poniedziałek, 3 czerwca 2019

K-X ląduje (14 cz.)

Chłopcy zostali sami. Mogli więc pomału przygotować się do zabiegu przeistaczania się w wielkiego człowieka. I kiedy K-1 i Chwatko zachowywali spokój, to Gryzio truchlał aż z przerażenia, że musi być tego świadkiem. Ale ukrywał to przed nimi. Sam walczył ze stanem swego ducha. Bał się jednak, że może zemdleć z wrażenia, kiedy przyjdzie co do czego. Zgrzytał więc co chwilę zębami, aby dodać sobie odwagi. A żeby zachować trzeźwość umysłu, szczypał się po łydkach, kiedy chłopcy nie patrzyli. Podziwiał chłopców za odwagę. A już zwłaszcza Chwatka. Patrzył więc na niego z wielkim zachwytem i odczuwał nawet dumę, że ma tak dzielnego kuzyna.
Ty, Gryziu, a cóż ty mi się tak przyglądasz? — spytał zaciekawiony Chwatko, i nie czekając na odpowiedź, z uśmiechem dodał: — Nie martw się nie nadepnę na ciebie. Ale na wszelki wypadek nie plącz mi się po nogami, bo mogę ciebie nie zauważyć. Wiesz, oczy będę miał dużo wyżej niż obecnie i taką drobinkę jak ty, mogę po prostu przeoczyć i wtedy...
Hej, Chwatko, już czas — K-1 przerwał przyjacielowi. — Wszystko już przygotowane. Ludokompresor uaktywniony.
Podłączaj mnie więc, K-1. No, śmiało — bez cienia obawy odrzekł Chwatko i usiadł na ziemi.
Nie, nie tak Chwatko. Nie zapominaj, że będziemy rosnąć, potrzebujemy więc dużo więcej miejsca. Dlatego upatrzyłem już inne miejsce. Dobre miejsce. Tam, widzisz? O, tam z prawej strony od tego czerwonego krzewu jest go wystarczająco dużo. No i będzie nam tam miękko, bo miejsce to obrośnięte jest gęstym mchem. Wiesz, my nie możemy stać, ani siedzieć, my musimy leżeć, gdyż w innym razie ludokompresor może zrobić nam krzywdę. No co? Nie zmieniłeś zdania? Nie? To wszystko pasuje. Idziemy… Gryziu, a ty z nami. Pokażę ci gdzie masz nacisnąć, jak już będzie po wszystkim. No i pokażę ci też, który przycisk musiałbyś nacisnąć, gdybyśmy wrócili zbyt późno do samopojazdu, to znaczy, w ostatnich sekundach, i sam nie miałbym już siły uaktywnić wspomagania dekompresji… Gryziu, co ci jest? Coś ty tak zbladł?
Nic, nic. Wydaje ci się tylko. Chodźmy już — na szybko odpowiedział Gryzio, bo wolał by K-1 nie patrzył mu już w twarz. Nerwowym ruchem złapał za kierownicę samopojazdu i sam już zaczął nawet przepychać samopojazd przez krzewy do miejsca przez K-1 wskazanego.
Kładź się, Chwatko — nakazał K-1, kiedy dotarli już do miejsca swego przeistoczenia w wielkiego człowieka. — Podam ci do ręki taki mały wężyk i musisz go cały czas trzymać w lewej ręce. Za moment też położę się koło ciebie, ale najpierw włączę start. A ty, Gryziu, naciśniesz ten niebieski przycisk, jak już będziemy wielcy. Powiem ci zresztą kiedy. A ten żółty, to nacisnąłbyś wtedy, kiedy wrócilibyśmy zbyt późno. Zrozumieliście wszystko, chłopaki? Tak? To do dzieła, moi drodzy… dla Basiurki.
No i zaczęło się. K-1 włączył start ludokompresora i położył się obok Chwatka, zachowując odpowiednią odległość, by wystarczyło im miejsca na ich rozrost. Urządzenie z cichym poszumem zaczęło działać.
Oczom Gryzia ukazał się okropny widok. Twarze chłopców zaczęły przybierać przeróżne grymasy. Od grymasu bólu, poprzez grymas wściekłości, do grymasu zgrozy i paranoi, po to, by za moment przybrać przepiękny i promienisty grymas uśmiechu. A po paru sekundach wszystko zaczynało się od początku. I tak po kilka razy. Twarze chłopców zmieniały się nie do poznania. A ciałem ich wstrząsały potężne konwulsje. Gryzio stracił zupełnie głowę. Był tak przerażony, że szczypał się już nie tylko po łydkach. Szczypał się nawet po twarzy, ba, szczypał się gdzie popadnie, by tylko, już nie to, żeby nie zemdleć, lecz aby nie zwariować ze strachu. Nie wytrzymał jednak dłużej takiego widoku. Przywarł do ziemi, zamknął oczy, rękami zatkał uszy i w takiej pozycji czekał końca tej swoistej metamorfozy chłopców. Nie wiedział, jak długo tak trwał. Stracił zupełnie poczucie czasu. Po jakimś bliżej więc nie określonym czasie, usłyszał nad sobą potężny głos Chwatka.
Hej, kuzynku, co z tobą? Coś ci zaszkodziło, że tak leżysz na ziemi zwinięty jak rogalik? No dobra, nie będę ci dokuczał, bo sam jestem zaskoczony swoją potęgą i widokiem K-1. Radzę ci więc, powoli otwieraj oczy, byś nie doznał szoku na nasz widok. I gdy tak będziesz powoli otwierał te swoje patrzajki, to ja ci dalej będę truł, aby złagodzić twoje doznania… A więc… powiem ci, mój drogi Gryziu, że to wcale nie było takie straszne uczucie. No, pompowało mnie co niemiara, to przyznam, ale można to było znieść. A potem, gdy K-1 chwycił mnie za lewą rękę i docisnął porządnie w mojej dłoni ten przewód ludokompresora, to już całkiem było znośnie… A teraz, to czuję się wyśmienicie. Czuję się potężny i silny, że aż chce mi się góry przenosić… No, Gryziu, co z tobą? Wstawaj, głuptasie. Przecież oprócz wielkości, jesteśmy tacy sami, ja, Chwatko i on, K-1. No rusz się w końcu, bo czas nas nagli. Pamiętasz, że mamy tylko trzy godziny czasu? No i musisz przecież nacisnąć ten niebieski przycisk, co to K-1 mówił. Zapomniałeś? Bo nasze zbyt ogromniaste palce, niestety nie nadają się. Uszkodzilibyśmy tylko samopojazd… Hejże, Gryziu, już wszystko z tobą OK?
Już, już… Już wstaję. Na razie widzę tylko wasze buty i dech mi zapiera, ale już wstaję… Służba nie drużba, jak mawia tatko Dumko. Już wstaję… Ojejku, na kieł mamuci, ale wy wyglądacie… gdybym nie wiedział, że to wy, to ani chybi, dostałbym zawału serca. No, już się robi, już naciskam ten niebieski guziczek… Załatwione. A powiedzcie mi, chłopaki, dobrze się czujecie? Nic was nie boli?
Wszystko z nami w porządku. No nie, K-1? No widzisz? K-1 też się dobrze czuje. Już ci mówiłem, czuję się świetnie… Tylko coś mi się wydaje, K-1, że ten twój ludokompresor trochę przesadził, bo my jesteśmy dużo wyżsi niż wielcy chłopacy.
To i dobrze — odrzekł K-1 z łobuzerskim uśmieszkiem na swej ogromnej, dolnej twarzy. — Przez to wielcy chłopacy będą mieli większy respekt przed nami. A co za tym idzie, większą chęć do poprawy…
Dobra, chłopaki, wracajmy pod drzewo. — Chwatko pierwszy odzyskał zmysł organizacyjny. — Najpierw ja zacznę z nimi rozmawiać, a potem zobaczymy, co dalej. Będę się starał tak nakierować rozmowę z kolesiami, aby skruszone baranki jak najszybciej przyznały się do winy. No właściwie Bronek już się przyznał, to teraz tylko Rafała zachęcę odpowiednio. Nakażę im samym wybrać dla siebie adekwatną do ich postępków karę. Gdyby Rafał się opierał, bo Bronek na pewno nie, to poproszę ciebie, K-1, o zmuszenie go do uległości i pośpiechu. Nas czas będzie naglił, więc tym bardziej nie będziemy się z nimi cackać. Ostro, stanowczo, i do celu. Nie wiem jeszcze, w którym momencie pokażesz im się K-1 na oczy, ale moment ten musi być szczególny. Taki, żeby łotrzyki zapamiętały sobie, że z siłą wyższą mają do czynienia. To im się przyda. Zwłaszcza Rafałowi, bo on jest już tak wielkim złoczyńcą bez skrupułów, że tylko siły nadprzyrodzone mogą na niego zadziałać. Nic im oczywiście nie wspomnimy o tym, że jesteś z Księżyca. A następnie każę im prowadzić nas do Domu Dziecka, byśmy mogli przekazać ich skruszonych i chętnych do niesienia pomocy innym w godne ręce pani dyrektor. I gdy już tam będziemy, to poprosimy panią dyrektor o białe lilie dla dziadka K-X. Mam nadzieję, że K-2 i Śmieszka wybaczą nam, że bez nich zdobędziemy te kwiaty. Że zrozumieją, iż ze względu na Basiurkę, sytuacja się przecież nieco zmieniła… No a potem, pędem z powrotem do samopojazdu, bo to wszystko na pewno zajmie nam około trzech godzin. Trochę mi szkoda, że nie mamy więcej czasu, bo marzy mi się jeszcze z panią Klotyldą porozmawiać. A jak słyszeliśmy od Rafała, nie ma jej dzisiaj w Domu Dziecka, bo ma wolne, więc na poszukiwanie jej niestety nie będziemy mieli czasu… Ty, K-1, tak gadam i gadam i patrzę na ciebie, bo coś mi na tobie nie pasuje, tylko nie mogę sobie skojarzyć co… Aaa, już wiem, już wiem, chodzi o twój pas bezpieczeństwa. Czy mi się wydaje, czy rzeczywiście jest teraz o wiele szerszy?
Nie, nie wydaje ci się. Jest szerszy i nawet grubszy, bo jego wyposażenie stało się dwadzieścia razy większe, a my tylko dziesięć. Ale nie pytaj mnie dlaczego tak się stało, bo sam nie wiem. Może dlatego, że wielki człowiek potrzebuje wszystkiego więcej? No właśnie, ciekaw jestem, czy to tylko w przypadku mojego wyposażenia tak się porobiło, czy twojego też? Pokaż plecak.
Ale numer, nawet zapomniałem, że mam go na plecach — zawołał Chwatko, ściszając głos i zdejmując plecak. — Patrzcie u mnie wszystko po staremu. No, to znaczy cała jego zawartość urosła wprost proporcjonalnie do mnie… Borze mój zielony, powiedziałeś, K-1, że jesteśmy „tylko” dziesięć razy więksi? Mamuńciu kochana, jestem AŻ dziesięć razy większy. Niesłychane… Ale chodźmy już, chłopaki. Czas jak rzeka płynie, a my mamy tyle spraw do załatwienia... Gryziu, wskakuj do plecaka. Jak dojdziemy do sosny, to wysadzę cię na nią, będziesz więc miał z wysoka wejrzenie na łobuziaków i na całą okolicę, i jakby coś, to zaraz melduj cichutkim zgrzytaniem. No, to jazda, chłopaki! Ale my, K-1, dzieci ludokompresora, cichutko... na palcach.
Dwa wielkoludy, stąpając po ziemi, najdelikatniej jak tylko mogły, zbliżały się do sosny. Stanowiący zawartość plecaka, maciupeńki Gryzio, wyglądał z jego kieszonki i obserwował tyły. Pod sosną panowała zupełna cisza. Zastanawiająca cisza. Chwatko jako pierwszy doszedł pod drzewo i zaglądnął natychmiast za jego pień, aby sprawdzić, czy Bronek i Rafał jeszcze w ogóle tam są. Ku jego wielkiemu zaskoczeniu, chłopcy siedzieli oddaleni od siebie i każdy z nich liczył igiełki sosny poukładane w równych odstępach na ziemi. — „A to łotrzyki zatracone. W ogóle się nie przejmują własnym losem, tylko sobie w coś grają” — pomyślał Chwatko i nabrał powietrza w płuca, by ich powiadomić o swoim oburzeniu, i aż sam się przeraził ich pojemnością. Wtedy przypomniało mu się, że jest wielki i wcale nie musi krzyczeć. Wypuścił więc cichutko całą zawartość płuc, i normalnie już oddychając, sięgnął najpierw ręką do plecaka i delikatnie wyjął Gryzia z kieszonki. Po czym powolnym ruchem ramienia, windował ucieszonego kuzynka w stronę grubej gałęzi i w końcu go postawił na wysokości czubka swojej nowej głowy. Puścił do niego ogromnie duże oczko i nakazał mu ogromnie dużym palcem, aby się mocno trzymał gałęzi i w szerokim uśmiechu pokazał mu niesamowicie białe i ogromnie duże zęby. Aż Gryzia na moment zazdrość wzięła, ale tylko się uśmiechnął i pogroził swojemu olbrzymiemu kuzynowi palcem, bardzo małym palcem.
K-1, stojąc za Chwatkiem, przyglądał się przyjaciołom z rozbawieniem i czekał na rozpoczęcie akcji.
Chwatko nie zwlekał już dłużej i z zadowoleniem do akcji przystąpił. Zrobił poważną minę i zagrzmiał zza drzewa potężnym głosem ducha leśnego:
A wy nicponie, a wy łotry zatracone! To ja was po to zostawiłem samych, byście się zastanowili nad sobą, nad swoimi złymi uczynkami, a wy jakby nigdy nic, spokojnie sobie gracie? Nie, to już woła o pomstę do nieba!
Pod sosną zrobił się tak ogromny popłoch, jakby nagły grom z jasnego nieba uderzył. Rafał i Bronek zwijali się po ziemi z przerażenia. Chwatko nawet nie zdawał sobie sprawy, że jego głos ma aż taką siłę rażenia. Czuł się wprawdzie silny jak tur, ale żeby już sam jego głos wystarczył do pokonania wielkich do tej pory chłopaków? To przekraczało jego najśmielsze nawet oczekiwania.
Ojejej! Ojejej! Nie, nie, nie! Litooości! Litości, duszku wielki! Duszku najukochańszy! Litooości! — wrzeszczeli chłopcy rozpaczliwie. A już najbardziej Rafał.
Cicho tam! Czemu nadzieracie japy, jakby was ze skóry obdzierano?! — zgromił chłopców duch leśny Chwatko, ale gdy zobaczył, że chłopcy jeszcze bardziej zaczęli się zwijać po ziemi z przerażenia, odezwał się już nieco łagodniejszym głosem: — Ty, Rafalski, ty taki wielki cwaniak i przegrywasz w tej waszej grze? Wytłumacz mi, jak to jest możliwe? Widzę przecie, że masz przy sobie o wiele mniej igiełek sosny aniżeli Bronek. No, gadaj natychmiast!
Już gadam, już gadam, duszku litościwy, ale nie rób mi tylko krzywdy — zawołał błagalnym głosem Rafał. — To nie gra, duszku, to grzechy… Bronek kazał mi zrobić rachunek grzechów i prosić cię o ich odpuszczenie i zadanie pokuty… Więc, więc… to są właśnie moje grzechy. No widzisz? Sam zauważyłeś, że nie jest ich wiele…
Ach tak! — wrzasnął znów duszek leśny. — I ty myślisz, że ja ci w to uwierzę?!
Dobrze, już dobrze, najlitościwszy duszku! Już dokładam! — Rafał prawie krzycząc, zerwał się z ziemi, i skacząc na jednej nodze, zaczął rękami nagarniać spod sosny duże ilości igiełek.
Przy tej czynności wyczyniał przedziwne figury akrobatyczne, jak linoskoczek w cyrku. Z tym, że nie na linie, a z liną. Po chwili to miejsce, na którym Rafał nie za wiele igiełek wcześniej ułożył, było igiełkami grubo wyłożone i wyglądało na coś w rodzaju perskiego dywanu. Rafał aż się spocił od tej ciężkiej pracy. W końcu padł zmęczony obok swego dzieła, i sapiąc ciężko, zabrał się za liczenie igiełek.
No, taka ilość igiełek jest bliższa prawdzie — osądził duch leśny Chwatko. — A skończ z tym liczeniem. Nie każę ci ich liczyć. Na liczenie szkoda czasu. Powiedz mi lepiej jaką karę dla siebie wymyśliłeś i jak zamierzasz naprawić wyrządzone dzieciom krzywdy?
Duszku mój litościwy, będę już dobry i nikomu nie zrobię żadnej krzywdy…
A to jest pewne, jak słońce na niebie! To tyle tylko wymyśliłeś? Już ja ci pomogę intensywniej myśleć! — jeszcze potężniejszym głosem zagrzmiał duch leśny i ręką dał znak K-1, by ten zrobił użytek ze swojego oddziałującego śmiechu.
K-1 był bardzo zadowolony, że tym razem od razu może przystąpić do akcji. Zaśmiał się więc z wielkim zadowoleniem, przeto śmiech jego brzmiał bardziej śpiewnie i dźwięcznie, a jego tonacja była dużo wyższa. Śmiał się chętnie, przeciągle i coraz głośniej, gdyż jemu samemu spodobał się własny śmiech. A jak się coś robi z upodobaniem, to nie bardzo chce się to skończyć, więc K-1 się śmiał i śmiał. Aż duch leśny Chwatko musiał ręką dać mu znak, by już kończył, bo uszy mu pękają. K-1 wprawdzie niechętnie, ale przestawał się śmiać. Śmiał się więc coraz ciszej i ciszej, aż wreszcie, z potężną siłą w głosie, zaakcentował zakończenie jego artystycznego brzmienia — przepięknym i godnym mistrza — jodłowaniem. Wszyscy oniemieli i rozdziawili buzie z wrażenia. A wrażenia każdy miał inne. Chwatko poklepał K-1 z uznaniem po ramieniu i rozcierał swoje nadwyrężone uszy. Maciupki Gryzio na początku miał zamiar przyłączyć się do K-1 śmiechu, ale gdy usłyszał jego dźwięczną potęgę, dał sobie spokój. A samo jodłowanie K-1, to już go mało z nóg i z drzewa nie zwaliło. I nie tylko z zachwytu, ale przede wszystkim z siły drgającego powietrza. Natomiast wrażenia tak zwanych wielkich chłopców były zupełnie odwrotne. Owszem, też oniemieli, i też rozdziawione buzie mieli, ale nie z zachwytu, tylko z paraliżującego strachu. Znów przykleili się do matki ziemi i bez ruchu czekali wybawienia.
Chwatko, widząc nieruchome ciała wielkich chłopców, leżących obok igiełek-grzechów, postanowił kończyć powoli tę wielką farsę. Szczerze żal mu się zrobiło tych nicponi. Postanowił więc wyjść już do nich i pokazać im się na oczy. Ale nie tylko żal nim powodował. Ograniczenie czasowe też miało swoje istotne znaczenie. Dał znak K-1, by ten jeszcze pozostał w ukryciu za drzewem, a sam po cichu wyszedł zza drzewa i stanął pomiędzy leżącymi chłopcami.
No co, łotrzyki zatracone? Co tak leżycie bez znaku życia? — odezwał się łagodniejszym już głosem. — Patrzcie na mnie, jak do was mówię. Słyszycie? Otwierajcie oczy.
Bronek pierwszy otworzył oczy i zobaczył przed nosem potężny but ducha leśnego. Zamarł. Ślina mu w ustach wyschła i zaczął odruchowo kaszleć. Czuł niesamowitą suchość w gardle. Kaszlem tym otrzeźwił nieco Rafała, gdyż był to dla niego wreszcie w miarę normalny ludzki odgłos wśród (ciągle brzmiących mu w uszach) — nieludzkich — odgłosów demonów. W pierwszym odruchu otworzył jedno oko, ale zaraz z głośnym sykiem wypuścił powietrze i zamknął go z powrotem. Po chwili ciekawość wzięła jednak górę nad strachem, więc otworzył oboje oczu naraz i w odruchu bezwarunkowym natychmiast poderwał się z ziemi, gotowy do ucieczki. A że odruchy bezwarunkowe mają to do siebie, że wymykają się spod kontroli, przeto zrobił w powietrzu przepiękne i niekontrolowane salto (bo ograniczone zasięgiem liny) i na powrót padł jak długi w objęcia matki ziemi.
No i czego się szarpiesz, Rafalski? — znów zagrzmiał duch leśny Chwatko, stojąc w szerokim rozkroku pomiędzy wielkimi-małymi chłopcami i kryjąc swoje rozbawienie. — Przed odpowiedzialnością za swoje czyny i tak nie uciekniesz. Ale widzę, że ty w ogóle nie zdajesz sobie sprawy, że to, co robisz, to są niecne czyny, godne potępienia i kary, więc przyjdzie mi samemu przemówić ci do sumienia. Ciężko mi będzie go w tobie znaleźć, ale go znajdę. Jestem tego pewien... No to posłuchaj. Obydwaj słuchajcie: Czyniąc zło, nie unikniecie kary. Prędzej czy później kara was dosięgnie. Albo dziś, albo jutro, albo kiedyś w przyszłości. Ale na pewno to nastąpi, bo nie ma grzechu bez kary. A życie jest przecież takie krótkie i powinno wam być szkoda czasu na eksperymenty z odpowiedzialnością za własne przewinienia. Człowiek czyniący zło innym, czyni zło przede wszystkim sobie. Gdyż za wyrządzone krzywdy będzie musiał kiedyś zapłacić, i to z nawiązką. A ta nawiązka jest ogromna. Człowiek czyniący zło, nigdy do końca nie pozna, co to znaczy szczęście. Gdyż jego uśpionym lub oszukanym przez samego siebie sumieniem zawsze targać będą demony zła. A one nie pozwolą mu na odczuwanie pełni szczęścia. Sumienie ma każdy człowiek. I chociaż u niektórych ciężko się go doszukać, bo jest zaatakowane i opanowane prze demony zła, to jednak nie znaczy, że ci niektórzy sumienia nie mają. Mają go na pewno, tyle, że trzeba zadać sobie więcej trudu, aby go odnaleźć, obudzić i do niego przemówić. I ty, Bronek, masz sumienie. Widzę to wyraźnie, bez większego szukania go w tobie. Widzę już nawet w tobie jego oczyszczające i uzdrawiające zarazem wyrzuty. Jestem więc pewien, że już nigdy nie będziesz złym człowiekiem. A i ty, Rafalski, ty też masz sumienie i to bardzo już obciążone. Trudno jest do niego dojść, bo demony zła bronią dojścia do niego. Ale wspólnie zwyciężymy ich! Tego też jestem pewien, chociaż ty sam, jak na razie, nie bardzo zdajesz sobie sprawę z wyrządzanego zła i z posiadania sumienia. Ale zdasz sobie, z pewnością… i to za niedługo... Obaj staniecie się dobrymi ludźmi, wrażliwymi na czyjąś krzywdę, niosącymi pomoc potrzebującym. I wtedy dopiero poznacie znaczenia słowa „szczęście”. Będziecie się rozkoszować każdym przeżytym dniem, każdą najmniejszą chwilą, każdą najdrobniejszą nawet rzeczą. Bo tylko człowiek otwarty na innych ludzi, bo tylko człowiek czyniący dobro, może dobra zaznać i dobrem się rozkoszować. Bo dając innym dobro, dostaje się go z powrotem, z nawiązką. A w takim przypadku ta nawiązka jest przeogromna. Bo własne życie przeżywa się spokojnie, z podniesioną głową, w poczuciu spełnienia i pełnego zadowolenia. I taki tylko człowiek żyje wiecznie, bo żyje w sercach tych, którym czynił dobro. A wspomnienia o nim przekazywane są z pokolenia na pokolenie. Warto jest więc być dobrym człowiekiem, bo człowiek czyniący dobro innym, czyni dobro przede wszystkim sobie.
Duch Chwatko tak bardzo przeżywał to, o czym mówił, że nawet nie zauważył jakie efekty mowa jego przynosiła. Dopiero kiedy skończył, popatrzył na Bronka i Rafała, i oniemiał. Obaj chłopcy stali naprzeciw niego i z zadartymi głowami wpatrywali się w niego. A wpatrywali się oczami pełnymi łez i uwielbienia.
Drogi duchu leśny! Jesteś tak piękny i potężny, i do tego jeszcze… taki dobry — zawołał z wielkim przejęciem Bronek i złapał w objęcia potężne udo ducha — Ty wcale nie chcesz zrobić nam krzywdy. Ty chcesz nam pomóc. Ty chcesz walczyć nawet z demonami zła, które w nas siedzą. Duszku wszechmocny, czy to prawda?
Nie inaczej — odrzekł duch Chwatko bardzo łagodnym już głosem. — Czy do was to dotarło o czym mówiłem przed chwilą? Słucham cię, Rafał. Chcę usłyszeć twoje zdanie.
Duszkuuuu leśśśśny — zachlipał przeciągle Rafał i na tym zakończył, bo głośny szloch odjął mu mowę.
Rafał był bardzo przejęty tym, co usłyszał od ducha. Nikt nigdy jeszcze nie przemawiał tak do niego. Nie wszystko wprawdzie zrozumiał do końca, ale sam wzniosły ton ducha leśnego zrobił już na nim niesamowicie pozytywne wrażenie. Tak bardzo pozytywne, że teraz, kiedy widzi jego potężnego przed sobą, zamiast się go jeszcze bardziej lękać, zupełnie przestał się go bać. Wręcz poczuł do niego uwielbienie. A tym, że usłyszał w jego ustach swoje imię, tak bardzo się rozczulił, że odjęło mu mowę całkowicie.
Już dobrze, Rafał. Nie płacz — odezwał się po chwili duch Chwatko, dając chłopcu trochę czasu na oczyszczający płacz i podając mu chusteczkę do nosa, którą ku jego zaskoczeniu, cichaczem wręczył mu K-1. — Wierzę, że zrozumiałeś choć trochę z tego, co tu mówiłem, i że będziesz się już starał zmienić siebie i swoje życie, z pożytkiem dla siebie samego i innych z twojego otoczenia… A teraz już czas na nas. Pójdziemy razem do Domu Dziecka i oddam was w dobre ręce pani dyrektor. I mam nadzieję, że już nigdy nie będę musiał przywoływać was do porządku, bo sami porządku będziecie się trzymać.
Drogi duchu leśny! — zawołał Bronek. — Ale pozwól mi najpierw odnaleźć moją siostrzyczkę Basię, bo bardzo martwię się o nią, że ona biedna gdzieś tu się ukrywa przed nami łotrami…
O Basiurkę się nie martw. Ona jest w dobrych rękach. Jak już załatwię sprawę z wami, przyprowadzę ją całą i zdrową do waszego domu — oznajmił duch Chwatko, a po chwili dorzucił małe i nieszkodliwe kłamstewko: — Na drugim skraju lasu czeka na mnie jeszcze dwóch takich podobnych do was łobuzów, dlatego musimy się pośpieszyć, bo czas mnie nagli.
Chwatko był zadowolony z przebiegu sytuacji z wielkimi chłopcami. Wszystko poszło jeszcze sprawniej niż przypuszczał. I bardzo dobrze, bo nie wiele czasu mieli do dyspozycji. Powiedział więc Bronkowi i Rafałowi, że musi na moment zniknąć i nakazał im z powrotem usiąść na ziemi, i nie odwracając się, czekać na niego. Sam czmychnął szybo za drzewo i po szeptanej naradzie z K-1 i Gryziem, postanowił, że jednak wszyscy razem odprowadzą wielkich chłopców do ich domu. Mimo iż przywoływanie wielkich chłopców do porządku miało przebieg dużo łagodniejszy niż przypuszczali i nie wymagali już większej dawki straszenia, jako metody oddziaływania na nich, to jednak zarówno K-1, jak i Gryzio, chcieli być z nimi do końca. Gryzio, z wiadomych względów, musiał dalej pozostać w ukryciu, lecz to mu nawet zbytnio nie przeszkadzało. Po prostu chciał być ze wszystkimi, a zwłaszcza z Bronkiem i Rafałem, bo jakoś dziwnie poczuł do nich sympatię. Choć nie całkiem rozumiał swego nagłego uczucia, wiedział jednak, że ono jest i jest ważne. Bez żadnych więc protestów wskoczył na powrót do swego nowego środka lokomocji, czyli do Chwatkowego plecaka, i na powrót też, z ogromnym zadowoleniem zapuszczał żurawia na wielkich chłopców.
Natomiast K-1 musiał wziąć kilka głębszych oddechów, bo bezpośrednie spotkanie i zetknięcie się z wielkim człowiekiem, było dla niego nie lada przeżyciem. I wcale nie przemawiał do niego fakt, że w danej chwili, on swoim wyglądem kosmity, i to nad wyraz potężnego kosmity, może w nich wzbudzić o wiele większe emocje.
Chwatko, widząc co się dzieje z jego przyjacielem, dał mu jeszcze trochę czasu na głębsze oddechy, sam zaś, z Gryziem w plecaku, wrócił do Rafała i Bronka.
Hej, Rafał! Hej, Bronek! Już jestem! Zaraz was uwolnię i ruszamy w drogę. Ale zanim ruszymy, muszę wam przedstawić mojego najlepszego przyjaciela, ducha podziemia. Proszę bardzo, oto i on!
Gryzowi, jako obserwatorowi wydarzeń pod rozłożystym drzewem (z bezpiecznej ambony obserwatorskiej w kieszonce plecaka), trudno było określić, zachowanie którego z chłopców było bardziej szokujące. Czy Rafała i Bronka na widok K-1, jako ducha podziemia, czy K-1 na bezpośredni i bliski widok obu chłopców naraz. Dość powiedzieć, że zachowanie każdego z chłopców było niezwykłe, nawet dla bezpośredniego obserwatora w osobie Chwatka, a co dopiero maciupeńkiego Gryzia. Zarówno Rafał i Bronek z jednej strony, jak i K-1 z drugiej, zaczęli wrzeszczeć naraz jak opętani. I nie wiadomo, jak długo by tak jeszcze wrzeszczeli, gdyby nie interwencja ducha leśnego.
No, widzę, że się już ładnie i efektownie przywitaliście, i uważam, że już wystarczy! Haloooo! Mówię do was! Dosyyyć! — duch leśny przekrzykiwał wielką wrzawę pod drzewem.
Chwatko był bardzo zaskoczony takim przywitaniem, zwłaszcza ze strony K-1. Oczami wyobraźni widział już przestraszone dzieci, siedzące w enklawie i nastawiające uszu. Dłużej się nie zastanawiając, złapał ciągle wrzeszczącego K-1 za jego pas bezpieczeństwa i mocno nim potarmosił. Podziałało momentalnie.
Witttammm was, Brrrronek i Rrrrafał! — K-1 przywitał chłopców mocno drżącym, mocno zgrzytającym oraz potężnym głosem.
Na chwilę pod sosną zapadła zupełna cisza. Bronek i Rafał ucichli tak nagle, jak nagle zaczęli wrzeszczeć. Widok ducha podziemia poraził ich o wiele mocniej niż widok ducha leśnego. Duch podziemia raził ich w oczy nie tylko tym, że był cały w złocie. Raził ich w oczy, a właściwie poraził im oczy — nieludzkim wyglądem. Zobaczyć kogoś z dwiema głowami, to było już za wiele dla umęczonych mocnymi wrażeniami chłopców. Stali naprzeciw ducha podziemia z potwornym wytrzeszczem oczu, sparaliżowani niemocą. A ich rozdziawione do granic możliwości usta, dopełniały ten obraz zgrozy.
Gryzio, obserwator z konieczności, nie wytrzymał widoku tak okropnie zmienionych twarzy wielkich ludzi i z przerażenia zaszył się głębiej w plecaku. A gdy się już poczuł tam bezpiecznej, dopiero wtedy jego wystawione na szwank nerwy dały o sobie znać i zaczęły odreagowywać przeżyty szok. Dlatego malutki Gryzio dygotał straszliwie na całym ciele i dzwonił zębami. A że w plecaku schował się po stronie przylegającej do pleców Chwatka, więc Chwatko czuł na swych potężnych plecach delikatny masaż w jego wykonaniu.
Chwatka na moment zastanowiło to dziwne uczucie na plecach. I już nawet przeleciała mu taka myśl po jego olbrzymiej głowie, że załapał jakiś defekt techniczny, który w taki oto sposób daje o sobie znać. Ale gdy przypomniał sobie, że użyczył swych pleców kuzynowi, uśmiechnął się sam do siebie i lekko potrząsnął plecakiem. Dygotanie jednak nie ustało. Wręcz przeciwnie, spotęgowało się. Wtedy Chwatko uspakajającym szeptem powiedział do Gryzia: — „Cichutko, kuzynku, wszystko jest w jak najlepszym porządeczku, a nawet bardziej”. — Po krótkiej chwili zawartość plecaka się uspokoiła i Chwatko nie czuł już żadnej wibracji.
Słuchajcie, chłopcy, zamknijcie w końcu te swoje buźki, bo jeszcze wam mucha wpadnie — nakazał duch leśny. — Duch podziemia nikomu nie zrobi krzywdy, kto jest, albo zamierza być porządnym człowiekiem. A że wy należycie, jak mniemam, do tych drugich, to możecie być spokojni o swoją skórę.
Witamy cię, najwspanialszy duchu podziemia! — zawołał głośno Bronek, który pierwszy zamknął buzię na polecenie ducha leśnego, po to, aby znów ją otworzyć do wypowiedzenia słów pozdrowienia. — Cieszymy się bardzo, że zechciałeś się nam objawić i… i nas tak moc… ser… głoś… miło bardzo przywitać…
No, to pamiętajcie, że to od was zależy moje przywitanie, a zwłaszcza pożegnanie — odrzekł duch podziemia K-1, który się najpierw mocno uszczypnął, by wreszcie dojść do siebie, bo też mu się przypomniało o dzieciach siedzących w enklawie. Ból podziałał, bo K-1 podszedł już blisko do wielkich chłopców i spokojnym głosem nakazał: — A teraz nastawiajcie nogi, żebym mógł was uwolnić z więzów. Rafał, ty pierwszy. Bronek drugi… A potem niezwłocznie ruszamy w drogę.
Rafał posłusznie zadarł nogę najwyżej jak tylko mógł i w oczekiwaniu na ruch ducha podziemia, wpatrywał mu się raz w jedną parę oczu, raz w drugą. A przy tej czynności wpatrywania, czuł jak mu dreszcze przelatują po spoconych z wrażenia plecach.
K-1 widział w oczach Rafała wielkie zainteresowanie swą potężną osobą. Uśmiechnął się do niego dobrodusznie i przyłożył palec do węzłów na jego nodze. Cichutko zasyczało, zaskwierczało i Rafał był wolny. Pozostał tylko okropny swąd po stopionej linie. Co duch podziemia zaraz skwapliwie wykorzystał do potrzeb wyższego rzędu i powiedział, że to jego grzechy tak śmierdzą. I o dziwo, Rafał się chyba nawet zawstydził. Wszystkim tak się wydawało, że się zawstydził. Jemu samemu zresztą też, bo poczuł nagłe pieczenie na swych policzkach.
Chwatkowi nieco ulżyło, że wielcy chłopcy skupili teraz całą swą uwagę na K-1. Mógł więc chociaż przez chwilę pozbierać myśli i przygotować się do rozmowy z panią dyrektor.
Kiedy już i Bronek został uwolniony z więzów i czerwony na twarzy jak piwonia obwąchał swoje grzechy, duch podziemia zarządził wymarsz.
Ruszyło więc pięciu chłopców energicznym marszem w stronę Domu Dziecka. Mówiąc dokładniej, czterech chłopców, no bo jeden nie maszerował. Chodzi tu oczywiście o Gryzia. Gryzio brał udział w marszu, nie maszerując. Chłopcy maszerowali gęsiego, bo ścieżynka prowadząca do Domu Dziecka była bardzo wąska. Pierwszy szedł Bronek, za nim Rafał, potem K-1 i na końcu Chwatko z Gryziem. Gdyby ktokolwiek ich tak maszerujących zobaczył, nie uwierzyłby, że widzi na jawie. Wszyscy chłopcy byli prawie w jednym wieku, a wyglądali tak niesamowicie różnie. Dziwny to był obrazek. Niesamowicie dziwny. Jednym mógłby się wydać potworny, innym zaś wspaniały. Rafał i Bronek wyglądali podobnie i normalnie, to nie zwracaliby zbytnio uwagi. Ale idący za nimi K-1 i Chwatko, na pierwszy rzut oka, z pewnością przeraziliby wszystkich swym potężnym i niezwykłym wyglądem. Zwłaszcza K-1.
Chwatko, zamykając ten przedziwny pochód, zastanawiał się, czy K-1 zrobił to specjalnie, czy się przeliczył, programując ludokompresor. Bo oto uzyskany przez nich wzrost sprawił, że tak zwani wielcy chłopcy, obecnie sięgali im zaledwie do pasa, przy czym K-1 był jeszcze wyższy od niego, bo wyższy o głowę. O drugą głowę, ma się rozumieć. Swymi nad wyraz potężnymi posturami sprawiali wrażenie dwóch atletów. Ich przylegające do ciała, obcisłe kombinezony, uwydatniały każdy muskuł. A muskuły mieli przeogromne. W normalnych warunkach, w stosunku do swojego wzrostu, aż takich przecież nie mieli. Chwatko rozumiał więc doskonale przerażenie Rafała i Bronka na ich widok. Sam, będąc na ich miejscu, nie byłby wcale mniej przerażony. I jego czyste sumienie nic by mu w takiej sytuacji nie pomogło. Na pewno przeżyłby taki sam szok jak oni...

 cdn.

Link do powieści: "K-X ląduje" (w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach).