdy usłyszał od Chwatka o tych
oślich uszach i nosie Pinokia, to coś go tchnęło, chociaż nie
rozumiał o co właściwie Chwatkowi chodziło z tymi częściami
twarzy. Musiał to natychmiast sprawdzić. Wyciągnął w pośpiechu
z pasa bezpieczeństwa malutki przyrząd, który wcześniej służył
mu za duszdiaskop i wystukał na nim hasło: „ośle uszy” i po
chwili „nos Pinokia”. Odpowiedzi jakie otrzymał, bardzo go
ucieszyły. Szybko sięgnął do pasa i wyciągnął z niego inny
podłużny przedmiocik, przyłożył go do oka dolnej twarzy, a po
chwili do ust…
Chwatko w
tym czasie zastanawiał się jakiego by tu argumentu użyć, aby
porządnie nastraszyć panią Klotyldę i zmusić ją do odejścia z
Domu Dziecka. Wpatrywał się więc w jej rozzłoszczoną twarz, aby
wyraz jej twarzy podsunął mu jakąś myśl, gdy nagle zauważył,
że ona łapie się za swoje uszy, a one rosną jej w rękach.
Zdumiał się niesamowicie. — „Czyżby moje myśli w ciele
wielkiego człowieka miały takie skuteczne działanie?” —
pomyślał. Nie zdążył się jeszcze dokładnie wczuć w te swoje
myśli, gdy nagle zobaczył, że pani Klotylda puszcza swoje ogromne
uszy i łapie się za rosnący w mgnieniu oka nos. Oniemiał z
wrażenia całkowicie. Szybko jednak doszedł do siebie, bo w plecaku
coś mu zarechotało. Nie zastanawiając się dłużej nad przyczyną
tak znaczącej zmiany fizjonomii pani Klotyldy, odezwał się do niej
ponownie, i to bardzo poważnym głosem:
— Czy
już panią przekonałem do odejścia z Domu Dziecka, czy mam użyć
jeszcze innych argumentów?
— Nie,
nie, nie trzeba! Odchodzę! Odchodzę natychmiast, ale niech mnie
szanowny pan już nie straszy i błagam niech mi pan usunie z mojej
twarzy to paskudztwo… A ja już odchodzę… już, natychmiast,
nieodwołalnie…
Chwatkowi
tak bardzo chciało się śmiać z wyglądu pani Klotyldy, że aż
musiał zrobić małą przerwę na parę głębszych oddechów, by
nie buchnąć gromkim śmiechem prosto w jej oburzoną twarz. Ale w
końcu szkoda mu się zrobiło zwierząt, atrybutem których
przyozdobiona została fizjonomia tej złośnicy. Żal mu się
zrobiło również Pinokia, że wizerunek jego nosa, z którego on
sam był przecież taki dumny, został użyty w przypadku tak złej
osoby. Chwatka ogarnęły mieszane uczucia. Lecz wnet skojarzył
sobie, że cała ta maskarada zmierza ku dobremu. Uśmiechnął się
wtedy w duchu do Pinokia i do wszystkich oślątek na świecie,
zrobił jeszcze jeden głęboki wdech, i powiedział:
— No! I
niech tak zostanie…
— Nie,
nie! Po stokroć nie! Nie może przecież tak zostać! —
wrzeszczała pani Klotylda, aż wszyscy zebrani na polanie odwrócili
się w jej kierunku.
Na
polanie powiało grozą. Wszystkie dzieci wpatrywały z
niedowierzaniem w ich wychowawczynię i nie wiedziały, czy mają
płakać, czy się śmiać. Na wszelki wypadek wolały nie reagować.
Dalej wpatrywały się w przyozdobioną i rozsierdzoną twarz ich
pani i milczały. Ale nagle rozległ się głos któregoś z panów
wychowawców:
— Ty,
Klodzia, a tobie co? Chyba nie myślisz, że w takiej masce
zdobędziesz serce pana Chwatka?
Te słowa
były niczym woda na młyn. Wszyscy jak na komendę buchnęli gromkim
śmiechem. Śmiali się wychowawcy, śmiały się dzieci. Aż cała
polana tętniła od ich śmiechu. Nic dziwnego, na polanie jest
zawsze wspaniała akustyka, z której też i leśne echo z wielką
frajdą korzysta. A że echo ma też pomiędzy ścianami lasu ogromną
siłę odbicia, przez to jego siła nośna jest długofalowa. Wesoły
śmiech słychać więc było daleko, bardzo daleko.
Chwatkowi również
udzielił się ten śmiech, ale na początku próbował go jednak
tłumić. Buchał parę razy śmiechem i wyhamowywał
go od razu. Lecz nagle nie wytrzymał i huknął potężnym basem. Aż
się sam swojego śmiechu przeraził. Ale tylko na moment, bo gdy
usłyszał w oddali głośne zgrzytanie, zaczął śmiać się
jeszcze głośniej. Musiał przecież zagłuszyć śmiech K-1. Czuł
też na plecach drżenie plecaka, a to go jeszcze bardziej
rozochociło do śmiechu. Śmiał się więc jak nakręcony i nie
mógł przestać. Ale gdy zobaczył czerwoną z wściekłości, i
chyba też ze wstydu, twarz pani Klotyldy, pomyślał sobie, że już
jej wystarczy tej nauczki. Że powinna już raz na zawsze zniknąć z
Domu Dziecka i dać dzieciom spokój swym złym przykładem oraz
swymi złymi, pozbawionymi uczucia metodami wychowawczymi. Przestał
się śmiać i zawołał do niej:
— No,
to niech pani zmyka do własnego domu i niech pani nigdy nie pokazuje
się dzieciom na oczy. W domu pani nos i uszy wrócą do normy. Ale
gdyby przyszło pani do głowy znów pokazać się w Domu Dziecka, to
nos i ośle uszy odrosną w mig, i to dwa razy większe…
Pani
Klotylda nie chciała już nic więcej słyszeć. Ruszyła więc z
miejsca jak narowisty ogier z kopyta i pognała przez polanę w
szalonym tempie, przy wtórze śmiechu i do jego rytmu.
Chwatko
patrzył za panią Klotyldą z zadowoleniem. Następne zadanie
wykonane. Dzieci zostały wybawione od tej pseudowychowawczyni.
Chociaż polana dalej tętniła śmiechem, a plecak jego w dalszym
ciągu drżał, on sam już się nie śmiał. Zastanawiał się
tylko, skąd przyszło mu do głowy, aby na koniec tak właśnie pani
Klotyldzie powiedzieć. Nie może być przecież pewnym, co stanie
się z jej uszami i nosem. Ale zaraz pomyślał, że to może być
jednak prawda, bo o ile on za jakieś pół godziny utraci moc
wielkiego człowieka, to i jego myśli stracą moc działania. —
„Tak, to jest logiczne” — ucieszył się ze swej myśli, bo źle
by się czuł, gdyby wiedział, że ktoś cierpi przez niego dłużej
niż byłoby to potrzebne. Nawet taki zły człowiek, jak pani
Klotylda.
Nadszedł
czas pożegnania. Chwatko czuł coraz silniejsze zawroty głowy.
Trzecia godzina ich kompresji zbliżała się nieuchronnie. Chwatko
zdawał sobie sprawę, że lada moment K-1 uaktywni przy pomocy K-2
zdalne przedłużenie ich wielkości, a on nawet nie miał się czego
uchwycić na tej szczerej polanie. Zaczął się rozglądać za
Bronkiem i Rafałem, by się z nimi niezwłocznie pożegnać, i wtedy
zauważył, że czworo dzieci biegnie od strony Domu Dziecka i niesie
piękne białe lilie. Chwatka to bardzo wzruszyło. Bo to oznaczało,
że chłopcy pamiętali o jego życzeniu i tak efektownie chcą się
z nim pożegnać. Czwórka dzieci zbliżyła się do Chwatka, a za
nimi w ciasnym półkolu stanęły wszystkie dzieci i wychowawcy.
Wtedy na czoło wysunęła się pani dyrektor wraz z Rafałem i
Bronkiem. Pani dyrektor jeszcze raz serdecznie podziękowała
Chwatkowi za wszystko, co dla nich zrobił. A wypowiadając słowa:
„za wszystko”, znacząco puściła do niego oczko i uśmiechnęła
się konspiracyjnie. Potem pozbierała od dzieci białe lilie i z
łezką w oku wręczyła je Chwatkowi osobiście. Nagle odwróciła
się do wszystkich dzieci i kazała im się ukłonić i powiedzieć:
do widzenia wielkiemu przyjacielowi dzieci. Dzieci dygały w pięknych
ukłonach i chórem wołały: — „Do widzenia, drogi Chwatko! Wróć
do nas, wróć do nas! Do widzenia, do widzenia, do miłego
zobaczenia!” — i z uśmiechem odwracały się, ruszając w stronę
swego domu. Za nimi poszli wychowawcy. Została tylko pani dyrektor
oraz Rafał i Bronek. Pani dyrektor pozwoliła chłopcom jeszcze
chwilę pozostać z Chwatkiem i pożegnać się z nim ciepło jak z
kimś najbliższym. Jak z kimś, za kim będzie się tęsknić. Jak z
kimś, kogo będzie się wypatrywać. A na odchodnym poklepała swych
wychowanków po ramionach i dodała jeszcze:
— Muszę
wam chłopcy powiedzieć, że los wam sprzyja. I ja osobiście
wierzę, że wykorzystacie każdą daną wam szansę, by żyć w
zgodzie z własnym sumieniem. — Po czym pomachała Chwatkowi na
pożegnanie i powolnym krokiem ruszyła w stronę domu, do swych
ukochanych dzieci.
Rafał i
Bronek podeszli do Chwatka najbliżej jak tylko mogli, i zadzierając
głowy do góry, w milczeniu wpatrywali się w jego twarz. Chcieli ją
sobie utrwalić w pamięci na zawsze.
— No
dobra, chłopaki. Dość tych sentymentów! — zawołał duch leśny.
— Bądźcie zdrowi i żyjcie w zgodzie z własnym sumieniem, a cała
reszta przyjdzie sama… I żadnych łez! Żadnych więcej pożegnań!
Biegnijcie już za waszą panią i bądźcie weseli. Będziemy do was
wracać w przyszłości i razem spędzimy jeszcze wiele miłych
chwil. A więc, do zobaczenia, chłopaki!
Mówiąc
te słowa, Chwatko poczuł dziwne uczucie mrowienia na całym ciele.
Domyślał się, że oto nadchodzi godzina zero. Niewiele się
zastanawiając, usiadł na trawie, by nie upaść i nie zrobić
Gryzowi krzywdy.
— Do
zobaczenia, chłopaki! — powtórzył jeszcze raz i mocno uchwycił
się trawy. Po czym, prawie już szeptem dodał: — Zmykajcie,
proszę was. Ja tu sobie jeszcze chwileczkę przed podróżą
posiedzę. Jak tradycja nakazuje. A wy biegnijcie wprost do domu, i
proszę was, nie oglądajcie się już za siebie… Biegnijcie,
kochane chłopaki…
Chłopcy
wyczuli, że duch leśny ma jakieś tam swoje powody, by zostać
samemu. Uszanowali więc jego prośbę. A że duch, siedząc na
trawie miał akurat głowę prawie na wysokości ich głów,
podskoczyli jeszcze do niego z obu stron i pocałowali go
jednocześnie w policzki. Potem odwrócili się momentalnie, i ze
słowami: — „Zawsze będziesz w naszych sercach” — pognali
przez polanę niczym dwa wichry.
Chwatko
patrzył za oddalającymi się chłopcami ze wzruszeniem. Nie uronił
jednak ani jednej łezki. Był już pewien, że to nie koniec ich
znajomości. Że nie bajdurzył, mówiąc im, iż razem przeżyją
jeszcze wiele miłych chwil. Patrzył za nimi tak długo aż zupełnie
zniknęli za ścianą drzew. I chociaż czekała go w najbliższych
minutach wielka niewiadoma, to jednak się nie przejmował. Nie czuł
żadnego lęku. Czuł się szczęśliwy.
— Gryziu,
a tobie co? Czemu beczysz? — spytał nagle, wyrwany z zadumy
buczeniem kuzyna. — Wierz mi, to nie koniec naszej znajomości z
wielkimi chłopcami. Zobaczysz.
— Tak
myślisz? Bardzo bym chciał, by była to prawda. Polubiłem ich. A
myślisz, że będzie to kiedyś możliwe, bym i ja mógł się im na
oczy pokazać?
— Tak
myślę Gryziu. Z pewnoooośśśścią… — Chwatko nie skończył,
bo zabrakło mu tchu.
Gryziu
zaniepokojony o kuzyna spuścił się po plecaku prosto na kępkę
trawy. Na szczęście Chwatko nadal siedział na trawie, nie miał
więc wysoko. Podbiegł natychmiast do przodu i stanął między
nogami kuzyna.
— Chwatko,
czy to już?! — spytał szeptem i z wielką troską wpatrywał się
w twarz wielkiego kuzyna. — Boli?
— Nie
wiem co jest. Nie czułem żadnego szarpnięcia, żadnego też
gwałtownego zawrotu głowy, ale czuję tylko, że opuszczają mnie
siły. Nawet tracę wzrok i czucie. I nie wiem już, czy jeszcze
siedzę na trawie, czy już leżę.
Gryzio
wystraszył się nie na żarty. Bał się, że coś złego może się
stać Chwatkowi. Tym bardziej, że Chwatko rzeczywiście bez sił
opadł cały na trawę. Twarz jego zaczęła blednąć jak te białe
lilie, które trzymał w dłoni, a oczy stawały się martwe. Gryzio
biegał jak oszalały dookoła Chwatkowej głowy i nie wiedział jak
mu pomóc.
— Chwatko
kochany, tylko nie umieraj! Błagam cię, tylko nie umieraj! Gdzie
ten K-1?... K-1, ratunku! Chwatko umiera! Ratunku!
Żadnego
jednak odzewu ze strony K-1 Gryzio nie usłyszał. Zaczął więc
skakać, bo wysoka w niektórych miejscach trawa zupełnie
przysłaniała mu widok. Nigdzie jednak K-1 nie było widać. Gryzio
z przerażeniem pomyślał, że może taki sam los spotkał również
i jego. — „Co robić?! Co robić?!” — krzyczał sam do
siebie. Pierwszy raz w życiu tak bardzo się bał, i to nie o
siebie, a o kogoś. I nie wiedział jak ma im pomóc. A to było
najgorsze. Wtedy przypomniał sobie o gwizdku, który K-1 dał
Chwatkowi. Zaczął przeszukiwać kuzyna kieszenie w kombinezonie.
Nigdzie go nie mógł znaleźć. Chciało mu się wyć z rozpaczy.
Chwatko leżał bez ruchu i nie dawał znaków życia. Gryzio miał
już najgorsze myśli. W ostatnim odruchu desperacji, wskoczył
Chwatkowi na jego lewe przedramię i z całych sił, dwoma rękami,
zaczął ugniatać mu klatkę piersiową, by pobudzić jego serce.
Chwatko jednak ani drgnął. Gryzio po chwili opadł zupełnie z sił
i osunął się z jego przedramienia na ziemię. Było mu już
wszystko jedno, bo zdał sobie nagle sprawę, że znikąd pomocy nie
można się spodziewać. Chciał umrzeć razem z kuzynem. Popatrzył
tylko jeszcze na białe lilie (które niechcący nieco stratował,
biegając w panice dookoła Chwatka), i już chciał zamknąć oczy w
oczekiwaniu na śmierć, gdy nagle coś zauważył. Lewa dłoń
Chwatka była trochę rozwarta, a w niej, pomiędzy końcówkami
łodyżek kwiatów coś błyszczało. Gryzio wiedziony ostatnią
nadzieją, zerwał się na równe nogi i zaczął grzebać w dłoni
kuzyna. — „Gwizdek!” — krzyknął. Tak, Chwatko trzymał w
dłoni gwizdek. Biedny Gryzio nie wiedział jak dmuchnąć w ten
potężny dla niego, niczym trąba jerychońska, instrument. Wiedział
natomiast, że ten oto gwizdek jest jedyną i na pewno ostatnią
szansą. Z wielkim trudem wprawdzie, ale udało mu się wygrzebać go
z dłoni Chwatka. Jeden koniec gwizdka położył na ziemi, a drugi
oparł o nadgarstek kuzyna. Sam szybko położył się obok, chcąc
jakoś spróbować dmuchnąć. Ale niestety, nie mógł złapać tchu
po takim wysiłku. Przez chwilę leżał bez ruchu i sapał jak miech
kowalski. Wreszcie nabrał dużo powietrza w płuca i już miał
dmuchnąć w gwizdek, gdy nagle spostrzegł, że ta końcówka
gwizdka, która służy do dmuchania jest u góry, czyli na
nadgarstku Chwatka. — „Ty skończony jełopo, nie będziesz chyba
w ziemię dmuchał!” — wrzasnął do siebie potwornie wściekły
i całą operację ustawiania gwizdka rozpoczął na nowo. Z
wściekłości na siebie i z desperacji, poszło mu to tym razem o
wiele szybciej i nawet jakoś dziwnie tchu nie stracił. Poczuł się
zgoła o wiele silniejszy. Siła go wręcz rozpierała. Położył
się ponownie na ziemi i z całych sił dmuchnął w gwizdek... I
nic! Nic nie usłyszał i nic nie poczuł. Nie załamał się jednak
tym, bo sobie przypomniał, że K-1 mówił, iż nikt gwizdka oprócz
niego nie usłyszy. Złapał natychmiast za jego dolną część i
zaczął go przeciągać na najwyższą w pobliżu kępkę trawy.
Oparł go o nią i wszedł po gwizdku na sam szczyt. Przysłonił
dłonią oczy i zaczął się rozglądać po całej polanie za K-1.
Gryzio nie wiedział, z której strony może się K-1 spodziewać, bo
to tylko Chwatko widział go wcześniej ukrytego za drzewami. Kręcił
się więc nerwowo w kółko i po kilka razy lustrował polanę,
miejsce po miejscu. I nagle zauważył, że nie daleko od niego, w
miejscu gdzie rosła wysoka trawa, coś jakby się poruszyło. Nie
wiedział, co to było, bo oprócz poruszającej się trawy niczego
widać nie było. Długo się nie zastanawiając, zjechał po gwizdku
na ziemię i pobiegł jak błyskawica w tamtym kierunku. Kiedy
dobiegł do tego miejsca, serce mu mało z piersi nie wyskoczyło, i
to nie z wysiłku po trudnym biegu przełajowym, lecz z okropnego
widoku, jaki tam zastał. Zobaczył tam K-1, jak leży na trawie
zwinięty w kłębuszek i sapie okropnie, jakoś tak gwiżdżąco i
głośno.
— K-1,
przyjacielu kochany, dobrze że jesteś! — Gryzio rzucił się na
twarze K-1 i próbował odgarnąć z nich jego długie zielone włosy.
— Błagam cię, wstań. Wstań i ratuj Chwatka. Chwatko umiera…
Błagam ratuj mojego kochanego kuzyna… Ratuj siebie! Ratuj was obu!
— Grrrryyyzzziooo???
— K-1 wysapał z wielkim trudem i próbował się do Gryzia nawet
uśmiechnąć. Lecz nagły grymas cierpienia wykrzywił mu obie
twarze jednocześnie i zesłabł.
K-1 był
u kresu sił. Sam nie rozumiał, co się stało, że tak nagle
stracił moc wielkiego człowieka. Stracił w ogóle jakąkolwiek
moc. Leżał tak w trawie jak ostatnia niemota i nie miał siły się
podnieść. Stracił nawet rachubę czasu i już sam nie wiedział,
jak długo trwał w takim stanie. I dlaczego w ogóle znalazł się
na trawie. Przecież stał za drzewem, kiedy dzieci odchodziły od
Chwatka. Tak jakby przez mgłę, ale zaczynał coś sobie
przypominać. Otóż przypomniał sobie, że poczuł się nagle
bardzo słabo i usiadł pod drzewem i… chyba stracił przytomność.
A potem jakiś dźwięk nieco go ocucił. Tak, dźwięk. To był
dźwięk gwizdka. Zrozumiał, że Chwatko wzywał go o pomoc.
Przebłyskami świadomości kojarzył sobie, że z Chwatkiem musiało
dziać się podobnie. Musiał się więc najprawdopodobniej oderwać
od drzewa i ruszyć w kierunku wzywającego pomocy Chwatka. A potem,
po drodze, to chyba znów stracił przytomność, dlatego leżał na
polanie. Ale znów jakiś dźwięk pomógł mu odzyskać utraconą
ponownie świadomość. Ale co to był za dźwięk? Bo że nie był
to dźwięk gwizdka, tego był już pewien. To był czyjś głos.
Tak, to był głos krzyczący, że Chwatko umiera. Gdy K-1 to
wszystko sobie przypomniał, z wielkim wysiłkiem szeroko otworzył
oczy. Widok Gryzia go w tym upewnił. Był zdruzgotany. — „Luno
najukochańsza pomóż!” — wrzasnął w myślach wniebogłosy. I
nagle poczuł, że trzyma w ręce radarton. Powolnym ruchem podnosił
rękę wraz z nim do oczu i zobaczył na jego czasomierze, że
ostatnie pięć minut z ich trzech godzin kompresji dopiero się
zaczyna. Nadzieja jaka się w nim zatliła, sprawiła, że poczuł
się na tyle mocny, aby szeptem odezwać się do Gryzia.
— Jak
dobrze, że jesteś. W tobie nadzieja. Naciśnij ten zielony
przycisk. K-2 zaraz nas uratuje.
Gryzio
momentalnie nadepnął nogą przycisk radartonu i popatrzył na K-1.
Niestety nie zauważył żadnej zmiany. Ale przypomniał sobie, że
to może chwilę potrwać zanim K-2 dobiegnie do samopojazdu, więc
nieco się uspokoił. Nachylił się nad głowami leżącego K-1, i
patrząc mu na przemian w dwie pary oczu, powiedział:
— Chwatko
tam umiera w samotności…
K-1
wiedziony nagłą nadzieją i poczuciem odpowiedzialności za
przyjaciela, poczuł nagle przypływ małej porcji sił. Zaczął się
więc powoli czołgać, bardzo powoli. Ale się doczołgał,
wspomagany ogromną siłą woli, własną i Gryzia.
Malutki
Gryzio, człapiąc za czołgającym się K-1 wpatrywał się w niego
intensywnie i popychał go wzrokiem do przodu. Dalej i dalej, w
kierunku Chwatka.
Kiedy K-1
znalazł się już przy leżącym bez ruchu Chwatku, opadł bez sił
tuż obok, ale zdążył go jednak chwycić za prawą rękę. Nie
mógł niestety ścisnąć jej mocniej. Nie starczyło mu już sił.
A może Chwatko coś w niej trzymał, dlatego nie mógł?
Link do powieści: "K-X ląduje" (w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach).
cdn. — może i nastąpi, ale jak już, to po wakacjach.