poniedziałek, 29 kwietnia 2019

Ślimak sera nie lubi?

Ślimak, ślimak, wystaw rogi,
Dam ci sera na pierogi!
Nie chcesz? Trudno, twoja sprawa...
Nie dla niego taka strawa?

Ślimak zawsze pałaszuje
Tylko to, co mu smakuje.
Wie, co dobre jest dla niego,
Nie zamieni — na ser — tego.



K-X ląduje (8 cz.)

Nie było najmniejszego sprzeciwu. Wszystkie dzieci ochoczo zaakceptowały plan Chwatka i wesoło zaczęły się zbierać do drogi. Chwatko zrobił sobie porządek w plecaku. K-1 przy asyście Gaga zmył kurz z samopojazdu, a K-2 ze Śmieszką chodziła od jednego chłopaka do drugiego i dokładnie sprawdzała ich ubrania. I gdy się okazywało, że ubrania niektórych były porwane z miejsca przystępowała do działania. Najwięcej roboty miała przy ubraniach bliźniaków, ale też i z nimi szybko się sprawiła. Po chwili wszyscy byli już gotowi do drogi i ustawiali się koło samopojazdu.
Chwileczkę… chwileczkę! — zawołał nagle Nosolek i zaczął nad wyraz głośno podciągać nosem.
Co się stało Nosolku? — spytała K-2. — Pominęłam jakąś dziurę na twoim ubraniu?
Nie pominęłaś żadnej dziury. Pominęłaś… swój prezent. Popatrz tam pod sosnę… Jednak mój nos nie wprowadził mnie w błąd.
Luno najdroższa!... Gaga, patrzcie! Patrzcie wszyscy! — wykrzykiwała przejęta K-2 i biegała koło sosny, nie wiedząc, czy może pod sosnę podejść, czy lepiej nie. — I co ja mam zrobić? Chwatko, na co czekasz? No mówże…
Niesamowite. One naprawdę musiały ciebie bardzo polubić, skoro taki kawał drogi biegły za tobą. Sama teraz musisz rozstrzygnąć, czy je chcesz wziąć z sobą, czy nie.
No tak, ja może i chcę, ale co na to powie ojciec… Ale zaraz, wspominałeś coś wcześniej, że one żywią się owadami, tak? Jeżeli tak by było, to może uda mi się przekonać ojca, bo on ciągle narzeka na dziadka, że po przedostatniej podróży na Ziemię razem z roślinkami przywiózł dużo larw owadów. I od tamtej pory nie można się ich pozbyć, bo tak szybko się rozmnażają i niszczą naszą piękną roślinność… K-1, rusz też swoje głowy! Co z ciebie za brat?
No to chyba wszystko będzie w porządku — powiedział Chwatko pocieszającym głosem i dalej kręcił głową z podziwu, patrząc na dwie jaszczurki zwinki, które ciągle sterczały pod sosną i wpatrywały się maślanymi oczami w K-2. — Tak, potwierdzam to w dalszym ciągu: owady, to ich najlepszy przysmak.
No widzisz, K-2? Bierz je! — zawołał K-1, niewiele się zastanawiając. — Ojciec i dziadek będą ci jeszcze dziękowali za twój użyteczny prezent.
Tak myślisz, braciszku? No dobrze. One są takie kochane… i już mi się bardzo podobają. Są piękne… No chodźcie tu do mnie, moje wy piękne szczureczki. Pani była taka niedobra i nadepnęła na ogonek. Prawda? Ojej, biedulko ty moja… A jak myślisz, Chwatko, czy to jest parka?
Jestem pewien, że tak. Bo widzisz, samiczka jaszczurki zwinki jest mniejsza od samca. Zwłaszcza jej głowa jest mniejsza i nie taka masywna, jak u samca. Ogonek też jest krótszy. Za to tułów ma wyraźnie dłuższy niż samiec. A i ubarwieniem samiczka różni się od samca. Ubarwienie grzbietu i głowy samca jest brunatne, natomiast u samiczki bardziej szare, upstrzone plamkami i kropkami, tworzącymi charakterystyczne desenie. I te dwie jaszczurki, jak widać, tak się też różnią od siebie.
Och, wy moje biedulki! — znów zaczęła biadolić K-2, podchodząc już całkiem blisko do jaszczurek, i najpierw nieśmiało, a potem coraz śmielej, głaskać je po grzbietach. — To ja, niezdara, albo melepeta, jak mnie nazwał Gagatek, nadepnęłam na twój samiczko ogonek. Przepraszam cię bardzo. Postaram ci się to wynagrodzić. A widzisz, jakiego masz kochanego przyjaciela? Nie zostawił ciebie samej, tylko przyszedł z tobą. Na pewno po drodze wykłócał się z tobą o to, że ty pełzniesz za mną, ale cię jednak nie zostawił. Dobry samiec. Dobry przyjaciel. Ja też będę dla was dobra i zabiorę was do siebie i będę o was dbała. A wy mi spłodzicie malutkie… zawiniątka i będzie was dużo, bardzo dużo… Wiecie, u nas na Księżycu mamy ogromne ilości papusiania dla was, więc nigdy nie będziecie głodne…
I kto zrozumie dziewczyny? — rzucił pytanie Gryzio gdzieś w przestrzeń.
Ty, Gryziu, a może ona tam gdzieś… no wiesz, tam gdzie była ze Śmieszką za potrzebą, zjadła jakiegoś muchomora sromotnika? — spytał Gagatek z nutką fałszywej troski w głosie. — Hmm, chyba się nigdy nie ożenię…
No jasne, po co się żenić? — Gabcio wpadł braciszkowi w słowo. — Zostaniemy zawsze razem. Tylko my, i żadnej tam ba… dziewczyny.
Oj, Gaga, zamknijcie lepiej swoje szanowne buźki i narwijcie trochę trawy — zarządził Chwatko z ubawioną miną. — Trochę paproci też może być. Umościmy na samopojeździe legowisko dla zwinek. A musi być ono koniecznie umocowane tuż obok miejsca gdzie stoi K-2. No, jazda chłopaki. Ruszcie się!
Jasne, jeszcze czego! — burknął Gagatek i z obrażoną miną pociągnął za sobą Gabcia w stronę zarośli. — „Trochę paproci też może być”… słyszałeś, Gabciu? A może jeszcze pójdziemy szukać kwiatu paproci dla tych potwornych jaszczurek?
No coś ty! Kwiat paproci jest kwiatem jednej nocy — uspokajającym tonem poinformował brata Gabcio. — A ta noc, to Noc Świętojańska. I w tę właśnie noc, zakwita tylko raz w roku. Co, zapomniałeś? Chcieliśmy go przecież znaleźć, żeby być niewidzialnym.
A stul lepiej buzię, Gabciu, bo jak cię trzasnę, to zaraz staniesz się niewidzialny! — warknął Gagatek nic a nic nie uspokojony.
Gagatek czuł, że gniew zbiera się w nim coraz bardziej. A co było dziwne, sam do końca nie wiedział dlaczego. Jedno tylko wiedział na pewno, iż bardzo polubił K-2, a ona jaszczurkami się teraz zajmuje. Czyżby Gagatka dopadła najzwyklejsza w świecie zazdrość?
Gaga, nie odzywając się już do siebie, wparowali w zarośla i narwali całe naręcze paproci. Trawy tylko trochę naskubali, bo też w tym miejscu niewiele jej było. A oddalać się od starszych dzieci, za nic nie mieli ochoty. Po chwili pojawili się na powrót w zasięgu ich wzroku i z dostojnym krokiem, z nosem zadartym do góry i obrażoną miną, kierowali się nie w stronę samopojazdu, a w stronę K-2, pod sosnę.
Oto materiał na legowisko dla twoich kochanych szczurek zawiniętych — powiedział z nadąsaną miną Gagatek, kładąc swoje naręcze paproci pod nogi K-2. A gdy się wyprostował, łupnął Gabcia łokciem, na znak, aby zrobił to samo. — Teraz możesz już dbać o nie cały czas… i tylko o nie!
Co ci się stało Gagatku? — z wielką troską w głosie zapytała K-2, patrząc Gagatkowi głęboko w oczy.
Nic mi się nie stało! — z niewzruszoną miną odpowiedział Gagatek, wiercąc czubkiem buta dziurę w ziemi.
Przecież widzę, że coś nie tak z tobą. Chyba nie myślisz, że ci pozwolę na taką smętną minę. Taka mina w ogóle do ciebie nie pasuje. Chcę, żebyś się uśmiechał i… zawsze był… przy mnie.
Tak, chcesz? Naprawdę? — zakwilił radośnie Gagatek, a buzia rozjeżdżała mu się w coraz to szerszym uśmiechu.
Pewnie. Bardzo cię lubię i byłoby mi smutno, gdybym widziała smutek na twojej twarzy.
Precz wszystkie smutki świata, łącznie z księżycowymi! — wrzasnął wielce już uradowany Gagatek i w nagłym przypływie euforii, porwał Gabcia na ręce i zaczął się z nim kręcić wokół własnej osi.
Co tu się dzieje? — zapytał Chwatko, który nadszedł akurat od strony samopojazdu, gdzie wcześniej z K-1 umocowywał pod uchwytem K-2 mały koszyczek upleciony przez Śmieszkę i Gryzia. — Czy dzieje się coś, o czym powinienem wiedzieć? Gaga, meldować mi tu zaraz!
Meldujemy posłusznie, starszy bracie, że przestało się już dziać! — gromkim głosem zameldował Gagatek w pozycji, a jakże, iście żołnierskiej, na baczność. A do pozycji tej przysposobił się w szybkim tempie, upuszczając na ziemię z efektownym klapnięciem Bogu ducha winnego Gabcia.
Oj, Gagatku! Ty wariacie! Zbieraj z ziemi Gabcia i nieście tę waszą zerwaną zieleninę do samopojazdu, a ja pomogę K-2 przenieść zwinki — zakomenderował Chwatko i podejrzliwie popatrzył na szczęśliwą minę Gagatka, i mniej szczęśliwą Gabcia. — A tak w ogóle, to co wam do łba strzeliło, żeby to zielsko tutaj przytachać?
Aaa… to sprawa wyższego rzędu, jak mawia papcio Chwat. I tak byś nie zrozumiał — wytłumaczył starszemu bratu młodszy brat.
Ty, Gagat, cóż ty dzisiaj taki zagadkowy? — spytał Chwatko i dalej podejrzliwie lustrował bliźniaki.
Dzisiaj? Tylko dzisiaj? Coś ty, Chwatko! Ale żeś wypalił nie nabijając. Toż jam chodząca zagadka. Od zawsze i… na zawsze.
No dobra, już dobra. Nie wymądrzaj się. Zagadki są po to, żeby je rozwiązywać i… już ja ciebie na pewno rozwiążę, ty zagadko chodząca. A teraz postaw Gabcia w końcu do pionu i zabierajcie się do roboty… Chodź, K-2, przeniesiemy zwinki do koszyczka. Będą tam miały wyśmienicie. Zobaczysz!
Jaszczurki zwinki dały się bez problemu przenieść do samopojazdu. A tam czekało już na nie wygodne legowisko, które Śmieszka, szybko się uwijając, wymościła w koszyczku z paproci przyniesionych przez Gaga. Śmieszka była dumna. Legowisko wyglądało naprawdę imponująco. Koszyczek, który uplotła z cieniutkich gałązeczek wspólnie z Gryziem był stabilny, a i jego umocowanie na samopojeździe było solidne, gdyż Chwatko użył do tego celu swojej mocnej liny. K-2 była zachwycona. Jaszczurki z pewnością też, bo z ramion Chwatka i K-2 momentalnie zeskoczyły prosto do koszyczka. Na początku kręciły się przez chwilę pomiędzy listkami paproci, wykonując śmieszne, zygzakowate ruchy. Widoczne w ten sposób mościły sobie legowisko według własnego uznania. Ale po chwili zaryły się głęboko pod liśćmi, i tyle je było widać. Najwyraźniej uznały, że czas już na wypoczynek.
Trzeba przyznać, że dzieci się spisały znakomicie. Lepszych warunków do transportu jaszczurek nie można by było wymyślić. Mogły już spokojnie ruszyć w powrotną drogę do domu. Tylko K-2 targały ciągle jeszcze jakieś niepewności.
Chwatko, a jak myślisz, zniosą one podróż na Księżyc? — spytała w końcu z poważną troską w głosie.
Ależ oczywiście, że tak. Sama podróż nie będzie wcale dla nich uciążliwa…
Och, Luno… Chwatko, mów mi tu zaraz, to co będzie dla nich uciążliwe?
O podróż nie musisz się martwić. O pożywienie, jak mówiłaś, też nie. Jednego tylko nie jestem pewien... Jak tam u was z temperaturą, to znaczy, jaka u was jest pogoda? No bo wiesz, one są ciepłolubne. Uwielbiają się wygrzewać w promieniach słonecznych.
No i to mnie martwi. U nas nie ma, niestety, tak pięknej pogody jak na Ziemi, bo jest ogromna różnica temperatur w ciągu dnia. A noc trwa dwa tygodnie. Ale my żyjemy w tej części Księżyca, która jest zawsze zwrócona do Słońca, to znaczy, z dala od strefy wiecznego cienia. Mieszkamy głęboko pod powierzchnią Srebrnego Globu, nieopodal krateru Tycho, i tam, mamy zawsze ciepłą i jednakową temperaturę. Już nasi przodkowie zadbali o to, aby swoim potomnym stworzyć warunki do życia podobne do ziemskich. Potrafimy więc magazynować słoneczną energię cieplną i ogrzewać nią nasze groty. Tylko nie możemy, tak jak wy na Ziemi, tak często i bezpośrednio wygrzewać się w Słońcu, ani też spoglądać w niebo. Ale mamy swoje sztuczne słońca, które dają podobne wrażenia i efekty jak prawdziwe. W ich promieniach można się wygrzewać ile się chce. Życie na Księżycu jest też piękne. Ja kocham nasz Księżyc.
Skoro tak i… skoro rośnie u was nawet nasza ziemska roślinność, to wszystko w porządku. Nie musisz się martwić. Jaszczurkom będzie się u was dobrze żyło. A zresztą, nasz papcio Chwat zabawi u was aż dwa tygodnie, więc gdybyś zauważyła, że z nimi dzieje się coś niedobrego, to wtedy będziesz mogła przez niego wysłać je z powrotem na Ziemię.
Kochany jesteś! Uspokoiłeś mnie już całkowicie… No to w drogę, moi kochani przyjaciele! — zawołała wesołym głosem K-2 i wskoczyła z rozbiegu na samopojazd.
K-2, poczekaj jeszcze chwileczkę! — wyrwało się Gagatkowi, i popychając Gabcia przed sobą, stanął razem z nim przed K-2. — Popatrz no na tego brudasa. Kiedy zrywaliśmy dla ciebie zieleninę, tam w zaroślach, ten znów się pięknie umorusał, jak nie przymierzając, chrumchrumki starego gajowego. Mogłabyś go ponownie liznąć tym twoim strumieniem oczyszczającym?
Pewnie, bez problemu — odpowiedziała K-2 i zeskoczyła z powrotem na ziemię, oglądając się, by sprawdzić, czy nie spłoszyła jaszczurek. — A kto to są te „chrumchrumki gajowego”?
Aaa… to takie koleżanki Gabcia — palnął wesoło Gagatek.
No, no, tylko nie koleżanki — zaprotestował Gabcio i kopnął braciszka w kostkę. — To są świnie gajowego. A one są zawsze brudne, bo lubią się taplać w błocie i…i ja tylko raz byłem taki brudny jak one, bo… bo… no bo Gagatek namówił mnie, ażebym jednej świni usiadł na grzbiecie i udawał jeźdźca… A ta głupia świnia z zagrody pognała ze mną prosto do bajora… No a tam, pośliznęła się i… razem wylądowaliśmy w błocie, i…
Skończ już, skończże… — pękał ze śmiechu Chwatko przy wtórze wszystkich dzieci. — O rany, Gabciu, że ty też musisz mieć zawsze takie niesamowicie brudne przygody… A co wy żeście w ogóle u gajowego robili?
Byliśmy z papciem Chwatem odebrać chrust na zimę — grzecznie poinformował Gabcio. — A że gajowy rozgadał się z papciem, i jakoś nie mógł skończyć, to nam było już nudno. Poszliśmy więc zwiedzać jego zagrodę.
Widzisz, K-2, jakie my mamy rodzeństwo? Na nich nie ma mocnych, mówię ci — powiedziała Śmieszka, trzymając się za brzuch. — A co się tyczy Gabciowego obecnie brudnego wyglądu, to myślę, że jest akurat w sam raz. Nie trzeba go ponownie myć. Bo widzisz, nasi rodzice są już przyzwyczajeni, że Gabcio wraca do domu zawsze najbrudniejszy, więc właśnie to, że nagle wróci do domu czysty, wyda im się wysoce podejrzane. Dlatego lepiej niech taki zostanie jaki jest.
No to jedźmy już, i to z takim brudasem — zawołał gromko Gagatek, i śmiejąc się, popatrzył na Gabcia, a gdy zobaczył jego groźne spojrzenie, dodał: — Z tym naszym… kochanym brudasem.
Było już późno. Wieczór tuż-tuż. Słońce pokonywało ostatnią drogę przed zachodem. Dzieci musiały się więc pośpieszyć, aby zdążyć dotrzeć do domu jeszcze przed jego zachodem. Nie to, że się bały ciemności. Nie. Po takich doświadczeniach w ciemnościach jaskini było jasne, że ciemność dla nich to nic strasznego. Chodziło jednak o to, żeby się nie narazić starszym. Wystarczy, że oni już i tak zezwolili im na dłuższą wycieczkę, to teraz, gdyby wrócili ciemną nocą, byłoby już przesadą z ich strony. Nie chciały robić rodzicom przykrości. Ani sobie. Pędziły więc samopojazdem najszybciej jak się tylko dało. Chciały przecież jeszcze, zgodnie z planem, pojechać wzdłuż rzeki Bobrzej, musiały więc nadłożyć kawał drogi. Ich ogromna szybkość była więc zrozumiała. I kiedy tak pędziły duktem leśnym, poganiani przez czas i samych siebie, zbliżały się coraz bardziej do ścieżynki prowadzącej do zjazdu do doliny rzeki. Do zjazdu pozostał im już właściwie niewielki kawałek drogi, bo sama ścieżynka była bardzo krótka. I wtedy, K-2 zauważyła w oddali jakieś piękne kwiaty przypominające jej swoim wyglądem białe lilie, które widziała w ich księżycowej Encyklopedii Ziemskiej Flory. Chwatko wprawdzie mówił jej, że białe lilie nie rosną w lesie, ale K-2 dalej się upierała, by się zatrzymać. Chciała koniecznie sprawdzić.
Proszę was bardzo! — błagalnym tonem prosiła. — Ja tylko na chwilkę zeskoczę z samopojazdu i oglądnę te kwiatuszki. Przecież mówiłam wam, że dziadek K-X marzy o białych liliach, aby je hodować w naszym ogrodzie botanicznym.
Co było robić? K-1 zatrzymał samopojazd i K-2 pobiegła w stronę dwóch pokaźnych cisów, pomiędzy którymi rosły te rzekome białe lilie. Wszystkie pozostałe dzieci pozostały na samopojeździe, bo tak zarządził Chwatko, mając na uwadze czas. Znał już swoich towarzyszy, to wiedział, że gdyby pozwolił im zejść z samopojazdu, trudno by mu było zagonić ich potem z powrotem do drogi. Na szczęście cała ta eskapada K-2 nie trwała długo, bo po paru minutach wracała już, niosąc w ręce zerwaną łodyżkę z białymi kwiatkami.
No i co? Mówiłem ci, że to żadne białe lilie — strofował K-2 Chwatko, ale bez cienia złości. — Wiesz jak się nazywa ten kwiatuszek, który trzymasz w ręce? Nazywa się gwiazdnica pospolita. A tych kwiatów wszędzie pełno, bo jak sama ich nazwa wskazuje, są kwiatami pospolitymi. Na brzegu rzeki Bobrzej też ich jest bez liku.
Też się od razu zorientowałam, że to nie są żadne lilie, bo mają taką śmiesznie owłosioną łodyżkę. Ale ja już taka jestem, że muszę wszystko sama sprawdzić… Spodobał mi się jednak w tych kwiatuszkach sam ich kształt. Taki pięciopłatkowy, przypominający gwiazdę, dlatego go zerwałam. I popatrz, jak się okazuje, ma podobną nazwę.
Ty, Nosolek, a co to z twoim kinolem się stało? — zapytał nagle Gagatek.— Nie cierpi zapachu białych lilii i się zatkał? Bo jakoś nic tym razem nie meldowałeś.
Z przykrością muszę wam się przyznać, że nigdy nie widziałem białych lilii, dlatego nie rozpoznaję ich zapachu — z lekkim zawstydzeniem poinformował dzieci Nosolek. Ale zaraz zaczął głośno podciągać nosem i marszczyć brwi. — Jest jednak jakiś zapach, który nie pachnie ładnie… Powiedziałbym nawet: śmierdzi… Oj, niedobrze, odjeżdżajmy lepiej stąd… K-2, gdzie ty biegniesz?
Zerwać jeszcze dwie łodyżki tych kwiatuszków! — wołała K-2, coraz bardziej się oddalając. — Chwatko mówił, że jest ich pełno nad rzeką Bobrzą, więc chcę porównać czy te z lasu różnią się od tych znad rzeki…
Nie, ja chyba naprawdę nigdy nie zrozumiem dziewczyn — stwierdził ponownie Gryzio i zadumał się na chwilę, po czym dodał: — A może wcale nie trzeba je rozumieć, tylko przyjąć je takie, jakie są? To chyba będzie najlepsze wyjście, bo szkoda sobie głowę łamać… Ty, Nosolek, co tak głośno węszysz niczym kojot padlinę? Czy mi się wydawało, czy mówiłeś coś o śmierdzącym zapachu? Nie martw się, zanim on do nas dotrze, to nas już tutaj nie będzie. Sam widzisz, nasza kosmitka już wraca.
A wiecie, co ja widziałam?! — wołała K-2, przyśpieszając kroku i wskazując na krzewy. — Tam, między krzewami, są chrumchrumki gajowego.
K-2, szybko na samopojazd! — wrzasnął przerażony Chwatko i wybiegł jej naprzeciw. Gdy ją dopadł, złapał za rękę, i ciągnąc, przyśpieszył biegu, nie przestając krzyczeć: — To na pewno nie są świnie gajowego. Same by tak daleko nie polazły. To są z pewnością dzikie świnie, a one potrafią być bardzo niebezpieczne. Gajowy przestrzegał nas przed nimi… No jasne, już je widzę. Gonią za nami… Uciekajmy!
Dzieci uciekały samopojazdem w pędzie nie do opisania. Za nimi gnała wataha dzików. A dokładniej, rodzina dzików: olbrzymia locha z jeszcze większym odyńcem i z sześciorgiem ich małych warchlaków.
Dziki najwyraźniej poczuły się zagrożone obecnością dzieci i uznały, że grozi im, a zwłaszcza ich małym warchlakom, niebezpieczeństwo z ich strony. A w takim razie, dziki, a przede wszystkim matka locha, broni swe maleństwa zaciekle. Wtedy potrafi zaatakować nawet człowieka. I to właśnie locha, jako pierwsza, gnała za samopojazdem, wydając z siebie złowieszczy kwik. Tuż za nią pędził odyniec, groźnie szczerząc swe szable. A za nimi, z przeraźliwie głośnym kwiczeniem gnały warchlaki.
Chwatko po raz pierwszy w swoim życiu tak bardzo był przerażony, że zupełnie stracił głowę. Nie mógł nawet myśli zebrać do kupy. W głowie czuł tylko wielki zamęt i czekał na najgorsze. Oczami wyobraźni widział już jak rozjuszona locha dopada ich pierwsza i powala, a odyniec z furią roznosi szablami, a na sam koniec warchlaki tratują i wdeptują w ziemię. I pewnie tak by się chyba stało, bo Chwatko ni jak nie mógł się otrząsnąć z paraliżującego odrętwienia, pomógł mu dopiero przeraźliwie głośny i rozpaczliwy krzyk Śmieszki: — „Chwatko ratuj!” — I to było to. To był ten impuls, który sprawił, że się ocknął i w mig przystąpił do działania. Niewiele myśląc, jedną ręką ściągnął z pleców swój plecak, drugą zaś mocniej uchwycił się poręczy. Pędzili z tak karkołomną szybkością, że wystarczyłaby mała nieuwaga i można by było pożegnać się z życiem. I nieważne już by wtedy było, czy zginęłoby się rozbijając sobie głowę o drzewo, czy pod racicami rozjuszonych dzików. Chwatko doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Wrzasnął do dzieci, aby z całych sił trzymały się swoich poręczy. Sam zaś, widząc że jedną ręką niewiele zdziała, oplątał się nogą jakimś akrobatycznym sposobem o podstawę poręczy, drugą zaś, stojąc twardo na samopojeździe, starał się utrzymać równowagę. Kiedy poczuł, że może tak ustać, dwoma rękami zaczął grzebać w plecaku. Locha była już tuż za samopojazdem, czyli za jego plecami. Chwatko czuł już jej wilgotny wyziew na plecach. Ale już się nie bał. Musiał przecież ratować swoich bliskich. Wyciągnął z plecaka haki, które używał w jaskini i bez namysłu rzucił wszystkie na raz za siebie. Locha tylko zakwiczała przeraźliwie, dając widocznie znać pozostałym dzikom by uważały i z jeszcze większą wściekłością rzuciła się do ataku. I już prawie kłami dosięgała łydki Chwatka, kiedy on, nie mając już czym rzucić, w desperackim odruchu wyciągnął z kieszonki plecaka zasuszone kawałki chleba i rzucił za siebie i… stał się cud. Locha zaczęła wyhamowywać swój szaleńczy bieg, aż w końcu się zatrzymała, a za nią wszystkie dziki. Chwatkowi nie chciało się wprost uwierzyć, że to już po wszystkim, że już nic im nie grozi. Z wrażenia zapomniał języka w gębie i nie mógł o tym fakcie powiadomić dzieci. Zaglądał tylko przez ramię na pozostające w tyle dziki i mocno ściskał w dłoni ostatni kawałek chleba. Chwilę to trwało zanim ochłonął na tyle, aby móc wydusić z siebie jakieś słowo. W końcu ochłonął wystarczająco i zawołał:
Udało się! Udało się! Jesteśmy uratowani! K-1, zwolnij i nie pędź już tak na złamanie karku. Nic nam już nie grozi. Dziki już nas nie gonią. Słyszycie?! Jesteśmy uratowani!
To była najszczęśliwsza wiadomość, jakiej dzieci mogłyby się w ogóle spodziewać. Ale jakoś żadne nie było szczęśliwe. Żadne się też nie cieszyło. Najwyraźniej potrzebowały czasu, aby wróciły im pozytywne uczucia. Jechali przeto — bez słów — dalej, ale już powoli, normalną wycieczkową szybkością. Ujechali już tak dobry kawał drogi, kiedy odezwał się jako pierwszy ten, po którym wszelkie strachy spływają najszybciej.
No i widzicie, co za tchórzliwe dziki? Podwinęły ogony i zwiały, zamiast walczyć! — wołał z triumfem Gagatek, usiłując jedną ręką założyć sobie Gabciowy kapelusik na głowę. — A ja byłem gotowy do walki. Chciałem już jednemu dzikowi przyłożyć kapelusikiem między oczy. Zobaczyłby, że z nami nie ma żartów. A właściwie nic by nie zobaczył, bo celowałbym kapelusikiem tak, żeby mu zasłonił jego wyłupiaste ślepia, wtedy straciłby orientację i ogłupiały pognałby w las.
Tak, tak! Jednego dzika może i udałoby ci się unieszkodliwić, ale za to straciłbyś brata bliźniaka — zawołał ciągle jeszcze zdenerwowany Gabcio. — Groziła mi śmierć! Albo przez uduszenie albo pod racicami dzików. Czyś ty Gagatku oszalał?! Tak szarpałeś kapelusikiem, że mało mnie nie udusiłeś. Nie widziałeś, że tasiemkę z kapelusika miałem oplątaną na szyi? Czy chciałeś razem z nim też i mnie rzucić dzikim świniom na pożarcie?
Gabcio był rzeczywiście w opałach w trakcie tej szaleńczej ucieczki. A wszystko to oczywiście za sprawą Gagatka, który koniecznie chciał się na coś przydać i coś zrobić, aby odpędzić atakujące dziki. Chciał czymś w nie rzucić, ale niczego nie miał pod ręką. Wreszcie przypomniał sobie, że Gabcio od momentu cudownego uzdrowienia i pozbycia się guza nosi swój kapelusik zawieszony na tasiemce na szyi, usilnie więc próbował go bratu ściągnąć. Ruchy miał jednak ograniczone, bo musiał się przecież mocno trzymać poręczy. Jedną ręką więc się trzymał, drugą zaś po omacku, wychylając się do tyłu jak tylko mógł, próbował zwisający Gabciowi na plecach kapelusik dosięgnąć i ściągnąć. Przy takiej szybkości nie było to jednak łatwe. Było wręcz niebezpieczne. Gagatkowi udało się wymacać tylko tasiemkę na Gabciowej szyi, więc zaczął nią szarpać w nadziei, że odsupła węzeł i po prostu kapelusik ściągnie. Ale węzeł był mocny. Gagatek walczył z nim jak z wrogiem, zaciekle, niechcący zaciskając coraz bardziej tasiemkę na szyi braciszka. Gabciowi brakowało już tchu. Na szczęście w porę zauważyła to Śmieszka, która miała bliźniaków przed sobą. Instynktownie wyczuła dodatkowe niebezpieczeństwo w jakie pakują się Gaga i chociaż nie rozumiała o co im chodzi z tym kapelusikiem, to jednak szybko zdjęła go Gabciowi i trzymała go w wyciągniętej do przodu ręce tak długo, aż Gagatek go odebrał. A wtedy Chwatko zaczął wołać, że się udało i że są uratowani.
Gaga! Co wyście znowu wyrabiali? — spytał Chwatko.
Chyba słyszysz — odpowiedziała za bliźniaków Śmieszka. — I pomyśleć, że ja im jeszcze w tym pomagałam. Jak to dobrze, że w końcu te dziki dały nam spokój, bo nie wiem, jakby się skończył ten wyczyn Gagatka.
To rzeczywiście w samą porę pozbyliśmy się ich — stwierdził Chwatko i zaczął się rozglądać gdzie oni właściwie są, bo jakoś dziwnie obco wydawał mu się ten las, po którym teraz jechali. Obawiał się, że w trakcie ucieczki pomylili drogi. — Ty, K-1, co mówi twój system nawigacyjny? Gdzie my właściwie jesteśmy?
Na Planecie Ziemia! — głośno krzyknął K-1.
Odpowiedź K-1 wystarczyła, aby dzieci huknęły gromkim śmiechem. A śmiały się tym bardziej ochoczo, gdyż w ostatnich kilkunastu minutach ich nerwy były tak napięte, że teraz, w śmiechu, bardzo miło im się rozluźniały. A było co się rozluźniać.
Zatrzymaj się na chwilę, K-1! — zawołał Chwatko ciągle się śmiejąc. — Bo wiesz, nasza planeta jest duża i może my już jedziemy… dookoła planety. Trzeba to sprawdzić.
Chyba tak to wygląda Chwatko — powiedział K-1, zatrzymując samopojazd. — Bo system nawigacyjny mówi, że jedziemy akurat w kierunku przeciwnym do rzeki Bobrzej.
To dobrze, że się zatrzymaliśmy. Bo widzicie, słońce chowa się już za lasem, a my teraz mamy do domu jeszcze dalej. Musimy więc zawrócić i odszukać drogi do domu, ale już tej krótszej, bo nad rzekę, to my już dzisiaj nie damy rady pojechać.
No to jedziemy! — zawołał K-1, wystukując coś na tablicy rozdzielczej samopojazdu. — A drogi nie musimy szukać, bo nawigator zrobi to za nas. Już ja go tym razem przypilnuję! Ale mam nadzieję, że już żadnych świńskich niespodzianek nie będzie.
Poczekaj chwileczkę, K-1 — odezwała się K-2, zaglądając do koszyczka z jaszczurkami. — Muszę sprawdzić czy moje szczurki nie są zbyt przerażone… Eeee… nie, na szczęście śpią dalej. Kochani Gaga przynieśli tyle paproci, że jest im tam całkiem mięciutko i nie odczuły żadnych wstrząsów.
No właśnie, zawsze mówiłem, że jestem kochany — powiedział Gagatek, i wychylając się do tyłu, szukał wzrokiem twarzy Nosolka. — Ty, Nosol, a co, tym razem twój nos nie mógł ci powiedzieć, że napadają na nas dziki? Plotłeś tylko coś trzy po trzy o jakimś nieładnym zapachu, a okazało się, że tak zapach jest też… niebezpieczny!
Wstyd mi, że was zawiodłem — powiedział Nosolek, spuszczając z zawstydzenia głowę. — Mój nos wyczuł brzydki zapach, ale ja nie wiedziałem do kogo on należy, bo dziki zobaczyłem pierwszy raz w życiu… Teraz już na pewno będę wiedział, kto tak ohydnie śmierdzi.
Nie masz najmniejszego powodu do wstydu, Nosolku — powiedziała uspokajająco Śmieszka. — Chcieliśmy przygody, no to ją mieliśmy… i tyle!
Słońce schowało się już za horyzontem, pozostawiając na nim czerwoną poświatę po sobie. Na dworze zaczęło już na dobre szarzeć. I wtedy, tak jakby w ostatnich podrygach dnia, dzieci zajechały samopojazdem na podwórko Śmieszalskich.
K-1 chciał efektownie zakończyć pierwszy dzień tej jakże niesamowitej wycieczki, zrobił więc piękny i równie efektowny zwrot, i z piskiem kół oraz dzieci, wyhamował tuż przy wejściu do pałacu Śmieszalskich. Nikt ze starszych nie pojawił się jednak w wejściu. Dzieci to bardzo zdziwiło, ale na krótko, bo już po chwili usłyszały ich głosy dochodzące od strony mostku.
No, nareszcie! — wołali wszyscy starsi naraz. A papcio Chwat momentalnie poderwał się z siedzenia i pobiegł naprzeciw dzieci. I kiedy do nich dotarł, już otwierał usta, aby trochę na nie nakrzyczeć, ale gdy zobaczył ich szczęśliwe i wesołe buzie, zrezygnował z tego i tylko zapytał: — Jesteście cali?
Nie tylko cali, ale i zdrowi. I bardzo, ale to bardzo szczęśliwi — odpowiedział za wszystkich Chwatko. — A jest nas teraz jeszcze więcej niż było, bo przywieźliśmy ze sobą dodatkowe dwa bijące serca.
Właśnie widzę, że coś tam macie — powiedział papcio Chwat i pochylił się nad koszyczkiem. — O rety! A po cóż wam jaszczurki?
Dzieci przeraziły się na moment, że może starsi nie pozwolą na zatrzymanie zwinek i jęły jedne przez drugie tłumaczyć papciowi o co chodziło z tymi jaszczurkami, pomijając oczywiście fakt — skąd je mają. W końcu K-2 błagalnymi dwiema parami oczu popatrzyła na papcia Chwata i poprosiła go, aby wstawił się u jej ojca i dziadka za tym, by zwinki mogły polecieć na Księżyc. I żeby im też wytłumaczył, jak bardzo one są im potrzebne. Papcio Chwat uśmiał się serdecznie, ale uspokoił dzieci, a zwłaszcza K-2, że ma się nie martwić, bo pojutrze, wszyscy razem, łącznie z jaszczurkami, polecą na Srebrny Glob...

 cdn.

Link do powieści: "K-X ląduje" (w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach). 

sobota, 27 kwietnia 2019

A kuku, bodziszku

Piękne kwiatuszki bodziszka łąkowego
patrzą w obiektyw aparatu mojego...
Co rusz oczko za oczkiem do mnie puszczają
i wdzięczne wręcz pozy wespół przybierają.




piątek, 26 kwietnia 2019

Ciekawski babsztyl w akcji

Niech mi ktoś powie,
O co tu chodzi.
Widzę wyraźnie,
Że coś się rodzi.

Niech nikt nie mówi,
Że to jest nic,
Że taki sobie
Sardoniczny wic.

Ciekawska jestem,
Więc wiedzieć muszę,
Nim się nie dowiem,
Stąd się nie ruszę.

I stać tak będę
Niczym słup soli.
Ciekawość życia
Wcale nie boli.

Mówią: ciekawość
Do piekła wiedzie.
W piekło nie wierzę...
Mnie nie zawiedzie.

Jestem ciekawska,
Czy żądna wiedzy?
Drugie brzmi lepiej?
Więc tak — powiedzmy.

Ciekawość, ciekawskość,
Cóż za różnica.
Że co, że duża?...
Mnie to nie rusza.

Ciekaw(sk)a jestem,
Więc wiedzieć muszę.
Jak już się dowiem...
Na plotki ruszę.


Szczyt bylejakości

Tymczasem w Polce
Wielkie poruszenie,
Budują się drogi
Na Rządu skinienie.

Budują, budują...
Z dnia na dzień ich więcej.
To wielka wygoda
Dla kierowców będzie.

***
Polska bylejakość
Polaka nie boli,
Już do niej przywykł
i ją pier..li. (?)


Zdjęcie z Internetu.

K-X ląduje (7 cz.)

Kiedy wszystkie dzieci znalazły się już na powierzchni, poczuły się zupełnie bezpiecznie. Odzyskały całkowicie siły i radość życia. Nawet Gabcio był już radosny. W promieniach słonecznych w mig zapomniał o wszystkich swoich lękach i strasznych przeżyciach. Ba, zapomniał nawet o tym, że wcześniej miał żal do rodzeństwa. Najbardziej ze wszystkich okazywał swą radość i tryskał niesamowitym humorem. Co rusz rechotał, pokazując na każdego palcem, jak bardzo jest brudny i gdzie jest brudny. Najwięcej śmiał się ze swego brata bliźniaka, bo Gagatek był najbrudniejszy ze wszystkich. Buzię miał czarną jak Murzyniątko. Tylko jego niebieskie oczy zdradzały, że nim nie jest. Gabcio naigrywał się z Gagatka i radził mu, aby poszukał sobie teraz brata bliźniaka w Afryce, bo on, Gabcio, już nim nie jest. Potem, czując się w dalszym ciągu na fali, zabłysnął inteligencją i wygłosił krótką mowę:
Nie wiem, jak wy, ale ja myślę, że przygodę mieliśmy naprawdę wspaniałą. Były momenty mrożące krew w żyłach, ale nic to. Tworzymy razem: „silną grupę pod wezwaniem”, jak mawia papcio. I zawsze damy sobie radę. I chociaż ktoś okaże się słabszym albo bardziej bojaźliwym, to reszta mu pomoże. Jestem tego pewien. Bo nie ma to jak zgranie i chęć przeżycia wspólnej przygody.
Dzieci otrzepywały się akurat z brudu i kurzu, pomagając sobie nawzajem, ale mowy Gabcia wysłuchały z wielkim zainteresowaniem, bez cienia ironii. Nikt nie kpił z niego. Nawet Gagatek z rozdziawioną buzią wsłuchiwał się w słowa braciszka. Wszyscy zgadzali się z Gabciem i na potwierdzenie jego słów, wszyscy zaczęli bić mu brawo.
No, Gabciu, dobrze mówisz! zawołał zadowolony Chwatko i poklepał go czule po ramieniu.
Chwatko był naprawdę zaskoczony tym, co usłyszał z ust braciszka. Nie spodziewał się, że akurat jego, strachliwego chłopca (i co tu dużo ukrywać, najczęściej tak jakby mało rozgarniętego), stać na taką mądrość życiową. I zaraz w myślach skarcił samego siebie, że za mało się do tej pory przykładał, aby go lepiej poznać. Tak myśląc, przypatrywał się Gabciowi z wielką czułością. Przyrzekł sobie, że to się zmieni. Po czym spojrzał na niebo i na wszystkie dzieci i jego zmysł organizacyjny przypomniał o sobie. Poprosił wszystkich o uwagę:
Słuchajcie, moi drodzy! Musimy się pośpieszyć, bo zanim wrócimy do domu, czeka nas jeszcze kąpiel w potoku. Nie możemy się przecież tak rodzicom na oczy pokazać.
Przede wszystkim musimy najpierw dotrzeć do naszego samopojazdu, bo został kwadrans do kolacji i nie mamy już szans na czas wrócić do domu rzekł w wielkiej zadumie K-1. A jak znam mojego ojca, to na pewno punktualnie, za piętnaście minut, będzie nas sprawdzał, dlaczego jeszcze nie ma nas z powrotem. A właśnie na samopojeździe ojciec zamontował specjalne urządzenie do tego celu. Na myśl mu nie przyjdzie, że my mogliśmy się oddalić od samopojazdu i lepiej dla nas będzie, żeby dalej tak myślał. Biegiem więc. Odnajdźmy najpierw samopojazd, a potem pomyślimy o naszym wyglądzie.
Poczekajcie! Tylko momencik! zawołała podniecona K-2, bo zobaczyła nagle coś dziwnie pełzającego po hałdzie ziemi tuż obok szczeliny, która posłużyła im za wyjście. Patrzcie, toż to moja biedna szczurka zawinka, czy jak jej tam… Patrzcie, ona pełznie w moim kierunku… Rrratunku! Nie, nie, żadnego tam ratunku… Och, wszechmocna Luno, spraw żebym nie była… tą… no, tą Gagatkową melepetą… No mówcie, co robić?! Ogonek przecież jej oddałam. Nie znaleźliśmy jej, ale ogonek położyłam na kamieniach. Chwatko, radź coś, prrrooszę!
Coś mi się wydaje, że ta jaszczurka zwinka pomyliła ciebie ze słońcem. Zapomniałaś zgasić światło i świecisz ciągle jak malutkie słoneczko, a światło odbija się od twojego złotego kombinezonu i butów, a to razem sprawia wrażenie ciepła. Przynajmniej na odległość. A że zwinki lubią się wygrzewać w słońcu, to też jesteś dla niej bardzo atrakcyjna. Nie bój się. Stój bez ruchu. Zobaczymy, co ona chce zrobić… No, nie obawiaj się. Ona ci nic złego nie zrobi… Jestem w pobliżu.
Jaszczurka zwinka podpełzła do K-2, oparła swój trójkątny pyszczek na jej złotym bucie i zastygła w bezruchu. Wpatrywała się tylko w jej pięknie połyskujący but. Tęczówki jej oczu o barwie czerwonej, zaczęły przybierać barwę złocistożółtą. Wyglądała naprawdę dziwnie. Tym dziwniej, że swoimi długimi i mocno zbudowanymi przednimi łapkami obejmowała but K-2, wbijając w niego pazurki, a tylnymi, wyprostowanymi do granic możliwości, i stojąc na palcach, podpierała się, aby nie stracić równowagi. Wyraźnie było widać, że przyjęła taką postawę z powodu braku ogonka, na którym mogłaby się wygodnie podeprzeć. Ale w jej oczach nie było widać cierpienia. Wręcz przeciwnie, wyglądała na szczęśliwą.
Natomiast K-2 była aż spocona z wrażenia, i to na obu twarzach. Na dolnej jednak bardziej. Stała wprawdzie bez ruchu, ale bardziej z powodu paraliżującego ją strachu aniżeli porady Chwatka. Wytrzeszczając oczy na bezogoniastą ozdobę swojego buta, nie wiedziała, co ma robić. Znów wrzeszczeć, czy może jakoś przeczekać aż ten dziwny stwór bez ogona pójdzie sobie skąd przyszedł? Albo może stanie się coś, co spowoduje, że się przestanie bać? Tak czy owak (resztkami sił), ze wzmagającymi się falami dreszczy na plecach próbowała wytrzymać. Po chwili stała się rzecz jeszcze bardziej niesamowita. Kiedy tak wszyscy wpatrywali się w zwinkę bez ogona, miedzy nogami oniemiałego Gagatka pełzła jeszcze jedna jaszczurka. Dopełzła do swojej towarzyszki i tak jak ona oparła pyszczek na bucie K-2, z tym, że podparła się na swoim długim i grubym ogonie. Tego było już za wiele dla K-2. Wiedziała, że za wszelką cenę nie może stchórzyć, by znów nie zrobić z siebie widowiska, ale to, co się stało, było ponad jej siły. Zamknęła więc pośpiesznie oczy dolnej twarzy, górnej postawiła w słup, i drżąc na całym ciele, czekała.
Jaszczurki zwinki swoim niezwykłym zachowaniem zaskoczyły nawet Chwatka. Ale gdy Chwatko zobaczył, co się z K-2 dzieje, podszedł do niej od tyłu i mocno chwycił ją za ramiona.
Nie bój się, K-2. One są przyjaźnie do nas nastawione. To widać. Nic złego nikomu nie zrobią. Po prostu polubiły cię i z tobą akurat chcą się bliżej zaprzyjaźnić. Otwórz oczy i podaj mi rękę. A potem drugą nogą zrób tak jak ja krok do tyłu. Zwinki powinny wtedy odskoczyć na bok… No, K-2, pomalutku… tak jak ja… krok do tyłu.
K-2 otworzyła oczy, ale wzrokiem świdrowała tylko koniec swojego nosa. Wyglądała przy tym komicznie. Aż Gagatek prychnął zdławionym śmiechem. Z wielkim zezem w swych dużych oczach (górne ciągle stały w słup), pozwoliła się Chwatkowi chwycić za rękę i gdy ją mocno szarpnął, machinalnie odstawiła nogę do tyłu.
Jaszczurki rzeczywiście od razu odskoczyły od jej buta, ale nie uciekły, stały obok siebie i wpatrywały się w oddalającą się K-2.
Kiedy K-2 tylko spostrzegła, że jej but stał się tak jakby lżejszy, zaczęła się szybko oddalać (tyłem do przodu), ciągnąc za sobą ubawionego Chwatka.
Co to znaczy, Chwatko? drżącym głosem zapytała, wycofując się wciąż na raka, ale już patrząc na jaszczurki. Czy one wreszcie zrozumiały, że ja nie jestem żadnym słońcem?
Może tak, a może i nie. Zobaczymy, co one dalej będą robić. Bo my teraz, już wszyscy razem, oddalamy się od tego miejsca i powoli udajemy się wzdłuż skał na zachód. Gdzieś tam musi być ukryty nasz samopojazd… Słyszycie? Ruszajmy… O, widzicie, zwinki zostały. A teraz biegiem!
Dzieci biegły jak szalone. Najszybciej biegła K-2, a za nią, z głośnym chichotem, biegł Gagatek, ciągnąc za sobą zziajanego Gabcia.
Ho, ho, K-2, dobra jesteś! Potrafisz szybko biegać... Jak zając na widok dwururki leśniczego stwierdził Gagatek zasapanym acz bardzo ubawionym głosem. Ty zawsze tak? Czy tylko teraz? A swoją drogą, nie widziałem jeszcze, aby ktoś tak szybko uciekał od przyjaźni. Przecież te jaszczurki ciebie polubiły. A i ty wcześniej chciałaś, aby ci te „ślicznotki” złapać, bo miałaś ochotę wziąć je do domu na Księżyc.
Och, Gagatku, nie nabijaj się już ze mnie odrzekła K-2 całkiem normalnym głosem, bez najmniejszej oznaki zasapania, i biegnąc dalej. A biegła tak szybko, jakby ją kto gonił, nie zwalniając ani na moment. Mówiłam tak, bo wcześniej nie widziałam żadnych ziemskich zwierząt. Ale gdy zobaczyłam, najpierw te wasze nietoperze gackowate i zaraz potem te szczurki zawinięte, to się trochę przeraziłam. Bo muszę ci się przyznać, że one nie spodobały mi się z wyglądu. Nie są zbyt, no wiesz… piękne… A tobie się podobają?
Są tak szpetne, że… aż piękne. Ale jak mówił wcześniej Chwatko, może my też im się nie podobamy z wyglądu, a jednak nie meldowały nam tego, tylko łażą za nami. No, właściwie za tobą… Może im przypominasz mamę? Macocha z ciebie, a nie mama! Czemu je odrzuciłaś? Biedne ślicznotki-sierotki! Na pewno tam teraz płaczą samotne.
Gabciu, też tak myślisz? poważnym głosem zapytała K-2 i przestała biec. Serce zaczyna mi się krajać.
Nie słuchaj Gagatka, on zawsze trochę przesadza wysapał kompletnie zziajany Gabcio i wyrwał bratu swą rękę z jego mocnego uchwytu. Dzięki K-2, że się zatrzymałaś. Bo już myślałem, że wypluję z siebie… te, no… no wiesz, to jest inny organ niż ten, co tobie zaczyna się krajać… A właśnie! Płuca. Dziękuję za podpowiedź, braciszku. Ufff! Wykończyliście mnie. Padam z nóg.
Co wam się stało? Tak fajnie żeście zasuwali, a teraz stoicie zaniepokoił się Chwatko, dobiegając z resztą dzieci. A ty, K-2, długo tak jeszcze masz zamiar świecić i robić konkurencję słońcu?
Co tam konkurencja. Bateria jej się wyczerpie i oklapnie całkiem, i… będziemy musieli ją nieść zameldował swoje podejrzenie Gagatek i na wszelki wypadek uciekł spory kawałek do przodu.
No nie! On znowu zaczyna! wrzasnął Chwatko i spiorunował braciszka wzrokiem. Gagat, natychmiast przestań i przeproś K-2!
No coś ty, Chwatko? zaśmiała się K-2 i ręką pomachała Gagatkowi. Przecież to, co on mówi, zawsze ma jakiś sens. A że on to mówi w taki a nie inny sposób, to wcale nie obraża, jak się go już bliżej pozna. Wręcz przeciwnie… Gagatku, poczekaj na mnie, nie skończyliśmy jeszcze naszej rozmowy… No czekaj, pozwolę ci wyłączyć moją jasność!... Daj rękę Gabciu, razem dogonimy Gagatka.
No właśnie, gońcie dalej powiedział Chwatko i z dezaprobatą pokręcił głową, mając ciągle na uwadze zachowanie Gagatka. Po czym odwrócił się do reszty dzieci, które po tak ostrym biegu sapały jak stare lokomotywy (oprócz K-1) i krzyknął: — My też… jazda… biegniemy! To już niedaleko.
Po krótkiej chwili wszyscy dotarli do miejsca, gdzie wcześniej było wejście do jaskini. I wszyscy też od razu chcieli się bliżej przyjrzeć temu zawalonemu wejściu i sprawdzić, czy faktycznie nie mieliby żadnych szans tędy się jakoś wydostać. I choć z daleka było już widać, że tak by było, to jednak wrodzona ciekawość pchała ich do przodu. Chwatko wprawdzie nakazywał dzieciom się zatrzymać, że tylko on z K-1 podejdą bliżej, ale nie było mowy, aby pozostałe dzieci go posłuchały. Wszystkie coraz bliżej podchodziły do tego feralnego miejsca… Aż tu nagle, nie wiadomo skąd, uszu ich dobiegł groźnie brzmiący odgłos, coś w rodzaju jazgotu rozsuwających się skał. Skojarzenie w takim przypadku mogło być tylko jedno. Dzieci spanikowały i zaczęły w popłochu uciekać na łeb na szyję jak najdalej od skał. Gdy tak uciekały, miały wrażenie, że ten dźwięk albo goni za nimi albo rozlega się przed nimi. Zdezorientowane zupełnie biegały w różnych kierunkach, chaotycznie, niczym bakterie pod mikroskopem. W końcu uszu Chwatka dobiegł głośny śmiech K-1 i K-2. Zatrzymał się wtedy momentalnie i z wielkim znakiem zapytania w oczach popatrzył na rodzeństwo K. A ci w najlepsze pękali ze śmiechu, trzymając się za brzuchy. No, tego było już za wiele dla dumnego Chwatka.
I co? Udało wam się zrobić nam kosmicznego psikusa? zapytał, przekrzykując wrzaski dzieci.
Nie, to nie my! krzyknął ze śmiechem K-1 i rozłożył szeroko ramiona, ażeby wyłapać przestraszone dzieci. To nasz ojciec. Właśnie chce się dowiedzieć, co się z nami dzieje, że nie wróciliśmy na kolację.
Jak to? tylko tyle zdołał wydusić z siebie zaskoczony Chwatko i odruchowo złapał bliźniaki za ręce, bo akurat w wariackim biegu napatoczyły się mu pod rękę.
A tak to! — wrzasnął przeraźliwie głośno K-1. A gdy pomiarkował, że ten jego wrzask zadziałał i dzieci zatrzymały się, przestając krzyczeć, podniósł ręce do góry i z uśmiechem na twarzy zaczął wszystkie uspokajać: — To nasz ojciec zainstalował taki właśnie sygnał na samopojeździe. To tak na wszelki wypadek, dla naszego bezpieczeństwa, aby odstraszyć ewentualnych wrogów… A teraz, proszę was, bądźcie cicho, bo nie będą go mógł wyraźnie słyszeć.
K-1 ruszył pędem w stronę krzaków, gdzie stał ukryty samopojazd. Wszystkie dzieci oczywiście pobiegły za nim. Dziwnie przejęte i zarazem zaskoczone, że biegną akurat w tym w kierunku, skąd dochodził ten straszny odgłos, a od którego przed chwilą w takiej panice uciekały. Kiedy stanęły już przed samopojazdem, jazgot rozsuwających się skał był tak ogromny, że trudno było im uwierzyć, że to tylko sygnał, a nie rzeczywistość. K-1 szybkim ruchem nacisnął jakiś przycisk na tablicy rozdzielczej samopojazdu i… zaległa nagła cisza. A po chwili dzieci usłyszały donośny głos K-Y:
No, wreszcie! Długo musiałem „rozsuwać skały” zanim łaskawie pozwoliliście mi przestać. Aż się zmęczyłem. Co z wami, dlaczego nie ma was jeszcze na kolacji?
Ojcze, obiecałeś! — krzyknął K-1.
Tak, wiem, wiem! I wcale was nie sprawdzam, tylko chciałem, to znaczy, chcieliśmy wiedzieć, czy punktualnie będziecie na kolacji, bo kobiety smażą akurat pyszne naleśniki z malinami i szkoda by było, abyście nie zjedli świeżych i cieplutkich…
Dziękujemy bardzo, ale niestety nie zdążymy na czas — zameldował posłusznie K-1 i na szybko wymyślił małe kłamstewko: — Zjemy te wszystkie ziemskie pyszności jak tylko wrócimy. A wrócimy tak szybko, jak będzie to tylko możliwe. Bo wiesz ojcze, poznaliśmy takie miłe bobry nad rzeką Bobrzą i trochę się z nimi zatrzymaliśmy. Nie gniewajcie się na nas, wszyscy bardzo prosimy. Przecież tylko niecałe trzy dni możemy być razem. No jak, ojcze? W porządku?
OK! Niech wam będzie! Ale uważajcie na siebie. Hardy mi tu podpowiada, abyście się trzymali z dala od jaskiń, bo ostatnio dochodziło w nich do szeregu zawałów wewnątrz-jaskiniowych. No, to bywajcie! I wracajcie cali i zdrowi! Do zobaczenia!
Ale numer! — zawołał z triumfem Gagatek. — Widzę, że na Księżycu też umieją dobrze wodę lać. Masz u mnie duży plus K-1. Jestem z ciebie dumny.
To żaden powód do dumy — odrzekł K-1. — Nie lubię kłamać i też właściwie rzadko to robię. Z ojcem moim zawsze się dogaduję, tak że nie mam powodów „lać mu wody”. Ale tym razem, to sprawa wyjątkowa, bo jest nas dużo i ich jest dużo, lepiej więc będzie dla nas i dla nich, jak nie będą się o nas martwić.
Teraz to ja jestem z ciebie dumna — powiedziała z serdecznym uśmiechem Śmieszka.
Co wy z tą dumą?! — wyrwało się Gabciowi. A jak się już mu wyrwało, to postanowił mówić dalej: — Dumą się jeszcze nikt nie najadł. A ja jestem już bardzo głodny, a tam w domu smakowite naleśniczki z malinkami… Ojejej! Przecież to mój przysmak!
No to masz problem, Gabciu — powiedział Chwatko, głaszcząc braciszka po głowie. — Nie dość, że do domu daleka jeszcze droga, to i w moim plecaku puchy. Wszystko zjedliśmy przed wejściem do jaskini. I co będzie? Wytrzymasz jakoś? Dla pocieszenia mogę ci tylko powiedzieć, że my wszyscy też jesteśmy już trochę głodni.
No jasne, że wytrzymam! — odpowiedział Gabcio, ale z niezbyt przekonywającym tonem w głosie. Ale zaraz dla własnej otuchy dodał: — Wszyscy damy sobie radę… Silna grupa pod wezwaniem to my!
Poczekajcie, my zaraz wracamy! — zawołała Śmieszka i szepnęła coś K-2 do ucha.
A wy dokąd się wybieracie? — spytał zaciekawiony Gagatek.
A coś ty taki wścibski, mój panie? — wtrącił się Chwatko. — Może muszą iść za potrzebą? A ty zaraz musisz wszystko wiedzieć.
Nie ma sprawy. Niech sobie idą… — zgodził się Gagatek. — Ale niech K-2 jeszcze tylko na chwilkę poczeka… Słyszysz, K-2?... Daj się w końcu wyłączyć z prądu, bo tym swoim oświetleniem zbałamucisz po drodze całe stado jaszczurek, i ani się obejrzysz, wszystkie będą się uwijać jak w ukropie, aby za tobą nadążyć.
Popatrzcie no. Tyle wrażeń, że znów zapomniałam o tym — śmiejąc się, powiedziała K-2 i uklękła na kolanach, aby Gagatkowi ułatwić wyłączanie. — No… to do dzieła, ty mój wszechwiedzący Gagatku, kręć dzyndzelkiem dwa razy w prawo, raz w lewo i znów dwa razy w prawo… No widzisz? Gotowe!
Wow! Mocne to było! Naładowałem się kosmiczną energią, że ho ho! Żegnajcie Śmieszalscy! Żegnajcie ludkowie! Stałem się kosmitą! — wrzeszczał Gagatek i latał między dziećmi jakby kręćka dostał.
Żaden z ciebie kosmita, Gagatku — zawyrokował ze śmiechem Gryzio. — Wszechmocna Luna zrobiła ci figiel i zamieniła cię w… luna… w luna… no, K-2, pomóż mi… w kogo? A właśnie… w lunatyka. Dlatego zasuwasz jak pofyrtany.
Chyba i nam wszystkim ten figiel Luny się udzielił, bo zachowujemy się dzisiaj tak, jakby nam, delikatnie rzecz ujmując, co nieco odbiło — zawyła ze śmiechu Śmieszka i pociągnęła za sobą K-2.
Śmieszka, jak możesz! — krzyknął Chwatko za odchodzącą siostrą, trzymając się za brzuch. A kiedy dziewczynki z głośnym śmiechem zniknęły w zaroślach, zwrócił się do pozostałych dzieci: — No faktycznie, coś w tym jest, bo brzuch mnie boli bardziej niż jakakolwiek inna część ciała. A normalnie, to po takiej mordędze w jaskini i tej całej naszej bieganinie powinienem najbardziej czuć ręce i nogi, nie brzuch.
Ojej! Mnie też… mnie też… brzuch boli! — jak echo, jeden przez drugiego, przekrzykiwali się chłopcy, i pękając ze śmiechu, tarzali się po ziemi. Rękami trzymali się za brzuch i co rusz buchali nową salwą śmiechu, zarażając nim siebie nawzajem.
Jak już wreszcie chłopcy skończyli się śmiać, wyłożyli się wygodnie na mchu i w oczekiwaniu na dziewczynki, zaczęli sobie opowiadać o swoich wrażeniach z najbardziej dramatycznych momentów w jaskini. W ten sposób, choć na chwilę, dali odpocząć nadwerężonym mięśniom brzucha. Zastanawiali się też nad tym, co by było, gdyby nie udało im się wyjść z jaskini. Każdy z nich miał odrębny scenariusz na taką okoliczność, ale żaden z nich nie był wesoły. Każdy kończył się wzywaniem starszych na ratunek. Chwatko skrytykował wszystkie te gdybania i czarne scenariusze i przypomniał słowa Gabcia. A to już wtedy, każdy prawie momentalnie był pewien, że to się im nie mogłoby przytrafić. Komu jak komu, ale nie im. Podbudowani taką nagłą pewnością, zaczęli snuć plany na następną już wycieczkę. A planów i propozycji wycieczki było tyle, że nie mogli się zdecydować, co wybrać. W końcu się nawet pospierali. A już najbardziej między sobą kłócili się Gaga. Tylko Nosolek niewiele się odzywał. Kręcił co rusz swoim kinolkiem i głośno wciągał powietrze. Wreszcie podniósł dwa palce do góry i zabrał głos:
Głowę dam, ale bez nosa, zaznaczam, że dziewczyny mają już gotowy plan jutrzejszej wycieczki, więc nie ma sensu tak bardzo fatygować swoich głów zastanawianiem się na ten temat. Poczekajmy aż one wrócą, to się okaże. A czuję, że się nie mylę… Czuję też bardzo aromatyczny zapach borówek. I chociaż moje kiszki grają mi z głodu marsza i zakłócają przez to nieco moje powonienie, to jednak jestem pewien, że dobrze czuję… Aha, jest jeszcze jakiś inny dziwny zapach. W zasadzie rozpoznaję go, ale nie chce mi się wierzyć, że się nie mylę… O, patrzcie dziewczyny wracają…
A cóż wy tam w tym dużym liściu taszczycie?! — wykrzyczał pytanie zaciekawiony Gagatek. — Aha, już wiem! Zawinęłyście nim wszystkie napotkane po drodze szczurki. Co, mam rację?
Nie, mój drogi, wszechwiedzący Gagatku — zaśmiała się w odpowiedzi K-2. — Tym razem się mylisz… Oto, co mamy… Kolacja, proszę bardzo!
Dziewczynki dumnie rozłożyły przed chłopcami ogromny liść z niezliczoną ilością przepysznych i aromatycznych borówek. Wszyscy chłopcy (oprócz Nosolka) rozdziawili aż buzie z zachwytu. No i jak już te buzie mieli otwarte, to chcieli jak najszybciej coś do nich włożyć. Rzucili się więc na borówki jak wygłodniała szarańcza, i garściami wybierając je z liścia, w wielkim pośpiechu łakomie ładowali je sobie do ust.
Widok był, i żałosny, i budzący współczucie zarazem. Żałosny: bo chłopcy wyglądali jak banda wyposzczonych brudasów, której obca jest kultura jedzenia. Budzący współczucie: bo oznaczał jak bardzo chłopcy musieli być głodni, po tak ogromnym wysiłku fizycznym i przeżyciach w jaskini.
Dziewczynki stały z boku i przyglądały się chłopcom. I choć widok ten napawał je lekkim niesmakiem, to jednak były dumne, że mogły się przydać.
No co wy, dziewczyny? Nie jecie? — z nad liścia spytał nagle Chwatko z umorusaną na fioletowo buzią. — A ty, Nosolek? Przecież kiszki ci marsza grały.
My się już najadłyśmy borówek w trakcie zbierania — poinformowała brata Śmieszka, dławiąc nagły napad śmiechu na widok jego zmienionej fizjonomii.
A ja nie jem, bo nie mogę się dopchać do liścia, tak go szczelnie oblegacie — powiedział Nosolek i dodał z uśmiechem: — Może myślicie, że ja się już wcześniej samym zapachem najadłem.
No właśnie! Ty to masz nosa. Chłopcy, no, jazda, odsuńcie się. Róbcie miejsce dla geniusza! — zawołał podniecony Chwatko. — Nie uwierzycie dziewczyny, Nosolek wywęszył borówki już dobrą chwilę temu, zanim żeście się z tymi pysznościami zjawiły.
I co, zdradziłeś nas? — zapytała zaskoczona Śmieszka.
Nie, no coś ty — zaprzeczył Nosolek, wkładając sobie do ust jedną borówkę. — Mówiłem im, że czuję zapach borówek. Wasz zapach… bez obrazy… zignorowałem.
No i bardzo dobrze! — krzyknęły dziewczynki jednocześnie.
Chłopcy ponownie zajęli się pałaszowaniem kolacji zdobytej przez dziewczynki i przestali zwracać na nie uwagę. Dla wygłodniałych chłopaków napełnianie brzuchów to bardzo ważna i pochłaniająca czynność. Dziewczynki wiedziały o tym, postanowiły więc nie przeszkadzać, a zająć się sobą. A że dla dziewczynek wygląd zewnętrzny jest o wiele ważniejszy, aniżeli napełnianie brzuchów, dlatego też obie zajęły się doprowadzaniem siebie do wyglądu pierwotnego. Ku wielkiemu zachwyceniu Śmieszki, K-2 była w mig czysta i… błyszcząca. Jej kombinezon i nawet buty połyskiwały złociście w promieniach chylącego się ku zachodowi słońca. K-2, widząc wielki zachwyt w oczach Śmieszki, trochę się zdziwiła, bo dla niej to rzecz normalna. Ale żeby nie peszyć przyjaciółki, kazała jej tylko zamknąć oczy… i po chwili obie stały już czyściutkie i pachnące. Wtedy się okazało, że bufiaste spodnie Śmieszki są rozdarte na kolanach, czego wcześniej Śmieszka nawet nie zauważyła, bo takie były brudne. K-2 nie dała przyjaciółce zamartwiać się długo z tego powodu i swoim sposobem szybciutko je „zaszyła” — bez szycia. No i dziewczynki na powrót wyglądały prześlicznie i czarująco.
W międzyczasie chłopcy się już najedli i pomału zaczęli podnosić głowy od wspólnej kolacji. Z liścia znikały ostatnie borówki.
A niech mnie! Czyżbym z przejedzenia dostał halucynacji?! — wrzasnął Gagatek i ręką bezwiednie roztarł po całej buzi cieknący mu z ust sok z borówek. — Patrzcie chłopaki! My tu się objadamy, a one zdążyły za ten czas pognać do potoku i się wymyć.
Nigdzie się nie ruszałyśmy — spokojnym głosem poinformowała zainteresowanych Śmieszka. — Cały czas tu jesteśmy.
Bujaj las, a nie nas! — z fioletowym uśmiechem zawołał Gryzio. — Chyba, że wszechmocna Luna tu zadziałała, co, K-2?
Nie, nie! To z pewnością sprawka K-2 — zawyrokował trafnie Gagatek, wycierając sobie buzię o rękawek koszulki Gabcia. — Jestem pewien, że to ona swój palec przyłożyła do tego, że teraz tą swoją czystością dają nam po oczach.
Nieważne, jak to się stało, ważne, że się stało — Chwatko rozsądził polemikę chłopców i poderwał się z siedzenia. — Dziewczyny tym właśnie sposobem przypomniały nam, że czas i na nas, abyśmy się doprowadzili do porządku… No to jazda! Do potoku!
Czekajcie jeszcze chwileczkę! — zawołał K-1, którego dolna twarz również poważnie zdradzała łapczywe jedzenie borówek. Ba, nawet górna pyszniła się artystycznym, fioletowym muśnięciem w okolicach ust. K-1 nie świadom tego, ciągnął dalej: — Przede wszystkim powinniśmy podziękować naszym dziewczynom za smakowitą kolację… No, oto chodzi! Właśnie tak… Jeszcze głośniej… Dziękujemy, dziękujemy bardzo! Jesteście wspaniałe! Bez was trudno by nam było przeżyć. Słyszycie dziewczyny? Tak dziękują wam chłopaki z Koła Przyjaźni Ziemsko-Księżycowej… A co się tyczy naszego wyglądu, to mam propozycję. Ustawcie się wszyscy w jednym szeregu, najpierw przodem do mnie, a potem tyłem. No jak? Zgadzacie się?
No akurat! Będziemy się tobie ustawiać jak dzikie kaczki leśniczemu do odstrzału — fuknął Gagatek, bo nie spodobał mu się pomysł K-1. — Nasamprzód zademonstruj nam, na przykład na… o, chociażby na Gabciu, co chcesz z nami zrobić, to zobaczymy, czy warto…
Nie żołądkuj się tak Gagatku, bo masz żołądek pełny i jeszcze ci zaszkodzi — zaśmiała się Śmieszka i puściła oczko do K-2.
Niech będzie! Będzie demonstracja generalna! — zawołała K-2, bo natychmiast zrozumiała o co Śmieszce chodzi. Wyciągnęła jakiś przedmiocik ze swojego pasa bezpieczeństwa i huknęła tubalnym głosem: — K-1, baczność! Spocznij! Do mnie… marsz!
K-1 szybko wykonał rozkaz siostry. Może i trochę za szybko niż w normalnej sytuacji, ale to, co K-2 od niego żądała, było w tym momencie dla niego bardziej zrozumiałe, aniżeli to, co jego ziemscy przyjaciele chcieli zrobić, gdy mowa o czystości. — „Co oni z tym potokiem? Co oni chcą tam robić?” — myśli w panice tłukły mu się po głowach, ale dla niepoznaki uśmiechał się szeroko.
No, to jazda, K-2! Myju-myj! — krzyknął głośno. — Precz z brudem ziemskim… O, przepraszam… z brudem… wszelakim!
Chłopcy aż piszczeli z zachwytu, tak im się to mycie podobało. Z trzymanego przez K-2 dziwnego przedmiotu, wytryskiwał strumień ciepłej pary, który zmywał dokładnie brud z K-1, a na ziemi, wokół niego, zbierała się gruba warstwa brudnej piany. Sam zaś K-1, coraz bardziej błyszczał czystością.
Trza było od razu mówić, że chodzi o takie ekspresowe czyszczenie, to bym nie marudził — zawołał Gagatek, a oczy rozjarzyły mu się jak u kota. — Dawać chłopaki! Ustawiajmy się!... Hej, K-1, hej, K-2, walcie śmiało, nasamprzód na mnie. Na dwa strumienie proszę, jak z dubeltówki.
Chłopcy posłusznie ustawili się w szeregu i zażywali kąpieli. I aż się zanosili od śmiechu. Nie tylko dlatego, że tak im się ta toaleta podobała, ale przede wszystkim dlatego, że strumień pary ich bardzo łaskotał.
O rety, ale mnie brzuch boli! I nie wiem już, czy bardziej z przejedzenia, czy bardziej ze śmiechu — rechotał się Gabcio i podskakiwał jak gdyby był wrzątkiem parzony. — Już dość, już dość! K-1, proszę! Już nie mam siły. O rany, to było ekstra. No nie, Gagatku…? Matko kochana, a tobie co? Gagatek jest ranny! Słyszycie! Nabiliście Gagatkowi guza tym myciem… O rany, o rany, biedny Gagatek…
Cicho bądź! Co się znów wydzierasz? — zgromił go Gagatek, ale na wszelki wypadek zaczął się obmacywać po całym ciele w poszukiwaniu jakiegoś tam guza. — Gdzie guz? Jaki guz? Ty chyba już przez guza na świat patrzysz…
Nie ja przez guza na świat patrzę, tylko twój guz na świat patrzy — odburknął obrażony Gabcio. — A gdzie go masz? A na czole go masz, jełopo jeden!
Jest! Faktycznie jest! — wrzasnął przejęty Gagatek, trzymając się za czoło.— Coś już wcześniej czułem, jakieś takie dziwne świdrowanie na czole, ale myślałem, że to K-2 tak na mnie działa z tą swoją kosmiczną energią… Och, powiedzcie, będę żył?!
Będziesz, będziesz. Na pewno będziesz — pocieszała Śmieszka. — Nic ci nie będzie. Twój guz jest nawet trochę mniejszy od tego, z jakim Gabcio paradował. Jestem pewna, że masz tego guza już od momentu twojej jaskiniowej zabawy w linoskoczka. Wcześniej miałam już takie wrażenie, że tak jakbym coś na twoim czole widziała, ale byłeś tak strasznie brudny, że trudno było to potwierdzić. A że sam nie narzekałeś na nic, to też myślałam, że mi się tylko wydaje.
Chodź tu, Gagatku, zaraz się rozprawimy z twoim guzem — zawołała K-2, i z miną fachowca, przyglądała się zmienionej nieco fizjonomii chłopca. A że w końcu sama nie była już pewna, czy ta zmiana, to tylko wynik zmycia z niej brudu, czy rzeczywiście nabitego guza, przyciągnęła Gagatka bliżej, ażeby mu się lepiej przyjrzeć.
Idź precz, siło nieczysta! Wynocha! Siooo… i to już! — Gagatek zaczął wrzeszczeć jak opętany i machać rękami, aby odpędzić od siebie K-2. — Ani mi się waż dotykać mojego guza. Niech cię ręka twojej Luny broni przed tak niecnym czynem. Guz jest, i zostać musi! Ktoś musi w końcu zachować tradycję rodzinki Śmieszalskich i dzielnie znosić trudy… a i cierpienia. To sprawa honoru… A co ci będę gadał, ty i tak tego nie zrozumiesz.
Bo to ciężko jest zrozumieć. Ale niech ci będzie — odrzekła K-2, powstrzymując śmiech, co przychodziło jej niełatwo, zważywszy na fakt, że miała przed sobą twarze wszystkich dzieci. A one wyrażały tylko jedno: ogromne ubawienie.
No to widzę, że następną sprawę mamy załatwioną — z wesołą miną orzekł Chwatko i podszedł do Gagatka, aby się bliżej przyjrzeć jego „sprawie honoru”. A kiedy stwierdził, że guz nie jest groźny, poklepał braciszka po jego czyściutkich plecach, i dodał: — Właściwie powinienem powiedzieć: dwie następne sprawy mamy załatwione. Pierwsza, to sprawa honoru rodzinki Śmieszalskich, a druga, to świetna toaleta. Jesteśmy czyści jak aniołki. A więc, nic innego nam teraz nie pozostało, jak pomału kierować się w stronę domu. Pojedziemy taką trasą, jaką planowaliśmy. Wprawdzie mieliśmy to zrobić dużo wcześniej, ale teraz, kiedy starsi wiedzą, że u nas wszystko w porządku i dali nam zgodę na późniejszy powrót, możemy nasz plan i tak zrealizować, i pojechać wzdłuż rzeki Bobrzej, a potem wzdłuż potoku… No co, zgadzacie się?...

 cdn.

Link do powieści: "K-X ląduje" (w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach). 

niedziela, 21 kwietnia 2019

Wielkanocna radość... a co potem?

Wielkanoc to czas radości...
Wszystko co żyw ze snu się budzi,
świat zielenieje, słoneczko grzeje,
w sercach się szczęście mości.

Z okazji Wielkiej Nocy
życzmy sobie nawzajem:
zdrowia, radości, miłości,
dzielmy się świątecznym jajem.

Życzmy sobie ponadto
i obfitego dyngusa,
by zgodnie z tradycją lać się
na szczęście i... dla psikusa.

***
Święta, Święta i po Świętach...
Czas Wielkiej Nocy wnet minie.
Co z niego zapamiętamy?
Czy radość w nas nie zaginie?

Oby jednak nie zaginęła,
oby w sercach pozostała...

Wszak uzdrawiająca to rzecz,
warto w sobie ją — zawsze — mieć...



K-X ląduje (6 cz.)



Chwatko postanowił zapanować wreszcie nad wystraszonymi dziewczynkami. Przykładając palec do ust na znak ciszy, kazał wszystkim chłopcom się uciszyć. Zaś świecącemu nieustannie K-1, nakazał pochylić się nad leżącymi dziewczynkami, aby łatwiej im było odzyskać jasność… umysłu. Sam natomiast ukląkł na kolanach, i jedną ręką trzymając Gabcia, drugą próbował powoli odsłonić nieco twarze dziewczynek spod pledu. I gdy mu się udało zrobić małą szparkę, zaczął łagodnie do nich przemawiać:
Słuchaj, Śmieszka, słuchaj, K-2, już dawno jest po wszystkim. Zobaczcie same. Nietoperzy nie ma, odleciały. One się nas też bardzo wystraszyły i uciekły od nas… gdzie pieprz rośnie. Na pewno już nie wrócą. Wyłaźcie spod pledu i wstańcie z ziemi, bo jeszcze się przeziębicie… Chwatko zrobił krótką pauzę, aby sprawdzić jaki efekt osiągnął. Z zadowoloną miną stwierdził, że pod pledem robiło się już coraz ciszej i ciszej. Odsłonił więc twarze dziewcząt zupełnie i… sam się wystraszył. Wyglądały okropnie. Obydwie blade jak papier, przy czym K-2 wyglądała na jeszcze bledszą niż Śmieszka, bo i twarzy miała więcej. Obydwie były rozczochrane jak chochoły. A ich trzy pary oczu wyrażały przerażenie, ale było to przerażenie tak jakby już ze znakiem zapytania. To chyba dobrze? — pomyślał i podciągnął Gabcia bliżej, aby był bardziej widoczny tym trzem parom oczu. Po czym mimiką twarzy nakazał mu mówić.
Hejże, Śmieszka, hejże, K-2, już wszystko gra… niedobre echo już nie zagra… Nie zagra, bo śpi… a jak śpi, to nie gra… tego, no… jak mu tam… piekielnego koncertu. Gabcio nieskładnie, ale ochoczo zabrał się za wyłuszczenie dziewczynkom istoty sprawy. A sprawa była dla niego prosta: uspokoić je, bo on sam był już uspokojony. Kiedy usłyszał za plecami jakże swojski chichot brata bliźniaka, poczuł się jeszcze lepiej. Z jeszcze większą więc werwą przystąpił do dalszego pocieszania leżących. A te gacki nietoperze, to wcale nie lubią ludków. To jest, nie lubią ludków jeść. Gagatek mówił, że one żrą tylko robale, bo ludki im nie smakują… No, Chwatko, powiedz im, że tak jest!
No dobrze. Powiem, że mniej więcej tak się sprawy mają… Nietoperze wcale nie są niebezpieczne, wręcz przeciwnie, są bardzo pożyteczne. Może nie wyglądają zbyt sympatycznie, ale to rzecz gustu. Z pewnością my też wydajemy się im mało sympatyczni. Jakieś dwunożne poczwary bez skrzydeł. A do tego jeszcze takie hałaśliwe. Wstańcie wreszcie z ziemi. Jesteście już zupełnie bezpieczne. Wierzcie mi. Och, przepraszam… nam.
Dobrze wam mówić, wy nie macie takich długich włosów Śmieszka z leżącej pozycji wytknęła braciom, ale już spokojniejszym głosem. A to, co najbardziej do niej przemówiło i wpłynęło na jej uspokojenie, to nie tyle tłumaczenie Chwatka, co zachowanie Gabcia. Bo skoro ten największy rodzinny strachajło był już tak spokojny, to znaczyłoby, że istotnie musi być już bezpiecznie. Pozbierała się więc jakoś do kupy i podała rękę K-2.
Obie wstały szybko z ziemi i nawzajem otrzepały sobie ubrania. Ukradkiem rozglądały się jednak po jaskini. Tak dla całkowitej pewności. Potem spokojnie przystąpiły do trzepania Chwatkowego pledu. Powoli, dokładnie i z wielkim namaszczeniem, tak jakby od tej czynności zależało ich całe przyszłe życie.
Chłopcy stali naprzeciw dziewczynek i wpatrywali się w nie bez słowa. Pomijając już to, że pled trzepały zbyt długo i to było już niezbyt dla nich zrozumiałe, to ich obrażonych min nikt już w ogóle nie mógł zrozumieć. Zachowanie dziewczynek niektórych chłopców zastanawiało, niektórych dziwiło, a niektórych śmieszyło. Gagatka zdenerwowało:
Gorzej wam, czy co? bardziej stwierdził niż zapytał i z wyrzutem posłał w kierunku dziewczynek krótki komentarz: Same roztrzepane, a roztrzepały się na amen.
Ty, uważaj, bo ja zaraz ciebie trzepnę... na amen! wściekła się Śmieszka i przystąpiła z K-2 do składania pledu w równiutką kosteczkę… Powoli, dokładnie i z wielkim namaszczeniem.
Śmieszka czuła się obrażona i była obrażona. Podobnie było z K-2. Obie nagle zdały sobie sprawę jak bardzo się ośmieszyły takim zachowaniem. Zrobiły z siebie nie lada widowisko. Nie mogły tego strawić. Potrzebowały czasu, albo możliwości wyżycia się na czymś, a jeszcze lepiej na kimś. W końcu pierwsza nie wytrzymała K-2, bo zobaczyła wyraźną ironię w oczach braciszka.
To wszystko przez was syknęła gniewnie. Bo kto wam kazał latać za nami. Same byśmy sobie poradziły… Nie, Siemieszka?
No właśnie! zawyrokowała krótko Śmieszka. Po co nam przykrywałeś głowy, Chwatko? Kto ci kazał? Walczyłybyśmy z tymi stworami i nie pozwoliłybyśmy, aby nam się wplątały we włosy. A tak co? Nic nie widząc, nie mogłyśmy walczyć.
No już dobrze, dobrze! Nie bądźcie na nas złe powiedział Chwatko, kryjąc uśmiech na twarzy. Chcieliśmy jak najlepiej. Chcieliśmy was ratować. Myśleliśmy, że się boicie.
My, bać się?! Coś takiego! fuknęła z urazą K-2 i ostentacyjnie podała Chwatkowi równiutko złożony pled. A następnie nachyliła się do Śmieszki i szepnęła jej do ucha: My im jeszcze pokażemy.
Moi drodzy, chciałem wam tylko przypomnieć, że czas wreszcie wydostać się na zewnątrz powiedział do wszystkich K-1 i z szerokim uśmiechem poklepał Chwatka po ramieniu. Myślę, że najlepiej będzie, gdy skierujemy się już do wyjścia, bo może się okazać, że czeka na nas jeszcze jakaś niespodzianka, a liczy się każda minuta.
O to chodzi potwierdził Chwatko i z uśmiechem schował do plecaka jakże mocno wykorzystany pled. Potem szeptem naradzał się o czymś z K-1 i Gryziem, a po chwili już do wszystkich głośno powiedział: Ustawmy się znów w wiadomej kolejności i ruszajmy. Tylko powoli i uważnie, bo wszędzie leżą kamienie. Patrzcie więc pod nogi... Idziemy!
Dzieci ruszyły do wyjścia z jaskini. Musiały iść naprawdę powoli i ostrożnie, bo nie tylko pełno kamieni leżało na każdym kroku, ale zrobiło się też bardzo ślisko. Ze stropu kapała woda. Był to deszcz podziemny, którego wcześniej dzieci nie widziały. Może gdzieniegdzie spadło parę kropel, ale nie tak obficie jak tym razem. Dzieciom to zjawisko wydało się bardzo dziwne. Bo jak to możliwe? Nieba nie widać a deszcz pada.
Ty, Chwatko, co jest grane? zapytał Gagatek, wycierając mokrą twarz koszulką. Trzeba było mówić, że w słoneczny dzień deszcz też może padać, to wziąłbym parasol…
Ale byś wyglądał z parasolem w jaskini — zarechotał Gryzio. Jak… nie przymierzając, świnia w chomącie. No ale żarty żartami, a mnie naprawdę ciekawi ten deszcz w jaskini. Dziwne zjawisko. Chwatko, jak coś wiesz na ten temat, to nadawaj.
Wiem tyle, że jest to deszcz podziemny i właściwie nie jest on niczym niezwykłym. Chwatko rozpoczął swój wykład. Tworzy go woda występująca w górnych partiach jaskini w postaci pojedynczych kropli spadających ze stropu…
Zaraz, zaraz… Chwatko! Nie lej wody, proszę! Gryzio przerwał kuzynowi. Jakie pojedyncze krople, ja się pytam? Toż to leje jak z cebra.
Nie dałeś mi skończyć, a ja chciałem jeszcze powiedzieć, że ten deszcz podziemny, to nic innego jak woda z normalnego deszczu albo z topniejącego śniegu przesiąkająca z powierzchni ziemi siecią drobnych szczelinek przez skały. My obecnie wręcz mokniemy w deszczu podziemnym, gdyż stał się on o wiele intensywniejszy. A dzieje się tak dlatego, że najprawdopodobniej podczas zawału doszło do przerwania i powiększenia się szczelinek skalnych. Stąd też, jak się wyraziłeś, Gryziu, leje jak z cebra… No ale teraz, szczególnie patrzcie pod nogi, bo zbliżamy się do zawaliska. Będziemy musieli się trochę powspinać, gdyż inaczej nie dojdziemy do wyjścia. Poczekajcie! Mam w plecaku długą linę, wejdę na szczyt zawaliska i jeden jej koniec spuszczę wam na dół, a potem każdemu po kolei będę pomagał się wspiąć. A na górze zobaczymy, co dalej. No, to do roboty! Aha… K-1, ty chodź za mną, będziesz oświetlał szczyt, a ty K-2, proszę cię, oświetlaj z dołu drogę wspinaczki. Dobrze, K-2?
Wreszcie K-2 mogła się czymś wykazać. Z wielką dumą demonstracyjnie (może nawet zbyt demonstracyjnie) rozbłysnęła pięknym i jasnym światłem. Chwatko i K-1 mogli spokojnie zacząć się wspinać. Chociaż wspinaczka nie należała do najłatwiejszych, to jednak chłopcy mieli wyśmienite humory. Widocznie zachowanie dziewczynek ciągle ich bawiło. Po drodze na szczyt, Chwatko pogrzebał w swym zbawiennym plecaku i wyciągnął ku zdumieniu K-1 parę niezbędnych według niego rzeczy, w tym kilka haków. Tym razem K-1 nie mógł się nadziwić zawartością Chwatkowego plecaka, ba, porównywał go nawet do swojego pasa bezpieczeństwa. Chwatko tylko się śmiał i mówił, że każdy w swoim życiu, bez względu na to gdzie przyszło mu żyć, musi mieć dla własnego bezpieczeństwa i bezpieczeństwa najbliższych jakiś tam „pas bezpieczeństwa”.
Chłopcy na szybko powbijali kamieniami Chwatkowe haki w szczeliny zawaliska. Tak, by pozostałym na dole łatwiej się wspinało. Po kilkunastu minutach byli już na szczycie zawaliska. I tam, niestety, to co zobaczyli, zepsuło im dobry nastrój. Otóż okazało się, że zawał był nad wyraz obszerny, bo ze szczytu zawaliska, sięgającego prawie stropu, w ogóle nie było widać wyjścia z jaskini. W normalnych warunkach wyjście z tej odległości byłoby już widoczne. Chłopcy ze smutkiem patrzyli na siebie i nie wiedzieli co dalej począć. Musieli jednak na szybko wymyślić jakieś rozwiązanie, bo dzieci na dole zaczęły się już niecierpliwić.
Hej, chłopaki, co z wami?! wołał z dołu Gryzio. Długo jeszcze mamy tu czekać?! Rzucajcie w końcu tę linę!
Poczekajcie jeszcze chwileczkę zawołał z góry Chwatko, wymyślając małe kłamstwo: Musimy tylko mocno przymocować linę, aby wam się bezpieczniej wchodziło.
Chwatko, zmartwiony nie na żarty, próbował sobie przypomnieć, czy gdzieś w innym miejscu jaskini jest jeszcze jakieś wyjście. O żadnym sobie jednak nie przypomniał. Ale, grzebiąc dalej w swej pamięci, przyszło mu na myśl, że w wąskim korytarzu wychodzącym z lewej części komory, byłaby chyba możliwość wydostania się. Wprawdzie byłoby to bardzo niewygodne, gdyż z tego co sobie przypominał, była to wąska szczelina w stropie korytarza. Ale można by było jakoś się przez nią przecisnąć. I gdy Chwatko już powoli odzyskiwał nadzieję i już prawie chciał się nią podzielić z K-1, nagle skojarzył sobie, że przecież w lewej części komory był największy zawał, więc niestety, może o tym zapomnieć, żeby się dostać do tego korytarza. Pierwszy raz przeraził się bardzo. Nie chodziło mu o siebie. Chodziło mu o swoje młodsze rodzeństwo, o swoich kuzynów i księżycowych przyjaciół. Czuł się za nich odpowiedzialny. Postanowił więc spróbować zejść jednak z zawaliska i sprawdzić, czy z byłego wyjścia z jaskini nie zostało nic, choćby najwęższa szczelinka, przez którą mogliby się uratować, albo w najgorszym przypadku (o czym tak naprawdę nawet nie chciał myśleć), wzywać pomocy. Już chciał powiedzieć o tym K-1, gdy zauważył, że ten wyciągnął jakiś mały przedmiot ze swego pasa bezpieczeństwa i przyłożył do ucha dolnej głowy.
Co chcesz zrobić? spytał niepewnie przyjaciela, którego miny na obydwu twarzach wyrażały głęboki niepokój.
Wchodzę w kontakt z ojcem. Nie mamy innego wyjścia, bo nasze zawalone… Ojciec nas stąd wyciągnie. Już on ma swoje sposoby. Bo chyba nie chcesz, żeby się tu zakończyła nasza przyjaźń ziemsko-księżycowa?
Nie, proszę! Jeszcze nie! Chwatko podskoczył do K-1 i prawie chciał mu wyrwać z ręki to coś, co zdradzi przed starszymi jego nieudolność. Na to mamy jeszcze czas. Spróbujmy jeszcze sami wydostać się z tej matni.
Chwatko zaczął naświetlać K-1 swój plan działania. K-1 wszak niechętnie, ale słuchał uważnie, co Chwatko ma mu do powiedzenia. W końcu go przekonał i razem już się zastanawiali jak to powiedzieć dzieciom, żeby je zaistniałą sytuacją zbytnio nie wystraszyć. I tym, że dłuższą chwilę musiałyby zostać same, kiedy oni będą się przedzierać w stronę byłego wyjścia. Ich zastanawianie przerwały jednak dobiegające z dołu nawoływania dzieci.
Chłopaki, jaki macie problem?! Bo czuję, że jakiś macie na pewno przekrzykiwał dzieci Nosolek, głośno podciągając swoim kinolem. A czuję też, i to bardzo wyraźnie, powiew leśnego powietrza, więc jestem pewien, że wyjście z jaskini musi być blisko. Może nie w tym samym miejscu, co poprzednio, ale jest. To jest niezaprzeczalne. Sprawdźcie dokładniej, a my tu na dole spokojnie poczekamy! Prawda?! Zgadzacie się wszyscy ze mną?
Co było robić? Trzeba było się zgodzić. Każdy miał już dosyć tej jaskini, która była wcześniej taka piękna i tajemnicza. Może tajemnicza pozostała nadal, ale piękna nie wydawała się już nikomu. Wydawała się wręcz bardzo groźna, zimna, brudna i tajemniczo nieprzyjemna. Każdy marzył, aby jak najszybciej wydostać się z tego nieprzyjemnego już miejsca i poczuć wreszcie zapach lasu, powiew wiatru oraz ciepłe promienie słoneczne.
Dzieci stały wytrwale pod zawaliskiem i z niecierpliwością czekały na wiadomość, jaką przyniosą najstarsi chłopcy. Wydawało im się już, że ich czekanie trwa całą wieczność, a minęło zaledwie parę minut, kiedy znów zauważyły głowy swoich przewodników. A może i wybawicieli?
No, moi drodzy! Chyba jesteśmy uratowani! zawołał z góry Chwatko ucieszonym głosem. Miałeś rację, Nosolku. Jest wyjście. Może nie jest wyjściem samym w sobie, ale my zrobimy sobie z niego wyjście… na wolność.
Ja chyba tu padnę! wrzasnął desperacko Gagatek i dla poświadczenia, że mówi prawdę, rymnął jak długi na ziemię. I z tej, jakże znaczącej pozycji, wrzeszczał dalej: Gadałbyś lepiej jak człowiek, Chwatko, a nie nadawał coś o wolności uwięzionym ludziom. Słuchać tego nie można. Zaraz nas tu cosik trafi, jak nie zaczniecie nas wyciągać z tej olbrzymiej, mokrej i śmierdzącej dziury. Zrozumieliście, wy tam na górze?!
Zrozumieliśmy! Gagatku uspokój się, już was wyciągamy. Dawaj, jako pierwszy! Łap linę! wołał Chwatko z góry i jednym końcem liny obwiązał się w pasie i stanął za dużym głazem, drugi rzucił w dół. Śpieszył się bardzo, bo zdał sobie sprawę, jak bardzo ci na dole muszą być przerażeni i wycieńczeni, skoro nawet Gagatek, taki wielki chojrak, popada w desperację.
Zaczęła się wspinaczka. Na szczęście przebiegała ona bardzo sprawnie, bo Chwatko i K-1 w przypływie nowej nadziei odzyskali siły, a może nawet mieli jej o wiele więcej, gdyż niezwykle szybko wciągali wszystkich na szczyt zawaliska. A samo wciąganie wciąganym bardzo się podobało. Nie musieli się wielce trudzić żmudną wspinaczką. Odbijali się tylko nogami od zbocza zawaliska i windowali do góry, wyżej, coraz wyżej. Tak że nawet powbijane przez chłopców haki okazały się niepotrzebne. Dziewczynki musiały swoich starszych braci nawet upominać, żeby je w takim tempie nie wciągali, bo sobie kolana poobijają o skaliste zbocze. Ostatni wciągany, Gryzio, też zażyczył sobie wolniejszego wciągania. Zamierzał po drodze powyciągać ze szczelin wszystkie Chwatkowe haki.
Nie minął kwadrans, a wszystkie dzieci stały już obok siebie na szczycie zawaliska. A stały w ogromnej jasności, bo rodzeństwo K świeciło jednocześnie. Ta jasność sprawiła, że powoli zaczęły odzyskiwać pogodę ducha, a co niektóre, nawet dobry nastrój.
To było fajowe! Mucha nie siada! krzyczał rozpromieniony Gagatek. Jestem gotów zleźć z powrotem na ten wstrętny dół, a wy mnie jeszcze raz wciągnijcie.
No, no, ty już lepiej zostań na górze zaśmiał się Chwatko i na wszelki wypadek złapał braciszka za ramię, aby go przytrzymać. Została nam niecała tylko godzina do kolacji, a my ciągle sterczymy w jaskini.
Właśnie. Musimy się pośpieszyć wtrąciła się Śmieszka. Bo jak nie zdążymy na czas, to starsi będą na nas źli i szlaban dostaniemy na nasze wspólne wycieczki.
Gorzej. Zaczną nas szukać dopowiedział K-1 z zatroskaną miną na dolnej twarzy i z poważną miną (jak zwykle) na górnej twarzy. Jak znam mojego ojca, to jestem pewien, że nas znajdzie… i to bardzo szybko. A wtedy? Żegnaj przygodo!
Ooo, jak się rzeczy tak mają, to lepiej nie ryzykować zadecydował Gagatek, poklepując K-1 po plecach. No to jazda z tej nory. Czeka nas przygód moc!
Dzieci ruszyły w stronę domniemanego wyjścia z jaskini. Chwatko nie schował liny do plecaka, tylko nakazał wszystkim chwycić za nią w wiadomej kolejności i tak dla większego bezpieczeństwa powoli iść. Dotarli jednak dość szybko na miejsce, upewniani przez Nosolka, że to będzie dobre wyjście, bo zapach jest dobry. I gdy tak stali z głowami zadartymi do góry, wpatrzeni niczym sroka w kość w wąziutką szczelinę w stropie, nie wiedzieli już, czy się mają cieszyć, czy smucić. I choć pocieszające było to, że przez szczelinę prześwitywało błękitne niebo i dotrzeć do niej nie powinno być aż tak ciężko, to jednak wydawała się ona zbyt wąska, by móc się przez nią przecisnąć. Wyraźnie było widać poprzeciągane przez nią grube korzenie drzew. Tworzyły tak jakby jej okratowanie. Nie wyglądało to najlepiej. Dzieci posmutniały. Ale nie wszystkie.
Co u licha! wrzasnął Nosolek tak głośno, że aż wszyscy podskoczyli, bo nie było to do niego podobne. Chyba nie macie zamiaru się smucić?! Trzeba działać! To dobre wyjście, mówię wam. Gryzio, wyłaź no na górę i tnij zębami to paskudztwo.
Na kieł mamuta z ery kamienia łup… łup… łupanego…! zająknął się równie przejęty Gryzio i łupnął brata po karku. Ty to masz nosa! Nie jeden zwierz mógłby ci takiego węchu pozazdrościć… Wywęszone, znalezione… no i zaraz będzie przegryzione. Jasne jak słońce, tam, w tej szczelinie, że… już się robi, Kinolku ty mój kochany!
Wszystkie pozostałe dzieci były zachwycone postawą braci Poważalskich. Chwatko z K-1 szybko doskoczyli do Gryzia i obwiązali go liną. Chcieli, aby on przerzucił ją na zewnątrz (uprzednio zabezpieczając), kiedy tylko dotrze do szczeliny, a zanim zabierze się za rozprawianie z korzeniami. Myśleli, że będzie mu potrzebna pomoc i byli gotowi jej udzielić.
Gryzio zgrzytał zębami coraz przeraźliwiej, tak jakby tym sposobem chciał je sobie rozgrzać i podostrzyć. Po chwili wszystkie dzieci raźnie podsadzały Gryzia, aby łatwiej mu się wdrapywało po obsypanej ziemią pochyłej ścianie. Widocznie ta zbawienna szczelina powstała w czasie zawału wewnątrz-jaskiniowego, przez którą z powierzchni obsunęła się ziemia, ogałacając korzenie drzew. I to był pierwszy pozytywny efekt zawału, jaki przyszło im doświadczyć. Wszystkie dzieci czuły wielkie podniecenie, bo oto zbliża się moment ich wyswobodzenia. Każde z nich chciało mieć swój udział w tym decydującym momencie. A nie mogąc na razie zrobić nic innego, przepychały się w podsadzaniu Gryzia… Aż tu nagle, rozdzierający wrzask Gabcia zniweczył wszystkie te pozytywne uczucia.
Maaamciuuuu mooojaaa! wrzeszczał jak potępieniec największy strachajło. — Ja… jaja … ja … ja… szczurka!
Wszystkie dzieci tak bardzo sparaliżował ten wrzask Gabcia, że w momencie odruchowo opuściły ręce, nie bacząc, że Gryzio spadł z dość dużej już wysokości i wyłożył się na kamieniach tuż pod ich nogami. I zanim do ich świadomości dotarło, co się stało, po głowach szalały im przeróżne straszne myśli.
Ja chyba zwariuję z tym Gabciem! potężnym głosem huknął Gryzio z pozycji horyzontalnej. Gryzio tym razem pierwszy odzyskał rezon. Trudno żeby było inaczej. Wściekłość, ból i widok zrobiły swoje. Zabierajcie te swoje buciory, depczecie po jaszczurkach!
Głośny pisk przeszył każdy wolny zakamarek jaskini. Na szczęście, z tego miejsca gdzie dzieci stały, tych wolnych zakamarków nie było dużo, bo prawie wszystkie zawalone były albo kamieniami albo ziemią, to też pisk ich nie dotarł do echa jaskiniowego. To naprawdę wielkie szczęście, bo złe echo budziło się już pomału ze snu. Aż strach pomyśleć, co mogłoby się znowu stać. A tak, pisk dzieci przez szczelinę w stropie dotarł tylko do echa leśnego. A ono, dobre echo, ich pisk przerobiło na dźwięczną muzyczkę i rozniosło po lesie. Aż się słońce nią zachwyciło i puściło prosto w szczelinę złocisty promyk. I chyba to wszystko razem sprawiło, że dzieci jakoś szybciej się pozbierały i prawie w lot pojęły, co zaszło.
Już w porządku, wszystkie zwinki uciekły pocieszającym głosem oznajmił Chwatko, ale po chwili zmroziło go. Coś zobaczył. Jednak dalej zachowywał się bardzo spokojnie. Podszedł do K-2, i patrząc jej głęboko raz w jedną parę oczu, to znów w drugą, próbował ją zahipnotyzować, aby tylko nie popatrzyła pod nogi. Słuchaj K-2, twoje światło mnie zachwyca. Jest w nim nie tylko jasność, jest też i czułość…
Ty, Chwatko, ty nie opowiadaj jej farmazonów, tylko popatrz lepiej co ona ma pod prawym butem rzeczowo określił sprawę Gagatek i na wszelką ewentualność wziął nogi za pas.
Na wszechmocny Wszechświat! wrzasnął K-1 i złapał siostrę za rękę, próbując ją ratować. Uciekaj K-2! Masz zwiniętą szczurkę pod butem…
Luno* najukochańsza, ratuj! krzyczała wniebogłosy K-2 i ze strachu wrosła w ziemię, nie dając się bratu ruszyć z miejsca.

----------------------------------------------
* Luna — (mit.rzym.) bogini księżyca

I stało się to, co się stać musiało. K-2, szczękając złotymi zębami, stała jak wryta na ogonie jaszczurki, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Jaszczurka natomiast szarpała się z całych sił, by się wyrwać z uwięzi. Rezultat był taki, że jaszczurka zwinka szybko uwinęła się z niebezpieczeństwem. Wyrwała się spod złotego buta K-2 i czmychnęła między kamienie, pozostawiając przerażonej dziewczynce swój ogon. Może na pamiątkę?
Luno, Luno… Luno najukochańsza! rozwrzeszczała się ponownie K-2, wprowadzając wszystkich tym razem w osłupienie. Bo przecież jaszczurka już uciekła, a ta dalej wrzeszczy zamiast się uspokajać. K-2 ze skrajności przeszła w skrajność i zaczęła rozpaczać nad losem jaszczurki. Podniosła z ziemi jaszczurczy ogonek, i zalewając się rzewnymi łzami, lamentowała wniebogłosy: — Co ja narobiłam?! Jestem okropna! Jestem wstrętna! Jestem… jestem głupia! Biedna szczurka zawinięta! Co ja jej zrobiłam?! Pomóż mi Siemieszka, znajdźmy ją natychmiast i oddajmy jej ogonek, proszę!
Luna?! Jaka Luna?! Co za Luna?! Melepeta! Tak, melepeta jesteś… i tyle! Ale wymyśliła?! zarechotał głośno Gagatek. Co chcesz teraz zrobić z tym ogonem? Przyspawasz go jaszczurce, tak jak sobie spódniczkę? Ale będzie widok! Cha, cha, cha…! Auuu… boli! Co mi robisz Śmieszka?
Jak ty zaraz nie przestaniesz, to stłukę cię na kwaśne jabłko! krzyczała Śmieszka, biorąc ponownie zamach, aby wymierzyć Gagatkowi ściętaka. Jak ci nie wstyd naigrywać się z czyichś uczuć. Jesteś wstrętny! Wstyd mi za ciebie!... Chwatko zrób z nim coś, bo ja nie mam już siły do niego… Nie martw się K-2, zaraz coś razem poradzimy…
Nic nie musicie radzić uspakajającym tonem powiedział Chwatko do dziewczynek i jednocześnie zatkał Gagatkowi ręką buzię, aby go znów coś nie podkusiło do jej otwarcia. Naprawdę, kompletnie nic. Jaszczurki mają już takie ogony. Są kruche i łatwo odpadają. Ale to, co was powinno pocieszyć, to to, że ich utracone ogony od samości szybko im odrastają. Tak że możesz K-2 z tym ogonem zrobić co chcesz, bo jaszczurce jest on już i tak niepotrzebny.
Mówisz prawdę? Czy chcesz mnie tylko pocieszyć? K-2 podskoczyła do Chwatka z nadzieją w swych wielkich dwóch parach oczu, ściskając w dłoni nieszczęsny ogonek zwinki. A widząc poważne spojrzenie Chwatka, uwierzyła mu i się uspokoiła. Dziękuję wam moi przyjaciele. Jesteście wspaniali… Gagatek też… A powiedz mi Gagatku, czy ty mnie choć trochę lubisz?
Yhmmm! wydusił z siebie Gagatek przez zatkane ręką Chwatka usta. A gdy ten odetkał mu je wreszcie, ochoczo odpowiedział na pytanie K-2: — Ma się rozumieć, że ciebie nawet lubię, bo inaczej nie przygadywałbym ci po swojemu, tylko bym… nic nie mówił…
Tak, K-2, możesz być pewna, że tak by było. Nieustanne dogadywanie, to jest jego specyficzny sposób na okazanie komuś sympatii. wtrąciła się Śmieszka, łagodniejąc już na twarzy. I chociaż Gagatek ciągle mnie denerwuje swoim zachowaniem, a zwłaszcza… gadaniem, i często mi wstyd za niego, to jednak jednego jestem pewna, że on ma dobre serce. I tak naprawdę nikomu nie zrobiłby krzywdy. Tylko z niego już taki okropny… ancymonek.
No, no, tylko nie ancymonek! zaprotestował Gagatek, robiąc przy tym głupie miny. Wystarczy mi moje imię, bo i też bardziej mi się podoba… Jak chcesz K-2, to razem poszukamy tej bezogoniastej szczurki i oddamy jej resztę jej ciała. Niech ona ma z tym fantem problem, nie ty. I niech ona sobie z nim zrobi co jej się żywnie podoba. Nie chcesz chyba tego kikuta nosić ze sobą? Fuj! Zaśmierdnie ci w ręce. A wtedy mnie nawet nie dotykaj!
Masz rację, Gagatku! K-2 chętnie przystała na tę propozycję i poszła z Gagatkiem i Śmieszką szukać między kamieniami krótszej o ogon jaszczurki. Po drodze zastanawiała się, czy dalej chciałaby te „ślicznotki” wziąć ze sobą na Księżyc. Nie była już tego taka pewna.
Za nimi poczłapał też i Gabcio z nad wyraz smętną miną. Gabcio czuł się zaniedbany przez rodzeństwo, gdyż oni tym razem całą swoją uwagę zwrócili na K-2, o nim zapominając. A przecież to on pierwszy wystraszył się okrutnie tych jaszczurkowatych stworów, a nie K-2. Nie czuł się najlepiej w takiej sytuacji, więc wolał przynajmniej być w pobliżu swego brata bliźniaka. „A gdyby mnie znów coś wystraszyło, to ja już zmuszę Śmieszkę, aby się mną zajęła” uspokajał sam siebie w myślach. Ale na wszelki wypadek rozglądał się dookoła.
Kiedy młodsze dzieci zajmowały się polowaniem na jaszczurkę, starsze już na dobre forsowały szczelinę w stropie. A ta, powiększała się w oczach z minuty na minutę. To zasługa Gryzia, bo on, nie bacząc na nikogo, ani na swoje bolesne stłuczenia, sam wdrapał się na górę i zajął się przegryzaniem korzeni. Sporo zdążył już poprzegryzać zanim Chwatko, K-1 i Nosolek do niego dotarli, chwaląc go za dobrą robotę. Potem już w czwórkę pracowali. Praca paliła im się w rękach, a Gryziowi… w zębach. Gryzio kłapał zębami po korzeniach, a pozostali chłopcy odgarniali rękami ziemię. Nim minął kwadrans, awaryjne wyjście z jaskini stało przed nimi otworem.
Hurrrraaa! wyrwało się z czterech chłopięcych gardeł.
Taki okrzyk zawsze oznacza radość. Wszystkie więc młodsze dzieci, pozostające w jaskini, zareagowały na niego równie radośnie. Tym razem, to dzieci w przypływie radości zabawiły się w echo i wtórowały sobie nawzajem. Rozległ się radosny śpiew. Na górze: „hurrra, hurra, huraaa”, a na dole, z pogłosem: „uuurrra, uuurrra, uuuraaa”. I tak na przemian. Dzieciom spodobało się tak wyśpiewywać, tym bardziej że dopiero w trakcie śpiewania zauważyły, jak wspaniała akustyka jest w jaskini. Śpiewały więc na całe gardło. Cztery gardła na dole, cztery gardła górze. A śpiew ich niósł się daleko, daleko, przez lasy, przez pola, przez łąki.
Echo leśne było tak mile zaskoczone tym pogłosowym śpiewem, że się tylko przysłuchiwało. Samo nie miało już tu nic do roboty, bo takiego pogłosu, można było dzieciom jedynie pozazdrościć. Dobrze, że tego śpiewu nie słyszało złe echo jaskiniowe. Nie zniosłoby tak melodyjnej i pięknej konkurencji, i… pękłoby z zazdrości.
Iii… po śpiewie! rzucił komendę Chwatko, podnosząc obie ręce do góry w geście uciszenia. To było piękne! Nie wiedziałem, że my umiemy tak ładnie śpiewać. Musimy to powtórzyć… Ale teraz, moi drodzy, czas wychodzić.
Chwatko szybko i odpowiednio przygotował linę. Jeden jej koniec przywiązał do drzewa (tego nieco ogołoconego z korzeni przez Gryzia), a na drugim zrobił mocną pętlę oraz kilka węzłów i wrzucił przez szczelinę do środka. Następnie nakazał Śmieszce, aby pokazała Gabciowi jak ma stać na pętli i jak się trzymać węzłowych uchwytów, aby czuł się bezpieczny. A potem już, starsi chłopcy z łatwością wyciągali (po kolei) radosne dzieci na wolność. Z Gagatkiem mieli tylko trochę kłopotu, bo ten, jakby się szaleju napił, tak szalał na linie. Wykrzykiwał coś o linoskoczku i rozhuśtywał się tak mocno, że chłopcy mieli trudności z utrzymaniem liny. W wyniku jego szaleństw, z górnych partii ściany obsunęła się ziemia. Gagatek, chcąc nie chcąc, musiał przestać szaleć. Przestał się też śmiać. Bo jakże można się śmiać z buzią pełną ziemi? A że i oczy miał zaprószone i nic na nie widział, pozwolił się w końcu wciągnąć na górę, spokojny już jak aniołek...

cdn.

Link do powieści: "K-X ląduje" (w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach).