Chłopcy
zostali sami. Mogli więc
pomału przygotować
się do zabiegu przeistaczania się w wielkiego człowieka. I kiedy
K-1 i Chwatko zachowywali spokój, to Gryzio truchlał aż z
przerażenia, że musi być tego świadkiem. Ale ukrywał to przed
nimi. Sam walczył ze stanem swego ducha. Bał się jednak, że może
zemdleć z wrażenia, kiedy przyjdzie co do czego. Zgrzytał więc co
chwilę zębami, aby dodać sobie odwagi. A żeby zachować trzeźwość
umysłu, szczypał się po łydkach, kiedy chłopcy nie patrzyli.
Podziwiał chłopców za odwagę. A już zwłaszcza Chwatka. Patrzył
więc na niego z wielkim zachwytem i odczuwał nawet dumę, że ma
tak dzielnego kuzyna.
— Ty, Gryziu, a cóż ty mi się tak przyglądasz? —
spytał zaciekawiony Chwatko, i nie
czekając na odpowiedź, z uśmiechem dodał: — Nie martw się nie
nadepnę na ciebie. Ale na wszelki wypadek nie plącz mi się po
nogami, bo mogę ciebie nie zauważyć. Wiesz, oczy będę miał dużo
wyżej niż obecnie i taką drobinkę jak ty, mogę po prostu
przeoczyć i wtedy...
— Hej,
Chwatko, już czas — K-1 przerwał przyjacielowi. — Wszystko już
przygotowane. Ludokompresor uaktywniony.
— Podłączaj
mnie więc, K-1. No, śmiało — bez cienia obawy odrzekł Chwatko i
usiadł na ziemi.
— Nie,
nie tak Chwatko. Nie zapominaj, że będziemy rosnąć, potrzebujemy
więc dużo więcej miejsca. Dlatego upatrzyłem już inne miejsce.
Dobre miejsce. Tam, widzisz? O, tam z prawej strony od tego
czerwonego krzewu jest go wystarczająco dużo. No i będzie nam tam
miękko, bo miejsce to obrośnięte jest gęstym mchem. Wiesz, my nie
możemy stać, ani siedzieć, my musimy leżeć, gdyż w innym razie
ludokompresor może zrobić nam krzywdę. No co? Nie zmieniłeś
zdania? Nie? To wszystko pasuje. Idziemy… Gryziu, a ty z nami.
Pokażę ci gdzie masz nacisnąć, jak już będzie po wszystkim. No
i pokażę ci też, który przycisk musiałbyś nacisnąć, gdybyśmy
wrócili zbyt późno do samopojazdu, to znaczy, w ostatnich
sekundach, i sam nie miałbym już siły uaktywnić wspomagania
dekompresji… Gryziu, co ci jest? Coś ty tak zbladł?
— Nic,
nic. Wydaje ci się tylko. Chodźmy już — na szybko odpowiedział
Gryzio, bo wolał by K-1 nie patrzył mu już w twarz. Nerwowym
ruchem złapał za kierownicę samopojazdu i sam już zaczął nawet
przepychać samopojazd przez krzewy do miejsca przez K-1 wskazanego.
— Kładź
się, Chwatko — nakazał K-1, kiedy dotarli już do miejsca swego
przeistoczenia w wielkiego człowieka. — Podam ci do ręki taki
mały wężyk i musisz go cały czas trzymać w lewej ręce. Za
moment też położę się koło ciebie, ale najpierw włączę
start. A ty, Gryziu, naciśniesz ten niebieski przycisk, jak już
będziemy wielcy. Powiem ci zresztą kiedy. A ten żółty, to
nacisnąłbyś wtedy, kiedy wrócilibyśmy zbyt późno.
Zrozumieliście wszystko, chłopaki? Tak? To do dzieła, moi drodzy…
dla Basiurki.
No i
zaczęło się. K-1 włączył start ludokompresora i położył się
obok Chwatka, zachowując odpowiednią odległość, by wystarczyło
im miejsca na ich rozrost. Urządzenie z cichym poszumem zaczęło
działać.
Oczom
Gryzia ukazał się okropny widok. Twarze chłopców zaczęły
przybierać przeróżne grymasy. Od grymasu bólu, poprzez grymas
wściekłości, do grymasu zgrozy i paranoi, po to, by za moment
przybrać przepiękny i promienisty grymas uśmiechu. A po paru
sekundach wszystko zaczynało się od początku. I tak po kilka razy.
Twarze chłopców zmieniały się nie do poznania. A ciałem ich
wstrząsały potężne konwulsje. Gryzio stracił zupełnie głowę.
Był tak przerażony, że szczypał się już nie tylko po łydkach.
Szczypał się nawet po twarzy, ba, szczypał się gdzie popadnie, by
tylko, już nie to, żeby nie zemdleć, lecz aby nie zwariować ze
strachu. Nie wytrzymał jednak dłużej takiego widoku. Przywarł do
ziemi, zamknął oczy, rękami zatkał uszy i w takiej pozycji czekał
końca tej swoistej metamorfozy chłopców. Nie wiedział, jak długo
tak trwał. Stracił zupełnie poczucie czasu. Po jakimś bliżej
więc nie określonym czasie, usłyszał nad sobą potężny głos
Chwatka.
— Hej,
kuzynku, co z tobą? Coś ci zaszkodziło, że tak leżysz na ziemi
zwinięty jak rogalik? No dobra, nie będę ci dokuczał, bo sam
jestem zaskoczony swoją potęgą i widokiem K-1. Radzę ci więc,
powoli otwieraj oczy, byś nie doznał szoku na nasz widok. I gdy tak
będziesz powoli otwierał te swoje patrzajki, to ja ci dalej będę
truł, aby złagodzić twoje doznania… A więc… powiem ci, mój
drogi Gryziu, że to wcale nie było takie straszne uczucie. No,
pompowało mnie co niemiara, to przyznam, ale można to było znieść.
A potem, gdy K-1 chwycił mnie za lewą rękę i docisnął porządnie
w mojej dłoni ten przewód ludokompresora, to już całkiem było
znośnie… A teraz, to czuję się wyśmienicie. Czuję się potężny
i silny, że aż chce mi się góry przenosić… No, Gryziu, co z
tobą? Wstawaj, głuptasie. Przecież oprócz wielkości, jesteśmy
tacy sami, ja, Chwatko i on, K-1. No rusz się w końcu, bo czas nas
nagli. Pamiętasz, że mamy tylko trzy godziny czasu? No i musisz
przecież nacisnąć ten niebieski przycisk, co to K-1 mówił.
Zapomniałeś? Bo nasze zbyt ogromniaste palce, niestety nie nadają
się. Uszkodzilibyśmy tylko samopojazd… Hejże, Gryziu, już
wszystko z tobą OK?
— Już,
już… Już wstaję. Na razie widzę tylko wasze buty i dech mi
zapiera, ale już wstaję… Służba nie drużba, jak mawia tatko
Dumko. Już wstaję… Ojejku, na kieł mamuci, ale wy wyglądacie…
gdybym nie wiedział, że to wy, to ani chybi, dostałbym zawału
serca. No, już się robi, już naciskam ten niebieski guziczek…
Załatwione. A powiedzcie mi, chłopaki, dobrze się czujecie? Nic
was nie boli?
— Wszystko
z nami w porządku. No nie, K-1? No widzisz? K-1 też się dobrze
czuje. Już ci mówiłem, czuję się świetnie… Tylko coś mi się
wydaje, K-1, że ten twój ludokompresor trochę przesadził, bo my
jesteśmy dużo wyżsi niż wielcy chłopacy.
— To i
dobrze — odrzekł K-1 z łobuzerskim uśmieszkiem na swej ogromnej,
dolnej twarzy. — Przez to wielcy chłopacy będą mieli większy
respekt przed nami. A co za tym idzie, większą chęć do poprawy…
— Dobra,
chłopaki, wracajmy pod drzewo. — Chwatko pierwszy odzyskał zmysł
organizacyjny. — Najpierw ja zacznę z nimi rozmawiać, a potem
zobaczymy, co dalej. Będę się starał tak nakierować rozmowę z
kolesiami, aby skruszone baranki jak najszybciej przyznały się do
winy. No właściwie Bronek już się przyznał, to teraz tylko
Rafała zachęcę odpowiednio. Nakażę im samym wybrać dla siebie
adekwatną do ich postępków karę. Gdyby Rafał się opierał, bo
Bronek na pewno nie, to poproszę ciebie, K-1, o zmuszenie go do
uległości i pośpiechu. Nas czas będzie naglił, więc tym
bardziej nie będziemy się z nimi cackać. Ostro, stanowczo, i do
celu. Nie wiem jeszcze, w którym momencie pokażesz im się K-1 na
oczy, ale moment ten musi być szczególny. Taki, żeby łotrzyki
zapamiętały sobie, że z siłą wyższą mają do czynienia. To im
się przyda. Zwłaszcza Rafałowi, bo on jest już tak wielkim
złoczyńcą bez skrupułów, że tylko siły nadprzyrodzone mogą na
niego zadziałać. Nic im oczywiście nie wspomnimy o tym, że jesteś
z Księżyca. A następnie każę im prowadzić nas do Domu Dziecka,
byśmy mogli przekazać ich skruszonych i chętnych do niesienia
pomocy innym w godne ręce pani dyrektor. I gdy już tam będziemy,
to poprosimy panią dyrektor o białe lilie dla dziadka K-X. Mam
nadzieję, że K-2 i Śmieszka wybaczą nam, że bez nich zdobędziemy
te kwiaty. Że zrozumieją, iż ze względu na Basiurkę, sytuacja
się przecież nieco zmieniła… No a potem, pędem z powrotem do
samopojazdu, bo to wszystko na pewno zajmie nam około trzech godzin.
Trochę mi szkoda, że nie mamy więcej czasu, bo marzy mi się
jeszcze z panią Klotyldą porozmawiać. A jak słyszeliśmy od
Rafała, nie ma jej dzisiaj w Domu Dziecka, bo ma wolne, więc na
poszukiwanie jej niestety nie będziemy mieli czasu… Ty, K-1, tak
gadam i gadam i patrzę na ciebie, bo coś mi na tobie nie pasuje,
tylko nie mogę sobie skojarzyć co… Aaa, już wiem, już wiem,
chodzi o twój pas bezpieczeństwa. Czy mi się wydaje, czy
rzeczywiście jest teraz o wiele szerszy?
— Nie,
nie wydaje ci się. Jest szerszy i nawet grubszy, bo jego wyposażenie
stało się dwadzieścia razy większe, a my tylko dziesięć. Ale
nie pytaj mnie dlaczego tak się stało, bo sam nie wiem. Może
dlatego, że wielki człowiek potrzebuje wszystkiego więcej? No
właśnie, ciekaw jestem, czy to tylko w przypadku mojego wyposażenia
tak się porobiło, czy twojego też? Pokaż plecak.
— Ale
numer, nawet zapomniałem, że mam go na plecach — zawołał
Chwatko, ściszając głos i zdejmując plecak. — Patrzcie u mnie
wszystko po staremu. No, to znaczy cała jego zawartość urosła
wprost proporcjonalnie do mnie… Borze mój zielony, powiedziałeś,
K-1, że jesteśmy „tylko” dziesięć razy więksi? Mamuńciu
kochana, jestem AŻ dziesięć razy większy. Niesłychane… Ale
chodźmy już, chłopaki. Czas jak rzeka płynie, a my mamy tyle
spraw do załatwienia... Gryziu, wskakuj do plecaka. Jak dojdziemy do
sosny, to wysadzę cię na nią, będziesz więc miał z wysoka
wejrzenie na łobuziaków i na całą okolicę, i jakby coś, to
zaraz melduj cichutkim zgrzytaniem. No, to jazda, chłopaki! Ale my,
K-1, dzieci ludokompresora, cichutko... na palcach.
Dwa
wielkoludy, stąpając po ziemi, najdelikatniej jak tylko mogły,
zbliżały się do sosny. Stanowiący zawartość plecaka, maciupeńki
Gryzio, wyglądał z jego kieszonki i obserwował tyły. Pod sosną
panowała zupełna cisza. Zastanawiająca cisza. Chwatko jako
pierwszy doszedł pod drzewo i zaglądnął natychmiast za jego pień,
aby sprawdzić, czy Bronek i Rafał jeszcze w ogóle tam są. Ku jego
wielkiemu zaskoczeniu, chłopcy siedzieli oddaleni od siebie i każdy
z nich liczył igiełki sosny poukładane w równych odstępach na
ziemi. — „A to łotrzyki zatracone. W ogóle się nie przejmują
własnym losem, tylko sobie w coś grają” — pomyślał Chwatko i
nabrał powietrza w płuca, by ich powiadomić o swoim oburzeniu, i
aż sam się przeraził ich pojemnością. Wtedy przypomniało mu
się, że jest wielki i wcale nie musi krzyczeć. Wypuścił więc
cichutko całą zawartość płuc, i normalnie już oddychając,
sięgnął najpierw ręką do plecaka i delikatnie wyjął Gryzia z
kieszonki. Po czym powolnym ruchem ramienia, windował ucieszonego
kuzynka w stronę grubej gałęzi i w końcu go postawił na
wysokości czubka swojej nowej głowy. Puścił do niego ogromnie
duże oczko i nakazał mu ogromnie dużym palcem, aby się mocno
trzymał gałęzi i w szerokim uśmiechu pokazał mu niesamowicie
białe i ogromnie duże zęby. Aż Gryzia na moment zazdrość
wzięła, ale tylko się uśmiechnął i pogroził swojemu
olbrzymiemu kuzynowi palcem, bardzo małym palcem.
K-1,
stojąc za Chwatkiem, przyglądał się przyjaciołom z rozbawieniem
i czekał na rozpoczęcie akcji.
Chwatko
nie zwlekał już dłużej i z zadowoleniem do akcji przystąpił.
Zrobił poważną minę i zagrzmiał zza drzewa potężnym głosem
ducha leśnego:
— A wy
nicponie, a wy łotry zatracone! To ja was po to zostawiłem samych,
byście się zastanowili nad sobą, nad swoimi złymi uczynkami, a wy
jakby nigdy nic, spokojnie sobie gracie? Nie, to już woła o pomstę
do nieba!
Pod sosną
zrobił się tak ogromny popłoch, jakby nagły grom z jasnego nieba
uderzył. Rafał i Bronek zwijali się po ziemi z przerażenia.
Chwatko nawet nie zdawał sobie sprawy, że jego głos ma aż taką
siłę rażenia. Czuł się wprawdzie silny jak tur, ale żeby już
sam jego głos wystarczył do pokonania wielkich do tej pory
chłopaków? To przekraczało jego najśmielsze nawet oczekiwania.
— Ojejej!
Ojejej! Nie, nie, nie! Litooości! Litości, duszku wielki! Duszku
najukochańszy! Litooości! — wrzeszczeli chłopcy rozpaczliwie. A
już najbardziej Rafał.
— Cicho
tam! Czemu nadzieracie japy, jakby was ze skóry obdzierano?! —
zgromił chłopców duch leśny Chwatko, ale gdy zobaczył, że
chłopcy jeszcze bardziej zaczęli się zwijać po ziemi z
przerażenia, odezwał się już nieco łagodniejszym głosem: —
Ty, Rafalski, ty taki wielki cwaniak i przegrywasz w tej waszej grze?
Wytłumacz mi, jak to jest możliwe? Widzę przecie, że masz przy
sobie o wiele mniej igiełek sosny aniżeli Bronek. No, gadaj
natychmiast!
— Już
gadam, już gadam, duszku litościwy, ale nie rób mi tylko krzywdy —
zawołał błagalnym głosem Rafał. — To nie gra, duszku, to
grzechy… Bronek kazał mi zrobić rachunek grzechów i prosić cię
o ich odpuszczenie i zadanie pokuty… Więc, więc… to są właśnie
moje grzechy. No widzisz? Sam zauważyłeś, że nie jest ich wiele…
— Ach
tak! — wrzasnął znów duszek leśny. — I ty myślisz, że ja ci
w to uwierzę?!
— Dobrze,
już dobrze, najlitościwszy duszku! Już dokładam! — Rafał
prawie krzycząc, zerwał się z ziemi, i skacząc na jednej nodze,
zaczął rękami nagarniać spod sosny duże ilości igiełek.
Przy tej
czynności wyczyniał przedziwne figury akrobatyczne, jak linoskoczek
w cyrku. Z tym, że nie na linie, a z liną. Po chwili to miejsce, na
którym Rafał nie za wiele igiełek wcześniej ułożył, było
igiełkami grubo wyłożone i wyglądało na coś w rodzaju perskiego
dywanu. Rafał aż się spocił od tej ciężkiej pracy. W końcu
padł zmęczony obok swego dzieła, i sapiąc ciężko, zabrał się
za liczenie igiełek.
— No,
taka ilość igiełek jest bliższa prawdzie — osądził duch leśny
Chwatko. — A skończ z tym liczeniem. Nie każę ci ich liczyć.
Na liczenie szkoda czasu. Powiedz mi lepiej jaką karę dla siebie
wymyśliłeś i jak zamierzasz naprawić wyrządzone dzieciom
krzywdy?
— Duszku
mój litościwy, będę już dobry i nikomu nie zrobię żadnej
krzywdy…
— A to
jest pewne, jak słońce na niebie! To tyle tylko wymyśliłeś? Już
ja ci pomogę intensywniej myśleć! — jeszcze potężniejszym
głosem zagrzmiał duch leśny i ręką dał znak K-1, by ten zrobił
użytek ze swojego oddziałującego śmiechu.
K-1 był
bardzo zadowolony, że tym razem od razu może przystąpić do akcji.
Zaśmiał się więc z wielkim zadowoleniem, przeto śmiech jego
brzmiał bardziej śpiewnie i dźwięcznie, a jego tonacja była dużo
wyższa. Śmiał się chętnie, przeciągle i coraz głośniej, gdyż
jemu samemu spodobał się własny śmiech. A jak się coś robi z
upodobaniem, to nie bardzo chce się to skończyć, więc K-1 się
śmiał i śmiał. Aż duch leśny Chwatko musiał ręką dać mu
znak, by już kończył, bo uszy mu pękają. K-1 wprawdzie
niechętnie, ale przestawał się śmiać. Śmiał się więc coraz
ciszej i ciszej, aż wreszcie, z potężną siłą w głosie,
zaakcentował zakończenie jego artystycznego brzmienia —
przepięknym i godnym mistrza — jodłowaniem. Wszyscy oniemieli i
rozdziawili buzie z wrażenia. A wrażenia każdy miał inne. Chwatko
poklepał K-1 z uznaniem po ramieniu i rozcierał swoje nadwyrężone
uszy. Maciupki Gryzio na początku miał zamiar przyłączyć się do
K-1 śmiechu, ale gdy usłyszał jego dźwięczną potęgę, dał
sobie spokój. A samo jodłowanie K-1, to już go mało z nóg i z
drzewa nie zwaliło. I nie tylko z zachwytu, ale przede wszystkim z
siły drgającego powietrza. Natomiast wrażenia tak zwanych wielkich
chłopców były zupełnie odwrotne. Owszem, też oniemieli, i też
rozdziawione buzie mieli, ale nie z zachwytu, tylko z paraliżującego
strachu. Znów przykleili się do matki ziemi i bez ruchu czekali
wybawienia.
Chwatko,
widząc nieruchome ciała wielkich
chłopców, leżących obok igiełek-grzechów, postanowił kończyć
powoli tę wielką farsę. Szczerze żal mu się zrobiło tych
nicponi. Postanowił więc wyjść już do nich i pokazać im się na
oczy. Ale nie tylko żal nim powodował. Ograniczenie czasowe też
miało swoje istotne znaczenie. Dał znak K-1, by ten jeszcze
pozostał w ukryciu za drzewem, a sam po cichu wyszedł zza drzewa i
stanął pomiędzy leżącymi chłopcami.
— No
co, łotrzyki zatracone? Co tak leżycie bez znaku życia? —
odezwał się łagodniejszym już głosem. — Patrzcie na mnie, jak
do was mówię. Słyszycie? Otwierajcie oczy.
Bronek
pierwszy otworzył oczy i zobaczył przed nosem potężny but ducha
leśnego. Zamarł. Ślina mu w ustach wyschła i zaczął odruchowo
kaszleć. Czuł niesamowitą suchość w gardle. Kaszlem tym
otrzeźwił nieco Rafała, gdyż był to dla niego wreszcie w miarę
normalny ludzki odgłos wśród (ciągle brzmiących mu w uszach) —
nieludzkich — odgłosów demonów. W pierwszym odruchu otworzył
jedno oko, ale zaraz z głośnym sykiem wypuścił powietrze i
zamknął go z powrotem. Po chwili ciekawość wzięła jednak górę
nad strachem, więc otworzył oboje oczu naraz i w odruchu
bezwarunkowym natychmiast poderwał się z ziemi, gotowy do ucieczki.
A że odruchy bezwarunkowe mają to do siebie, że wymykają się
spod kontroli, przeto zrobił w powietrzu przepiękne i
niekontrolowane salto (bo ograniczone zasięgiem liny) i na powrót
padł jak długi w objęcia matki ziemi.
— No i
czego się szarpiesz, Rafalski? — znów zagrzmiał duch leśny
Chwatko, stojąc w szerokim rozkroku pomiędzy wielkimi-małymi
chłopcami i kryjąc swoje rozbawienie. — Przed odpowiedzialnością
za swoje czyny i tak nie uciekniesz. Ale widzę, że ty w ogóle nie
zdajesz sobie sprawy, że to, co robisz, to są niecne czyny, godne
potępienia i kary, więc przyjdzie mi samemu przemówić ci do
sumienia. Ciężko mi będzie go w tobie znaleźć, ale go znajdę.
Jestem tego pewien... No to posłuchaj. Obydwaj słuchajcie: Czyniąc
zło, nie unikniecie kary. Prędzej czy później kara was dosięgnie.
Albo dziś, albo jutro, albo kiedyś w przyszłości. Ale na pewno to
nastąpi, bo nie ma grzechu bez kary. A życie jest przecież takie
krótkie i powinno wam być szkoda czasu na eksperymenty z
odpowiedzialnością za własne przewinienia. Człowiek czyniący zło
innym, czyni zło przede wszystkim sobie. Gdyż za wyrządzone
krzywdy będzie musiał kiedyś zapłacić, i to z nawiązką. A ta
nawiązka jest ogromna. Człowiek czyniący zło, nigdy do końca nie
pozna, co to znaczy szczęście. Gdyż jego uśpionym lub oszukanym
przez samego siebie sumieniem zawsze targać będą demony zła. A
one nie pozwolą mu na odczuwanie pełni szczęścia. Sumienie ma
każdy człowiek. I chociaż u niektórych ciężko się go doszukać,
bo jest zaatakowane i opanowane prze demony zła, to jednak nie
znaczy, że ci niektórzy sumienia nie mają. Mają go na pewno,
tyle, że trzeba zadać sobie więcej trudu, aby go odnaleźć,
obudzić i do niego przemówić. I ty, Bronek, masz sumienie. Widzę
to wyraźnie, bez większego szukania go w tobie. Widzę już nawet w
tobie jego oczyszczające i uzdrawiające zarazem wyrzuty. Jestem
więc pewien, że już nigdy nie będziesz złym człowiekiem. A i
ty, Rafalski, ty też masz sumienie i to bardzo już obciążone.
Trudno jest do niego dojść, bo demony zła bronią dojścia do
niego. Ale wspólnie zwyciężymy ich! Tego też jestem pewien,
chociaż ty sam, jak na razie, nie bardzo zdajesz sobie sprawę z
wyrządzanego zła i z posiadania sumienia. Ale zdasz sobie, z
pewnością… i to za niedługo... Obaj staniecie się dobrymi
ludźmi, wrażliwymi na czyjąś krzywdę, niosącymi pomoc
potrzebującym. I wtedy dopiero poznacie znaczenia słowa
„szczęście”. Będziecie się rozkoszować każdym przeżytym
dniem, każdą najmniejszą chwilą, każdą najdrobniejszą nawet
rzeczą. Bo tylko człowiek otwarty na innych ludzi, bo tylko
człowiek czyniący dobro, może dobra zaznać i dobrem się
rozkoszować. Bo dając innym dobro, dostaje się go z powrotem, z
nawiązką. A w takim przypadku ta nawiązka jest przeogromna. Bo
własne życie przeżywa się spokojnie, z podniesioną głową, w
poczuciu spełnienia i pełnego zadowolenia. I taki tylko człowiek
żyje wiecznie, bo żyje w sercach tych, którym czynił dobro. A
wspomnienia o nim przekazywane są z pokolenia na pokolenie. Warto
jest więc być dobrym człowiekiem, bo człowiek czyniący dobro
innym, czyni dobro przede wszystkim sobie.
Duch
Chwatko tak bardzo przeżywał to, o czym mówił, że nawet nie
zauważył jakie efekty mowa jego przynosiła. Dopiero kiedy
skończył, popatrzył na Bronka i Rafała, i oniemiał. Obaj chłopcy
stali naprzeciw niego i z zadartymi głowami wpatrywali się w niego.
A wpatrywali się oczami pełnymi łez i uwielbienia.
— Drogi
duchu leśny! Jesteś tak piękny i potężny, i do tego jeszcze…
taki dobry — zawołał z wielkim przejęciem Bronek i złapał w
objęcia potężne udo ducha — Ty wcale nie chcesz zrobić nam
krzywdy. Ty chcesz nam pomóc. Ty chcesz walczyć nawet z demonami
zła, które w nas siedzą. Duszku wszechmocny, czy to prawda?
— Nie
inaczej — odrzekł duch Chwatko bardzo łagodnym już głosem. —
Czy do was to dotarło o czym mówiłem przed chwilą? Słucham cię,
Rafał. Chcę usłyszeć twoje zdanie.
— Duszkuuuu
leśśśśny — zachlipał przeciągle Rafał i na tym zakończył,
bo głośny szloch odjął mu mowę.
Rafał
był bardzo przejęty tym, co usłyszał od ducha. Nikt nigdy jeszcze
nie przemawiał tak do niego. Nie wszystko wprawdzie zrozumiał do
końca, ale sam wzniosły ton ducha leśnego zrobił już na nim
niesamowicie pozytywne wrażenie. Tak bardzo pozytywne, że teraz,
kiedy widzi jego potężnego przed sobą, zamiast się go jeszcze
bardziej lękać, zupełnie przestał się go bać. Wręcz poczuł do
niego uwielbienie. A tym, że usłyszał w jego ustach swoje imię,
tak bardzo się rozczulił, że odjęło mu mowę całkowicie.
— Już
dobrze, Rafał. Nie płacz — odezwał się po chwili duch Chwatko,
dając chłopcu trochę czasu na oczyszczający płacz i podając mu
chusteczkę do nosa, którą ku jego zaskoczeniu, cichaczem wręczył
mu K-1. — Wierzę, że zrozumiałeś choć trochę z tego, co tu
mówiłem, i że będziesz się już starał zmienić siebie i swoje
życie, z pożytkiem dla siebie samego i innych z twojego otoczenia…
A teraz już czas na nas. Pójdziemy razem do Domu Dziecka i oddam
was w dobre ręce pani dyrektor. I mam nadzieję, że już nigdy nie
będę musiał przywoływać was do porządku, bo sami porządku
będziecie się trzymać.
— Drogi
duchu leśny! — zawołał Bronek. — Ale pozwól mi najpierw
odnaleźć moją siostrzyczkę Basię, bo bardzo martwię się o nią,
że ona biedna gdzieś tu się ukrywa przed nami łotrami…
— O Basiurkę się
nie martw. Ona jest w dobrych rękach. Jak
już załatwię sprawę z wami, przyprowadzę ją całą i zdrową do
waszego domu — oznajmił duch Chwatko, a po chwili dorzucił małe
i nieszkodliwe kłamstewko: — Na drugim skraju lasu czeka na mnie
jeszcze dwóch takich podobnych do was łobuzów, dlatego musimy się
pośpieszyć, bo czas mnie nagli.
Chwatko
był zadowolony z przebiegu sytuacji z wielkimi chłopcami. Wszystko
poszło jeszcze sprawniej niż przypuszczał. I bardzo dobrze, bo nie
wiele czasu mieli do dyspozycji. Powiedział więc Bronkowi i
Rafałowi, że musi na moment zniknąć i nakazał im z powrotem
usiąść na ziemi, i nie odwracając się, czekać na niego. Sam
czmychnął szybo za drzewo i po szeptanej naradzie z K-1 i Gryziem,
postanowił, że jednak wszyscy razem odprowadzą wielkich chłopców
do ich domu. Mimo iż przywoływanie wielkich chłopców do porządku
miało przebieg dużo łagodniejszy niż przypuszczali i nie wymagali
już większej dawki straszenia, jako metody oddziaływania na nich,
to jednak zarówno K-1, jak i Gryzio, chcieli być z nimi do końca.
Gryzio, z wiadomych względów, musiał dalej pozostać w ukryciu,
lecz to mu nawet zbytnio nie przeszkadzało. Po prostu chciał być
ze wszystkimi, a zwłaszcza z Bronkiem i Rafałem, bo jakoś dziwnie
poczuł do nich sympatię. Choć nie całkiem rozumiał swego nagłego
uczucia, wiedział jednak, że ono jest i jest ważne. Bez żadnych
więc protestów wskoczył na powrót do swego nowego środka
lokomocji, czyli do Chwatkowego plecaka, i na powrót też, z
ogromnym zadowoleniem zapuszczał żurawia na wielkich chłopców.
Natomiast
K-1 musiał wziąć kilka głębszych oddechów, bo bezpośrednie
spotkanie i zetknięcie się z wielkim człowiekiem, było dla niego
nie lada przeżyciem. I wcale nie przemawiał do niego fakt, że w
danej chwili, on swoim wyglądem kosmity, i to nad wyraz potężnego
kosmity, może w nich wzbudzić o wiele większe emocje.
Chwatko,
widząc co się dzieje z jego przyjacielem, dał mu jeszcze trochę
czasu na głębsze oddechy, sam zaś, z Gryziem w plecaku, wrócił
do Rafała i Bronka.
— Hej,
Rafał! Hej, Bronek! Już jestem! Zaraz was uwolnię i ruszamy w
drogę. Ale zanim ruszymy, muszę wam przedstawić mojego najlepszego
przyjaciela, ducha podziemia. Proszę bardzo, oto i on!
Gryzowi,
jako obserwatorowi wydarzeń pod rozłożystym drzewem (z bezpiecznej
ambony obserwatorskiej w kieszonce plecaka), trudno było określić,
zachowanie którego z chłopców było bardziej szokujące. Czy
Rafała i Bronka na widok K-1, jako ducha podziemia, czy K-1 na
bezpośredni i bliski widok obu chłopców naraz. Dość powiedzieć,
że zachowanie każdego z chłopców było niezwykłe, nawet dla
bezpośredniego obserwatora w osobie Chwatka, a co dopiero
maciupeńkiego Gryzia. Zarówno Rafał i Bronek z jednej strony, jak
i K-1 z drugiej, zaczęli wrzeszczeć naraz jak opętani. I nie
wiadomo, jak długo by tak jeszcze wrzeszczeli, gdyby nie interwencja
ducha leśnego.
— No,
widzę, że się już ładnie i efektownie przywitaliście, i uważam,
że już wystarczy! Haloooo! Mówię do was! Dosyyyć! — duch leśny
przekrzykiwał wielką wrzawę pod drzewem.
Chwatko
był bardzo zaskoczony takim przywitaniem, zwłaszcza ze strony K-1.
Oczami wyobraźni widział już przestraszone dzieci, siedzące w
enklawie i nastawiające uszu. Dłużej się nie zastanawiając,
złapał ciągle wrzeszczącego K-1 za jego pas bezpieczeństwa i
mocno nim potarmosił. Podziałało momentalnie.
— Witttammm
was, Brrrronek i Rrrrafał! — K-1 przywitał chłopców mocno
drżącym, mocno zgrzytającym oraz potężnym głosem.
Na chwilę
pod sosną zapadła zupełna cisza. Bronek i Rafał ucichli tak
nagle, jak nagle zaczęli wrzeszczeć. Widok ducha podziemia poraził
ich o wiele mocniej niż widok ducha leśnego. Duch podziemia raził
ich w oczy nie tylko tym, że był cały w złocie. Raził ich w
oczy, a właściwie poraził im oczy — nieludzkim wyglądem.
Zobaczyć kogoś z dwiema głowami, to było już za wiele dla
umęczonych mocnymi wrażeniami chłopców. Stali naprzeciw ducha
podziemia z potwornym wytrzeszczem oczu, sparaliżowani niemocą. A
ich rozdziawione do granic możliwości usta, dopełniały ten obraz
zgrozy.
Gryzio,
obserwator z konieczności, nie wytrzymał widoku tak okropnie
zmienionych twarzy wielkich ludzi i z przerażenia zaszył się
głębiej w plecaku. A gdy się już poczuł tam bezpiecznej, dopiero
wtedy jego wystawione na szwank nerwy dały o sobie znać i zaczęły
odreagowywać przeżyty szok. Dlatego malutki Gryzio dygotał
straszliwie na całym ciele i dzwonił zębami. A że w plecaku
schował się po stronie przylegającej do pleców Chwatka, więc
Chwatko czuł na swych potężnych plecach delikatny masaż w jego
wykonaniu.
Chwatka
na moment zastanowiło to dziwne uczucie na plecach. I już nawet
przeleciała mu taka myśl po jego olbrzymiej głowie, że załapał
jakiś defekt techniczny, który w taki oto sposób daje o sobie
znać. Ale gdy przypomniał sobie, że użyczył swych pleców
kuzynowi, uśmiechnął się sam do siebie i lekko potrząsnął
plecakiem. Dygotanie jednak nie ustało. Wręcz przeciwnie,
spotęgowało się. Wtedy Chwatko uspakajającym szeptem powiedział
do Gryzia: — „Cichutko, kuzynku, wszystko jest w jak najlepszym
porządeczku, a nawet bardziej”. — Po krótkiej chwili zawartość
plecaka się uspokoiła i Chwatko nie czuł już żadnej wibracji.
— Słuchajcie,
chłopcy, zamknijcie w końcu te swoje buźki, bo jeszcze wam mucha
wpadnie — nakazał duch leśny. — Duch podziemia nikomu nie zrobi
krzywdy, kto jest, albo zamierza być porządnym człowiekiem. A że
wy należycie, jak mniemam, do tych drugich, to możecie być
spokojni o swoją skórę.
— Witamy
cię, najwspanialszy duchu podziemia! — zawołał głośno Bronek,
który pierwszy zamknął buzię na polecenie ducha leśnego, po to,
aby znów ją otworzyć do wypowiedzenia słów pozdrowienia. —
Cieszymy się bardzo, że zechciałeś się nam objawić i… i nas
tak moc… ser… głoś… miło bardzo przywitać…
— No,
to pamiętajcie, że to od was zależy moje przywitanie, a zwłaszcza
pożegnanie — odrzekł duch podziemia K-1, który się najpierw
mocno uszczypnął, by wreszcie dojść do siebie, bo też mu się
przypomniało o dzieciach siedzących w enklawie. Ból podziałał,
bo K-1 podszedł już blisko do wielkich chłopców i spokojnym
głosem nakazał: — A teraz nastawiajcie nogi, żebym mógł was
uwolnić z więzów. Rafał, ty pierwszy. Bronek drugi… A potem
niezwłocznie ruszamy w drogę.
Rafał
posłusznie zadarł nogę najwyżej jak tylko mógł i w oczekiwaniu
na ruch ducha podziemia, wpatrywał mu się raz w jedną parę oczu,
raz w drugą. A przy tej czynności wpatrywania, czuł jak mu
dreszcze przelatują po spoconych z wrażenia plecach.
K-1
widział w oczach Rafała wielkie zainteresowanie swą potężną
osobą. Uśmiechnął się do niego dobrodusznie i przyłożył palec
do węzłów na jego nodze. Cichutko zasyczało, zaskwierczało i
Rafał był wolny. Pozostał tylko okropny swąd po stopionej linie.
Co duch podziemia zaraz skwapliwie wykorzystał do potrzeb wyższego
rzędu i powiedział, że to jego grzechy tak śmierdzą. I o dziwo,
Rafał się chyba nawet zawstydził. Wszystkim tak się wydawało, że
się zawstydził. Jemu samemu zresztą też, bo poczuł nagłe
pieczenie na swych policzkach.
Chwatkowi
nieco ulżyło, że wielcy chłopcy skupili teraz całą swą uwagę
na K-1. Mógł więc chociaż przez chwilę pozbierać myśli i
przygotować się do rozmowy z panią dyrektor.
Kiedy już
i Bronek został uwolniony z więzów i czerwony na twarzy jak
piwonia obwąchał swoje grzechy, duch podziemia zarządził wymarsz.
Ruszyło
więc pięciu chłopców energicznym marszem w stronę Domu Dziecka.
Mówiąc dokładniej, czterech chłopców, no bo jeden nie
maszerował. Chodzi tu oczywiście o Gryzia. Gryzio brał udział w
marszu, nie maszerując. Chłopcy maszerowali gęsiego, bo ścieżynka
prowadząca do Domu Dziecka była bardzo wąska. Pierwszy szedł
Bronek, za nim Rafał, potem K-1 i na końcu Chwatko z Gryziem. Gdyby
ktokolwiek ich tak maszerujących zobaczył, nie uwierzyłby, że
widzi na jawie. Wszyscy chłopcy byli prawie w jednym wieku, a
wyglądali tak niesamowicie różnie. Dziwny to był obrazek.
Niesamowicie dziwny. Jednym mógłby się wydać potworny, innym zaś
wspaniały. Rafał i Bronek wyglądali podobnie i normalnie, to nie
zwracaliby zbytnio uwagi. Ale idący za nimi K-1 i Chwatko, na
pierwszy rzut oka, z pewnością przeraziliby wszystkich swym
potężnym i niezwykłym wyglądem. Zwłaszcza K-1.
Chwatko,
zamykając ten przedziwny pochód, zastanawiał się, czy K-1 zrobił
to specjalnie, czy się przeliczył, programując ludokompresor. Bo
oto uzyskany przez nich wzrost sprawił, że tak zwani wielcy
chłopcy, obecnie sięgali im zaledwie do pasa, przy czym K-1 był
jeszcze wyższy od niego, bo wyższy o głowę. O drugą głowę, ma
się rozumieć. Swymi nad wyraz potężnymi posturami sprawiali
wrażenie dwóch atletów. Ich przylegające do ciała, obcisłe
kombinezony, uwydatniały każdy muskuł. A muskuły mieli
przeogromne. W normalnych warunkach, w stosunku do swojego wzrostu,
aż takich przecież nie mieli. Chwatko rozumiał więc doskonale
przerażenie Rafała i Bronka na ich widok. Sam, będąc na ich
miejscu, nie byłby wcale mniej przerażony. I jego czyste sumienie
nic by mu w takiej sytuacji nie pomogło. Na pewno przeżyłby taki
sam szok jak oni...
cdn.