W krainie Króla
Napoleona Barbedet od tygodnia wielkie poruszenie. Król Napoleon
żeni się. I to żeni się z najpiękniejszą Księżniczką na
świecie, imieniem India, najmłodszą córką Króla Virginislandii,
sędziwego Virginusa Vindemiatrixa.
Król
Napoleon zasiadał na tronie królewskim już od trzech lat. Został
koronowany w dniu śmierci ojca, poprzedniego Króla Barbedetlandii,
Jeremiasza Barbedet.
W dniu
śmierci Króla Jeremiasza cała Barbedetlandia pogrążyła się w
smutku i żałobie, gdyż Król Jeremiasz był bardzo dobrym królem.
Zrobił wiele dobrego dla swojego ludu i był dla niego zawsze
serdecznym i bardzo wyrozumiałym władcą. Żałoba po Królu
Jeremiaszu nie mogła jednak trwać długo, gdyż jak tradycja
nakazuje, lud Barbedetlandii z okrzykiem: — „Umarł król! Niech
żyje król!” — powitał nowego króla, najstarszego syna Króla
Jeremiasza, właśnie Napoleona, zwanego przez najbliższych
Napolciem.
Nowy Król
Barbedetlandii przy zaprzysiężeniu przyjął imię: Napoleon I
Sokole Oko i zasiadł na tronie tuż obok swej matki, wspaniałej
urody i mądrości, Królowej Beatrycze Barbedet z Dynastii
Burgundejów. Królowa Matka zawsze pomagała Królowi Napoleonowi w
rządzeniu Barbedetlandią i służyła mu swymi mądrymi radami.
Młodsza
siostra Króla Napoleona I, Józefata, zwana Zefcią, zasiadała po
prawej stronie Matki. Zefcia była bardzo miłą osiemnastoletnią
dziewczyną. Zawsze wesołą i uśmiechniętą. Siedząc u boku
Matki, spoglądała swymi dużymi, błękitnymi, i ciągle
roześmianymi oczami, to na Króla i Matkę, to na zebrany wokół
tronu lud. I tą swoją milutką, a i bardzo urodziwą twarzyczką,
zawsze dodawała wszystkim otuchy.
Najmłodszy zaś z rodzeństwa Króla Napoleona
I, szesnastoletni braciszek Melchior, zwany Chiorunkiem, zasiadał po
lewej ręce Króla. Chiorunek był bardzo żywotnym i ciekawym życia
młodzieńcem. Siedząc u boku Króla, ciągle go poszturchiwał i
zadawał mu bez przerwy przeróżne pytania na różne tematy, a
zwłaszcza na tematy podnoszone przez lud. Zawsze chciał wiedzieć,
czy sprawy z jakimi przychodzą poddani są słuszne, i czy on, brat
Króla, może mu pomóc we wdrażaniu w życie jego postanowień i
uchwał. Najbardziej był zadowolony, gdy Król pozwalał mu razem z
poddanymi — bezpośrednio — wykonywać jego rozkazy. I to właśnie
on, Książę Melchior, najwięcej pracował wraz z ludem przy
porządkowaniu i upiększaniu całej Barbedetlandii przed weselem
Króla Napoleona I i Księżniczki Indii.
Król
Napoleon już od tygodnia chodził bardzo podekscytowany. Ale też i
bardzo szczęśliwy. Bo oto spełnią się jego marzenia. Poślubi
Księżniczkę Indię i jego Barbedetlandia będzie miała
młodziutką, mądrą i prześlicznej urody królową. A on będzie
władcą dwóch potężnych krain. Bo w przyszłości, po śmierci
Króla Virginusa Vindemiatryxa, Virginislandia przypadnie właśnie
jemu.
Król
Napoleon ciągle biegał po swym olbrzymim pałacu i osobiście
sprawdzał, czy wszystko należycie jest przygotowywane na przyjęcie
jego przyszłej żony i jej ojca z całą jego świtą królewską. I
gdy stwierdzał jakieś nieprawidłowości, według jego królewskiego
mniemania, sam starał się od razu wszystko zrobić po swojemu,
nikogo nie karcąc za niesumienne i niewłaściwe wykonanie danej
czynności. W innym przypadku niejednemu by się już z pewnością
oberwało za partactwo, ale nie w tych dniach. W tych dniach Król
miał szczególnie dobry humor i przeogromną dozę tolerancji dla
wszystkich. Nikt i nic nie mogło go w tych dniach wyprowadzić z
równowagi.
Był
piątek. Właśnie w tym dniu pod wieczór Księżniczka India miała
wraz z ojcem przyjechać do pałacu Króla Napoleona. Król w tym
dniu był strasznie podekscytowany już od samego rana. Jego
podekscytowanie sięgało zenitu. Od dwóch godzin biegał po
dziedzińcu pałacowym w odświętnych szatach z koroną na głowie i
berłem w ręku i co chwilę zaglądał na najwyższą wieżę swego
pałacu. Na wieży posadził swojego najlepszego przyjaciela z
dzieciństwa i z lat młodzieńczych, niejakiego Papkoja, gdyż
właśnie do niego miał największe zaufanie. Bo też sprawa była
nie byle jaka. Sprawa była najwyższej, królewskiej wagi. Papkoj z
wieży miał mu dać znak gdy z Lasku Barbedeńskiego wyłoni się
orszak z Księżniczką Indią i Królem Virginusem, by on sam w porę
mógł wyjechać im naprzeciw i bardzo uroczyście z honorami ich
przywitać.
Na
dziedzińcu stał już osiodłany i pięknie wystrojony jego ukochany
biały rumak Pegazus, którego prychanie, parskanie i kopanie kopytem
po kamiennej posadzce, rozlegało się na całym dziedzińcu. Pegazus
też czuł się już podenerwowany. Ale zapewne nie z powodu
Księżniczki Indii, tylko ze zniecierpliwienia, że musi tak długo
bez ruchu stać i czekać aż jego ukochany pan wreszcie wskoczy na
jego grzbiet i pognają szalonym cwałem przed siebie.
Król
Napoleon, słysząc i widząc zachowanie podenerwowanego Pegazusa,
sam zaczął się już denerwować. Coraz częściej zaglądał na
wieżę, na wychylającego się z niej Papkoja. Kark już mu się
rozbolał od tego ciągłego zadzierania głowy do góry. Ale nie
miał zamiaru narzekać, gdyż zauważył, że jego rycerze i cały
jego dwór, głowa przy głowie zgromadzeni naokoło dziedzińca, tak
jak i on, zaglądają coraz częściej na wieżę, a zaglądają
cierpliwie, w milczeniu. Słychać było tylko szelest
nakrochmalonych kołnierzy i stójek dworzan oraz ciche skrzypnięcia
zbroi rycerzy. Wszyscy czekali bez słów, znosząc cierpliwie ból
karku, który zapewne ich też nie ominął. Król w duchu uśmiechnął
się sam do siebie, dumny, że ma tak wspaniały dwór i tak wiernych
rycerzy. Sam jednak nie grzeszył zbytnio cierpliwością. I kiedy
usłyszał pierwsze rżenie do cna zdegustowanego czekaniem Pegazusa,
nie wytrzymał już. Jego czara cierpliwości przepełniła się. Ze
zniecierpliwienia aż podskoczył wysoko i zrobił nogami szykowne
nożyce w powietrzu, i to podwójne. A kiedy w szerokim rozkroku
opadł z powrotem na ziemię, szybkim ruchem ręki poprawił koronę,
która w wyniku tej swoistej ekwilibrystyki przekrzywiła mu się na
bakier, i nagle… jak nie wrzaśnie potężnym głosem w stronę
wieży:
— Ty,
Papkoj, zaraz mnie coś trafi! Czy ty przypadkiem tam na górze
drzemki sobie nie uskuteczniasz?! Dlaczego milczysz jak zaklęty?!
Przecież orszak Księżniczki powinien się już wyłonić z lasu!
— Ależ
Królu Napolciu, przecież już dałbym ci w porę znak! —
wydzierał się z wieży Papkoj. — Nikogo nie widać! Drzewa w
lesie ani drgną!
— A
jesteś pewien?! — upewniał się Król Napolcio. — Popatrz
jeszcze raz dokładnie!
— Patrzę,
patrzę… i to cały czas dokładnie! — posłusznie poinformował
Papkoj z góry.
— Służba!
— wrzasnął Król Napoleon. — Dajcie mi tu zaraz soku
pomarańczowego, bom pragnienia dostał… Aha, Pegazusowi też
dajcie trochę soku… to jest wody… no i worek z obrokiem. Ale
niepełny, bo się jeszcze przeżre i nie będzie mu się chciało
odpowiednio do sytuacji galopować.
Służba
w mgnieniu oka spełniła rozkaz Króla i na chwilę cicho zrobiło
się na dziedzińcu pałacowym. Napolcio z oczami w słup cichutko
siorbał sok pomarańczowy z kielicha, a Pegazus, kręcąc dostojnie
mordą, przeżuwał obrok z worka, zawieszonego mu na pysku w iście
piorunowym tempie przez giermka Króla i jego stajennego.
Król
Napoleon tylko na pozór wyglądał na uspokojonego. W jego głowie
szalała burza myśli. Popijając soku prawie bezwiednie, zaczął
się już martwić nie na żarty. Różne myśli go nękały. A
trzeba przyznać, że myśli te nie były zbyt optymistyczne.
Najgorsza myśl, jaka go nagle dopadła, była nie do zniesienia.
Otóż wyobraził sobie, że Księżniczka India zrezygnowała z
zamęścia i jego żoną nie zostanie. Ta myśl wydała mu się tak
okropna, ale to tak bardzo, że aż się zapowietrzył… i w końcu
się zachłysnął sokiem pomarańczowym. Zaczął kaszleć jak
oszalały. A po chwili, z ogromnego przerażenia, wrzasnął
gulgoczącym głosem:
— Tylko
nie to…! Na Świętego Dygdy, to się nie może spełnić nigdy!
Przenigdy!
— Napolciu,
co z tobą?! — zawołała Królowa Beatrycze, która z okna
królewskiej komnaty przyglądała się swemu pierworodnemu. —
Chyba się nie denerwujesz, co?! Księżniczka India z pewnością
zaraz się zjawi. Zobaczysz! W tym samym momencie Zefcia i Chiorunek,
którzy do tej pory spokojnie stali wraz ze służbą przy otwartych
na oścież wrotach pałacu, doskoczyli do swojego brata, Króla
Napolcia. Zefcia złapała go za obydwie ręce i podniosła wraz ze
swoimi do góry, a Chiorunek zaczął go zawzięcie walić po jego
królewskich plecach.
— Napolcio,
czyś ty zwariował? Chcesz się utopić w soku pomarańczowym?—
zaśmiała się Zefcia zabawnie, ale troskliwie spojrzała na twarz
brata. — Przecież Księżniczka India z Virginislandii ma taki
szmat drogi do pokonania. Nie denerwuj się aż tak. Moja przyszła
szwagierka niebawem wyłoni się wraz ze swoim ojcem i z całą ich
świtą królewską z Lasku Barbedeńskiego. Jestem tego pewna.
Rozluźnij się wreszcie i rozchmurz czoło, bo zmarszczki ci
zostaną… i jak będziesz wyglądał przy powitaniu przyszłej
żony?
Księżniczka
Zefcia chciała jeszcze coś bratu na pocieszenie powiedzieć, ale
musiała przerwać swoją mowę, gdyż z wieży pałacu rozległ się
nagle donośny głos Papkoja.
— Królu…
Napolciu… ktoś wyłonił się z Lasku Barbedeńskiego… ale to
jest tylko jeden człowiek…!
— Papkoj,
co ty mi tu o jednym człowieku meldujesz! — krzyknął nic a nic
nie uspokojony Król Napolcio. — Ja czekam na całą świtę
królewską, a nie na jednego człowieka… A swoją drogą, co ten
„jeden człowiek”, jak powiadasz, robi tam na drodze przejazdu
Księżniczki Indii…?! Straż, natychmiast zdjąć z drogi tego
człowieka!
— Królu
Napolciu, wstrzymaj rozkaz! — rozległo się znów z wieży. Ale
tym razem był to bardzo złowieszczy głos Papkoja: — Królu,
tylko że ten człowiek ma na sobie bardzo potargane ubranie…
— Tym
bardziej zdjąć go z drogi! Toż to wstyd przed Księżniczką
Indią, że w Barbedetlandii są jeszcze tacy biedacy — rozsierdził
się nie na żarty Król Napolcio. — Trzeba tego nieszczęśnika
odziać i nakarmić… Straż…!
— Królu…
Królu Najmiłościwszy… ależ to żaden biedak! — wrzeszczał
jak opętany Papkoj. — Zaglądam przez lunetę i widzę, że on ma
na sobie poszarpane ubranie, ale to nie jest zwykłe ubranie, to są…
to są szaty królewskie!
Król
Napolcio nie słuchał już dalej, co Papkoj ma mu jeszcze do
zameldowania, tylko ze zgrozą na pobladłej twarzy, ruszył biegiem
w stronę Pegazusa. Po drodze rzucił swe królewskie berło
Chiorunkowi do rąk i w biegu wskoczył na konia. Dobrze że jego
mądry i przewidujący giermek w porę zdążył ściągnąć
Pegazusowi worek z obrokiem.
Król z
gromkim okrzykiem: „heya!” poderwał Pegazusa i ruszył z kopyta
do szaleńczego galopu. Pegazus był zaskoczony nagłą zmianą
sytuacji, dlatego przez moment prychał głośno, wypluwając przy
tym na wszystkie strony resztki nieprzeżutego obroku. Ale już po
krótkiej chwili zebrał się w sobie, jak na najszlachetniejszego
rumaka przystało, i przeszedł momentalnie do cwału, unosząc na
grzbiecie swojego ukochanego pana. No i pognali razem, prosto w
stronę bramy wyjazdowej z pałacu i zwodzonego mostu nad fosą.
Tętent
kopyt Pegazusa wypełnił cały dziedziniec pałacowy. A odbijając
się echem od murów — tężał, przy akompaniamencie głośnych
westchnień zgromadzonego tam i całkowicie zdezorientowanego tłumu
dworzan, służby i rycerstwa.
Kiedy
Król Napolcio znalazł się już za murami obronnymi pałacu,
pocwałował na swym wspaniałym rumaku w kierunku Lasku
Barbedeńskiego. A żeby było szybciej, skierował Pegazusa na
skróty, i popędzili przez łąkę.
Pegazus
dawał z siebie wszystko i gnał co sił, aż potężne kawałki
darniny strzelały spod jego kopyt na wszystkie strony świata.
Dopiero
kiedy znaleźli się na otwartej przestrzeni, Król Napolcio odzyskał
trzeźwość myślenia. Wyszarpał przytroczony do boku na złoconej
szarfie olifant*, i z całych sił dmuchnął w niego. To był znak
dla jego rycerzy, aby ruszyli za nim.
---------------------------------------------------------------
* Olifant —
krótki róg myśliwski z kości słoniowej
zdobiony płaskorzeźbami.
Król
ochłonął wreszcie na tyle, by zdać sobie sprawę, że stała się
jakaś niewiadoma, ale zapewne straszna tragedia, i że w pojedynkę
może mu się nie udać stawić jej czoła. Napolcio nie mógł
pojąć, jak to możliwe, by jego tak bardzo wyczekiwanym gościom
stało się coś złego. Bo jakże to tak, w jego ukochanej
Barbedetlandii grasują jakieś bandy rozbójników? Przecież to
niemożliwe! Ale że stała się jakaś tragedia, musiało być
niestety prawdopodobne, skoro Papkoj, jego najlepszy przyjaciel, tak
chyba chciał zameldować. To wszystko nie mieściło mu się w
głowie. Czuł nieznośny ucisk w skroniach i potężny szum w
uszach. Uczucia te, w wyniku szaleńczej jazdy, potęgowały się
jeszcze bardziej. Chwilami wydawało mu się, że rozrywają mu
czaszkę. Napolcio nie przejmował się jednak tym zbytnio, gdyż
trwoga, jaka go ogarniała do tej pory, ustąpiła miejsca
wściekłości. Wściekłości tak ogromnej, że aż się sam jej
przeraził. Chciał jak najszybciej znaleźć się w miejscu tragedii
i natychmiast ratować Księżniczkę Indię i jej Ojca.
Pegazusowi
również udzieliły się emocje Króla. Wyczuwał też zapewne, że
oto stało się gdzieś coś, na czym jego panu bardzo zależy i
trzeba mu dowieźć tam pana jak najszybciej. Gnał więc niczym
wicher. Nie szczędził sił.
Po chwili
przed oczami Króla Napolcia zamajaczyła w oddali postać jakiegoś
słaniającego się na nogach człowieka, lecz zawzięcie
posuwającego się do przodu. Król Napolcio najpierw nie rozpoznał
w tym człowieku Króla Virginiusa, ale w miarę zmniejszania się
odległości między nimi, ze zgrozą stwierdził, że to jednak
Ojciec Księżniczki Indii. Napolcio tak bardzo się przeraził tym
widokiem, że aż odruchowo i bezwiednie spiął cugle. I chyba nawet
zbyt mocno, gdyż Pegazus aż przeciągle zarżał z bólu.
Pegazus
jednak nie miał tego swemu panu za złe. Swym zwierzęcym instynktem
wyczuwał, że jego pan bardzo cierpi i potrzebuje jego pomocy.
Przestał natychmiast rżeć. Rozwarł tylko swe chrapy szeroko i
parę razy głośno zachrapał, bryzgając spienioną śliną. Po
czym zadarł wysoko swój długi i gęsty ogon, i z zamiarem
wykorzystania swych pokładów sił do końca, jeszcze bardziej
przyśpieszył galopu. Z oddali wyglądał tak, jakby się unosił w
powietrzu wraz ze swoim jeźdźcem.
Kiedy
Król Napolcio zbliżył się do Króla Virginusa na około sto
pięćdziesiąt stóp, nie wytrzymał już napięcia i emocji, jakie
się w nim w ostatnim czasie nagromadziły i na widok biednego Ojca
Księżniczki Indii spotęgowały, no i w tym szalonym galopie,
zeskoczył z grzbietu Pegazusa. Ogromna szybkość, w jakiej się
znajdował za udziałem jego rumaka, spowodowała, że Napolcio,
spadając na ziemię, odbił się od niej (na szczęście nogami) i
zrobił w powietrzu niebezpieczne podwójne salto. Jednak tym saltem
udało mu się wyhamować nieco swą zawrotną szybkość. Tak że
gdy spadł z powrotem na ziemię, zachował równowagę i w szerokim
rozkroku stanął już pewnie na twardym gruncie. Wtedy zrobił
jeszcze jeden wyskok do góry, ale już kontrolowany, i ruszył
sprintem na własnych nogach na przeciw Króla Virginusa,
pozostawiając zbaraniałego Pegazusa w tyle.
— Królu
Virginusie… Królu mój drogi… Co się stało…?! Gdzie
Księżniczka India?! — zapytał zziajanym głosem, gdy dobiegł
już do swojego gościa i padł mu do stóp.
— Królu
Napoleonie… jak to dobrze że już jesteś… Ratuj moją córeczkę
najukochańszą — bardzo smutnym i równie zziajanym głosem
zawołał Król Virginus, i padł obok Napolcia do cna wycieńczony.
— Ale
cooo się stałooo? Kto na wasss naaapadł? — Król Napolcio cedził
słowa, w dalszym ciągu nie wierząc w zaistniałą sytuację.
— Nie
wiem, Królu Napoleonie… po prostu nie wiem — załkał Król
Virginus, rozmazując brudnymi dłońmi łzy na swej starej i
zrozpaczonej twarzy. — Ja stary, umęczony byłem tą długą
podróżą i zasnąłem. Ocknąłem się dopiero jak całą karetą
mocno szarpnęło i przeszył ją pisk trwogi mojej córki, a z
zewnątrz doleciało mnie przeraźliwe rżenie koni i jęk ludzi z
mojej świty. Nie wiem, co to było, bo po krótkiej chwili straciłem
przytomność, uderzony czymś w głowę. Jak się znów ocknąłem,
leżałem twarzą w trawie na jakiejś polance w lesie. Nikogo obok
mnie nie było. Nie było też żadnego śladu po mojej córce, ani
też po karecie. Ani nawet po moich ludziach. Choć ich było stu w
eskorcie na koniach i drugie tyle w karetach, moich szacownych
dworzan. Podniosłem się zaraz z ziemi i chociaż miałem okropne
zawroty głowy i co rusz padałem z powrotem na ziemię, to jednak
starałem się szukać jakiegokolwiek śladu po tym co się stało.
Długo szukałem. Kiedy traciłem siły i padałem z nóg, szukałem
na czworakach. Jednak nic nie znalazłem. Najmniejszego nawet śladu.
Ruszyłem wtedy duktem leśnym w kierunku twojego pałacu… No i idę
już tak chyba bardzo długo. Sam już nie wiem, straciłem zupełnie
poczucie czasu, bo nawet nie wiem kiedy wyszedłem z lasu i od kiedy
w oddali widzę twój, Królu Napoleonie, pałac na Wzgórzu
Barbedeńskim. Ale wiem jedno, że widziałem w nim przez cały ten
czas jedyny ratunek dla mojej córeczki i dlatego umiałem zebrać w
sobie na tyle sił, by iść… i iść… i iść… i iść…
Król
Virginius zaciął się na ostatnim słowie i nie mógł skończyć,
gdyż potężny tętent koni, potęgujący się z sekundy na sekundę,
wprowadził w wibrację nie tylko ziemię, ale też i powietrze. To
przyboczna straż królewska na czele ze Sławojem, drugim wiernym
przyjacielem Króla Napaolcia, gnała przez łąkę w szalonym
tempie.
Kiedy ta
liczebna i uzbrojona po zęby kawalkada zbliżyła się do klęczącego
na ziemi Króla Napoleona i Króla Virginiusa, Sławoj dał znak
ręką, by wszyscy się zatrzymali. Sam zaś podjechał do klęczących
na trawie Królów i stojącego nad nimi z pochylonym łbem Pegazusa.
Znajdując się już tuż obok, zeskoczył z konia i również padł
na kolana, twarzą zwróconą do dwóch władców najpotężniejszych
krain.
— Królu
Najłaskawszy, rozkazuj co nam czynić! — zawołał przejęty
widokiem klęczących. — Choćby na rzeź, a pojedziem… Nasz
Najukochańszy Król nigdy więcej nie będzie klęczał!
— Poczekaj
Sławoj, trzeba mi się zastanowić — odrzekł zakłopotany, ale
jeszcze bardziej przerażony Napolcio. — Bo wszechświat mi
świadkiem, że sam nie wiem, co czynić. Nie wiadomo co się stało,
ale wiadomo, że stała się rzecz straszna…
— Przeokropnie
straszna — wszedł w słowo Napolciowi Król Virginus. — I tylko
w tobie nadzieja, mój ukochany… zięciu… i w twoich rycerzach.
Króla
Napolcia mile połaskotały słowa jego teścia. Niedoszłego
wprawdzie jeszcze, ale przyszłego z pewnością. Tego już był
pewien. Bo choćby spod ziemi, a wyswobodzi Księżniczkę Indię.
Nawet niebiosom będzie w stanie wydrzeć swoją przyszłą żonę.
Najważniejsze dla niego było w tym momencie to, że słowa Króla
Virginusa odepchnęły od niego tę okropną myśl, jaka go odnośnie
Indii na dziedzińcu pałacowym dręczyła. Teraz musi się tylko
skoncentrować na akcji poszukiwawczej i odbiciu Księżniczki Indii
z rąk wroga… No właśnie… ale kto był tym wrogiem? To było
dla Napolcia okropne, że nie mógł się od nikogo dowiedzieć, ani
też samemu zgadnąć — kto porwał jego przyszłą żonę, i to
wraz z całą świtą królewską. Popatrzył ponownie z wielkim
roztkliwieniem w oczach na swego przyszłego teścia, ale i też z
nadzieją, że może dowie się od niego cokolwiek jeszcze. Cóż by
dał za najmniejszy choćby okruch informacji. Ta wielka niewiadoma
wykańczała go. — "Potworność!" — Aż krzyknął w
duchu z wściekłości i bezradności. W końcu wszystko zaczęło w
nim krzyczeć: — „Chcę wiedzieć o ostatnich chwilach
Księżniczki na drodze do mego pałacu! Muszę to wiedzieć! Muszę
znać prawdę, chociażby najgorszą, ale prawdę! Ojcze Jeremiaszu,
pomóż! Błagam!” — Napolcio przeniósł wzrok z Króla
Virginusa na piękne i ciągle jeszcze błękitne niebo.
Król
Virginus, przyglądając się twarzy Napolcia i widząc jaki
kalejdoskop grymasów przelatuje po niej, zapewne odgadł, co on
przeżywa, gdyż z wielkim smutkiem w głosie rzekł:
— Tak
bardzo mi przykro, Królu Napoleonie, że nie mogę ci pomóc. Nie
ochroniłem mojej córeczki. I nawet nie wiem co z nią się stało.
Jestem wściekły na mą starość i moje starcze niedołęstwo…
Cóż ze mnie za ojciec? Biedna India! — rozpłakał się wreszcie
na dobre, nie kryjąc swych łez.
— Nie
smuć się Królu Virginusie! — zawołał Napolcio przejęty
królewskimi łzami. — Możesz być pewien, że odnajdę
Księżniczkę Indię całą i zdrową. Daję ci moje słowo! Jakiem
Napoleon I Sokole Oko… A teraz… — zwrócił się do swego
przyjaciela. — Mój drogi Sławoju, niech Korfanty i Krzesimir
zawiozą Króla Virginusa do pałacu pod opiekę Królowej Matki i
niech tam zostaną… i wraz z Papkojem niech czekają moich dalszych
rozkazów… A my ruszamy w drogę w poszukwaniu Księżniczki Indii.
— Tak
jest, Królu! — zasalutował Sławoj, po czym podskoczył do Króla
Virginusa i podniósł go z klęczek.
Sławoj z
wielką troską, ale i też z wielkim namaszczeniem zajął się
Królem Virginusem. Poprawił mu koronę, którą Król miał cały
czas na bakier osadzoną na głowie, otrzepał z brudu i kurzu jego
porwaną pelerynę, a następnie, dwoma najbardziej porwanymi końcami
omotał go dookoła i związał je w pasie. Tak, żeby peleryna się
nie rozleciała w czasie jazdy konnej, no i żeby Królowi było
cieplej. I kiedy był już gotowy z oporządzaniem Jego Królewskiej
Mości, przyszłego teścia swego ukochanego przyjaciela Króla
Napolcia, i gdy zobaczył nieśmiały uśmiech wdzięczności na jego
pobladłej starczej twarzy, wziął go na ręce i zaniósł wprost na
konia Korfantego. Tam wydał Korfantemu i Krzesimierowi rozkazy,
odczekał aż ruszą w stronę pałacu, i z okrzykiem: „za mną!”,
zabrał ze sobą swój odważny i waleczny oddział rycerzy.
Król
Napolcio klęczał ciągle na kolanach i błędnym wzrokiem patrzył
na to wszystko co się dzieje na łące. Był zdruzgotany. Nie
wiedział co dalej począć i od czego zacząć. Ale kiedy Sławoj
przyprowadził do niego jego wiernych rycerzy na koniach, od razu
poczuł się raźniej i myśli jego zaczynały nabierać konkretów.
Poderwał się natychmiast z kolan, z wyskoku wskoczył na grzbiet
Pegazusa, i rozkazał:
— Za
mną, moi kochani rycerze! Odnajdziemy Księżniczkę Indię…
zaraz… natychmiast!
— Zaaaraaaz…!
Natyyyychmiaaast…! — odpowiedziało Królowi sto gardeł wiernych
mu rycerzy.
Kawalkada
z Królem Napolciem na czele i Sławojem, który w biegu wskoczył na
swojego konia, ruszyła galopem w stronę Lasku Barbedeńskiego.
Ziemia aż drżała pod kopytami ponad setki koni. A przeogromny
tętent roznosił się daleko, bardzo daleko.
Kiedy
dojeżdżali do Lasku Barbedeńskiego, Król Napolcio znakiem ręki
nakazał zwolnić tempa i z galopu przejść do kłusa. A kiedy wraz
ze Sławojem, w odstępie jakieś dwieście stóp od całej
kawalkady, dojechał już do pierwszych drzew lasu, ponownie dał
ręką znak i wszyscy rycerze zupełnie zwolnili biegu swych koni.
Cały oddział poruszał się już tylko stępa.
Król
Napolcio był zadowolony, że rycerze w mig zrozumieli w czym rzecz i
nie dość, że natychmiast przeszli do stępa, to jeszcze dodatkowo
rozsunęli całą kawalkadę, robiąc między sobą większe odstępy,
by każdy z osobna mógł swobodniej wpatrywać się w ziemię i w
przestrzeń przed sobą. Jadąc wolno i w pewnej odległości między
sobą ryzyko przeoczenia czegoś znaczącego jest mniejsze. A tego
właśnie Napolcio chciał, aby wszyscy rycerze mieli oczy szeroko
otwarte i wzrokiem przeczesywali każdy cal ziemi i wszystko ponad
ziemią. Napolcio był dumny ze swoich rycerzy. Wiedział, że są mu
oddani i że zawsze może na nich liczyć.
W ten sposób ujechali
dobre kilka mil. I nic, żadnego najmniejszego nawet śladu nikt nie
zauważył. Raz tylko Napolcio zobaczył coś pod starym dębem, i
nie czekając na nikogo, zeskoczył z konia i sam pobiegł w to
miejsce. Niestety, na miejscu okazało się, że to jakiś stary,
połamany koszyk wiklinowy, którego ktoś się chyba pozbył, gdyż
w takim stanie przestał spełniać swoją rolę. Król coraz
bardziej się niecierpliwił. Ale szli dalej, w milczeniu, z szeroko
otwartymi oczami. W końcu dotarli do małej polanki, na której to z
pewnością musiał się znajdować Król Virginus, kiedy odzyskał
przytomność. Świadczyły o tym ślady na trawie. Trawa była w tym
miejscu mocno pognieciona. A tuż obok tego miejsca, Sławoj znalazł
berło i kilka szmaragdów pochodzących zapewne z peleryny Króla
Virginusa. Smutne, ale te akurat ślady nie ucieszyły nikogo. Nie
wniosły też niczego nowego do akcji poszukiwawczej.
Rycerze
ze współczuciem patrzyli na Króla. Zniknięcie Księżniczki Indii
im się też wydawało niesamowite, a przede wszystkim zupełnie
niezrozumiałe. I to było najgorsze. Tak bardzo pragnęli swemu
ukochanemu Królowi pomóc. Byli gotowi walczyć dla Króla do
ostatniej kropli krwi. Cóż za potworność! Nie mieli z kim
walczyć. Ale cóż było robić? Z ogromną przykrością musieli
się niestety uzbroić w cierpliwość. A to bardzo niemiłe uczucie
dla rycerza.
Cała
kawalkada ruszyła dalej. Król postanowił jechać już drogą, by
dotrzeć do pierwszej wsi i tam zaciągnąć języka od miejscowej
ludności. Domyślał się, że orszak królewski w drodze do pałacu
musiał przez tę wieś przejeżdżać. Ta myśl wydała się mu tak
obiecująca, że nakazał rycerzom pędzić galopem do samej wsi,
byle jak najszybciej tam się znaleźć. Nakazał też, by każdy w
dalszym ciągu przeczesywał wzrokiem drogę i pobocza.
Po pół
godzinie dojeżdżali już do wsi Barbedejewo. Po drodze żaden z
rycerzy ani Król ze Sławojem niczego podejrzanego nie przyuważyli.
Nadzieja w dowiedzeniu się we wsi czegoś wreszcie konkretnego była
tym większa.
Kiedy
cała kawalkada z Królem i Sławojem na czele wjechała do wsi,
wszyscy Barbedejanie poznikali, chowając się ze strachu gdzie
popadło. Tak ich przeraziła ta niespodziewana wizyta Króla im
miłościwie panującemu. Sławoj ich rozumiał, gdyż sam pochodził
z ludu, dlatego też poprosił Króla, aby pozwolił mu samemu
zaciągnąć języka. Król niechętnie, ale w końcu się zgodził.
Zdenerwowało go zachowanie Barbedejanów. Zamiast go witać,
pochowali się jak szczury. Może w innym przypadku nie poczułby
takiej złości do nich, ale teraz? Chodziło przecież o Księżniczkę
Indię. A czas naglił.
Na
szczęście „zaciąganie języka” przez Sławoja nie trwało
długo, gdyż po krótkiej chwili przygalopował z powrotem na swym
koniu, trzymając przed sobą jakiegoś przerażonego starego
Barbedejana.
Stary
Barbedejan, nie bacząc na swą starość, na widok Króla, z wielkim
uniżeniem pacnął natychmiast z konia Sławoja, i to prosto pod
kopyta Pegazusa. Napolcio widząc to, tak się wystraszył, że w
momencie zeskoczył z siodła i podniósł starego z ziemi.
— Człowieku,
chcesz się zabić? — zawołał przejęty. — Aż takiego
poświęcenia nie potrzebuję. Potrzebuję zaś ludzi żywych i
mądrych… Gadaj mi tu zaraz co wiesz!
— Królu
Łaskawy… bardzom nierad, że muszę cię Nasz Łaskawco zasmucić,
ale nic nie wiem, przeto i nie mam nic do powiedzenia…
— Jak
to…?! — Napolcio wrzasnął oburzony do reszty. — Jak to nie
masz mi nic do powiedzenia?! Czyżbyście się tchórze pochowali w
norach też i w czasie przejazdu orszaku królewskiego Króla
Virginusa?!
— Poczekaj
Królu, to nie tak! — odezwał się Sławoj, bo żal mu się
zrobiło starego Barbedejana. — On twierdzi, jak i wszyscy inni, z
którymi rozmawiałem, że żaden orszak królewski nie przejeżdżał
do tej pory przez wieś. Że oni czekają już od rana i stale go
wypatrują na drodze. Nawet straże stawiają już, by móc spokojnie
oporządzić swe bydło przed nocą i nie przegapić momentu kiedy
orszak wyjedzie z lasu i będzie kierować się do wsi. Chcieli
uroczyście przywitać Króla odległej Virginislandii oraz
Księżniczkę Indię, przyszłą Królową Barbedetlandii… Popatrz
sam, jak droga przejazdu orszaku królewskiego jest pięknie
przyozdobiona…
— Na
świętego Dygdy… tak nie może być nigdy! — zawył z
wściekłości Król Napolcio, aż stary Barbedejan ze strachu padł
mu ponownie do nóg.
— Królu
Kochany… Napolciu… — szepnął przejęty Sławoj Królowi
prosto do ucha, nachylając się z siodła. — Barbedejanie nie
kłamią…
— Przecie
wiem, że mój lud nie kłamie — łagodniejszym głosem przemówił
Król, gdy się już pomiarkował w swojej wściekłości. — Wstań
człowiecze. Jam nie na ciebie zły, ani na twych współziomków.
Jam wściekły na tę wielką niewiadomą, z jaką przyszło mi się
zmierzyć. Bo jakże to możliwe, że Król Virginus sam dotarł do
Lasku Barbedeńskiego przez nikogo niezauważony, a Księżniczka
India z całą świtą królewską znikła niczym kamfora… I nikt
nigdzie jej nie widział?
— Królu
Najmiłościwszy, toż to okropna rzecz! — krzyknął stary
Barbedejan już śmielej, podnosząc się z ziemi. — My wszyscy
będziem szukać Księżniczki… Już i wszędzie… Wybacz nam
Królu Najłaskawszy, że my na twój widok spłoszyliśmy się. Ktoś
krzyknął, że Król jedzie nas ukarać za to, że nie przywitaliśmy
Króla Virginusa i Księżniczki Indii, że żeśmy ich przegapili
przez swoje niedbalstwo i brak miłości do Króla. I choć to
wierutna nieprawda, to jednak w pierwszym odruchu wszyscy się
pochowaliśmy. Ale tylko na chwilę, bo zaraz zaczęliśmy wyłazić
z ukrycia i wtedy to wielmożny Sławoj do nas przyjechał. Spójrz
łaskawie, Najmiłościwszy Nasz Królu Napoleonie I Sokole Oko, o to
i oni! Cała wieś biegnie do ciebie!
Król
Napolcio odwrócił się i oniemiał. Za jego plecami już od
jakiegoś czasu klęczało wielu młodych wyrostków, a za nimi,
biegło moc starszych chłopów oraz kobiety i dzieci. Wszyscy,
dobiegając zziajani, padali na kolana i z wielką miłością w
oczach patrzyli na niego.
— Witam
was, drodzy Barbedejanie! — zawołał wzruszony tym widokiem.
— Witamy
cię, Najukochańszy Nasz Królu! — chórem zawołali Barbedejanie.
— Jesteśmy
z tobą, Najmiłościwszy Królu! — rzekł doniosłym głosem jeden
z wyrostków.
— Jesteśmy
z tobą! — jak echo zawołali wszyscy Barbedejanie.
— Widzisz,
Królu Nasz, wszyscy będziem szukać naszej przyszłej Królowej.—
Stary Barbedejan, widząc zadowoloną minę Króla, zupełnie się
już ośmielił, podbiegł do klęczących ziomków, i stając przed
nimi, powiedział w swoim i ich imieniu: — Rozkazuj Królu, w którą
stronę mamy się udać?
— Wielkie
dzięki, Barbedejanie! — odpowiedział Napolcio, ale zaraz zamilkł,
gdyż sam nie wiedział, co ma im rozkazać.
Wśród
Barbedejanów zapanowała zupełna cisza. Jak makiem zasiał. Rycerze
na koniach również milczeli. Wszyscy jak jeden mąż wpatrywali się
w swojego Króla i wyczekiwali jego rozkazów. Nawet i konie —
dziwnym trafem — jakoś ciszej prychały. Najwyraźniej swym
końskim instynktem wyczuwały powagę chwili.
Król
Napolcio dumał. Targał swój wspaniały i dorodny czarny wąs… i
dumał. Strzelając oczami, to na swych rycerzy, to na swój lud, nic
tylko dumał. Ciągle nie mógł pojąć jak to możliwe, ażeby Król
Virginus sam dotarł prawie aż po samo Wzgórze Barbedeńskie, i to
przez nikogo wcześniej niezauważony. Zaś Księżniczka India z tak
liczną świtą rozpłynęła się nie wiadomo gdzie. Szybciej byłby
w stanie uwierzyć, że to jakiś koszmarny sen niż rzeczywistość.
Szarpnął mocno za wąs i uszczypnął się nawet w policzek, aby
się przekonać, czy przypadkiem nie śni. Ale gdy poczuł wyraźny
ból, to z przykrością, i to jeszcze boleśniejszą, doszedł do
wniosku, że to niestety prawda. Księżniczka India zniknęła na
jawie, nie we śnie. — „Nie ma co dumać” — pomyślał zaraz.
— „Trzeba działać, i to jak najszybciej”. I ta myśl stała
się impulsem do natychmiastowego działania. Jeszcze raz rzucił
spojrzeniem po wszystkich. Popatrzył wreszcie w dal, na ciemny bór
za Barbadejewem, i rzekł:
— Trzeba
nam jechać dalej. Do następnej wsi. Do wsi Barbedów. Może tam
ktoś będzie coś wiedział. Ale po drodze musimy dokładnie
sprawdzać każdy skrawek ziemi na szlaku i na jego poboczach. Bo
jeszcze przed nocą musimy się koniecznie czegoś dowiedzieć o
Księżniczce Indii. A więc, moi drodzy Barbedejanie, wy idźcie
borem. Część z was niech szuka jakichkolwiek śladów na prawo od
szlaku, a część, na lewo. Ja pojadę wraz z moimi rycerzami
środkiem szlaku. Ten, kto znajdzie jakiś trop, niech głośno
zatrąbi w róg, albo woła, albo nawet gwiżdże. Mam ogromną
nadzieję, że wreszcie uda nam się odszukać drogą memu sercu
Księżniczkę Indię.
— Odnajdziem!
Odnajdziem…! — rozległo się najpierw wśród ludu
barbedejańskiego, a za moment i wśród rycerzy.
Wszyscy
ruszyli w drogę. Ale wcześniej, Barbedejanie zbili się jeszcze na
małą chwilkę do kupy, gdzie stary Barbedejan, który zapewne był
w ich wiejskim społeczeństwie najważniejszy, wydał rozkazy po
swojemu. No i dopiero wtedy wszystkie chłopy, i te młode i te
stare, ochoczo ruszyły opłotkami, na skróty, w stronę boru.
Maszerowali raźnym krokiem i z okrzykiem na ustach: — „Odnajdziem…
odnajdziem! Dla naszego Króla odnajdziem!”
Rycerze
zaś, na czele z Królem i Sławojem, ruszyli drogą przez wieś.
Musieli rozciągnąć i wydłużyć szyk, gdyż droga przez wieś
była wąska. Ale w miarę pokonywania wiejskiej drogi coraz bardziej
przyśpieszali biegu. I kiedy znaleźli się już na jej końcu, Król
wraz ze Sławojem ruszyli do galopu, rycerze również, pozostawiając
za sobą chmarę dzieciaków, które z głośnym piskiem biegły za
kawalkadą przez całą wieś.
Wyszło
na to, że wszyscy, i ci na koniach, i ci pieszo, prawie równocześnie
dotarli do ściany gęstego Boru Barbe. I zanim weszli w ciemny bór,
Król zadowolony z tak dobrze zorganizowanej akcji poszukiwawczej, a
i ucieszony z licznego grona poszukiwaczy, krzyknął gromkim głosem:
— „Darzbór! Heyaaa…! Księżniczko Indio, jesteśmy tuż-tuż!
Zaraz cię odnajdziemy i uratujemy!”
Po chwili
wszyscy zniknęli w ciemnych borze z okrzykiem: „Darzbór!” na
ustach. A chłopi krzyczeli jeszcze: — „Odnajdziem i uratujem!”
Jednak wnet zapadła cisza. Wszyscy byli świadom tego, że muszą
zachować nie tylko spokój wewnętrzny, ale i zewnętrzny, czyli
ciszę. Słychać było więc tylko odgłos końskich kopyt na drodze
i czasami trzask łamanych gałęzi pod nogami pieszych Barbedejanów.
Szli i
szli, już tak prawie dwie godziny… i nic. Nikt nie dawał żadnego
znaku, że wpadł na jakikolwiek trop orszaku królewskiego. Król
zaczynał się już coraz bardziej martwić. Tym bardziej, że słońce
ginęło już za gęstwiną drzew i za niedługo miało powoli
zmierzchać. Zdawał sobie sprawę, że w tak gęstym borze ciemność
jest bardzo niebezpieczna. Chciał, by wszyscy jak najszybciej
wydostali się z boru i znaleźli się wreszcie we wsi Barbedów, od
której dzieliło ich jeszcze jakieś dwie mile. Nie chciał narażać
swój wierny lud i swoich rycerzy na żadne niebezpieczeństwo. A że
mocno wierzył, iż we wsi Barbedów już na pewno się czegoś o
Księżniczce Indii dowie, tym bardziej pragnął tam się już
znaleźć. I już miał zamiar wydać rozkaz, aby wszyscy
przyśpieszyli kroku, i rycerze na koniach, i jego poddani na
własnych nogach, gdy nagle coś podejrzanego przed sobą zauważył.
Napolcio nie na darmo nosił przydomek Sokole Oko. Potrafił widzieć
to, czego inni nie od razu mogą zobaczyć. Albo i wcale. Napolcio
momentalnie spiął Pegazusa i wyrwał z kopyta, by jak najszybciej
dotrzeć do tego miejsca. Sławoj, jadący na swym koniu tuż obok
Króla, nie wiedział co się stało, ale również spiął konia i
ruszył za Królem. Rycerze zrobili to samo, choć byli wielce
zdezorientowani sytuacją. To ich ogromne poczucie odpowiedzialności
za bezpieczeństwo Króla kazało im jak najszybciej pędzić za nim.
Kiedy
całą kawalkadą dotarli już do tego podejrzanego i widzianego
początkowo tylko przez Króla miejsca, Napolcio i Sławoj
momentalnie zeskoczyli z koni, i nagle… wydali z siebie potężny
krzyk grozy. Prawie w tym samym czasie po obu stronach szlaku
zawrzało i rozległy się dźwięki rogów, okrzyków i gwizdów
jednocześnie. Cały Bór Barbe rozbrzmiał dźwiękami trwogi. A
echo poniosło te dźwięki daleko, bardzo daleko.
To, co
zobaczyli, przeraziłoby każdego. Widok był potworny. Bór w tym
miejscu wyglądał tak, jak gdyby go ktoś ściął w obrzydliwym,
wariackim szale. Bez żadnej potrzeby, bez żadnego ładu i składu.
Ot tak, po prostu, dla szaleństwa, wyżycia się, zagłady. Bór w
tym miejscu drogi od prawa do lewa przecięty był pasem połamanych
i skręconych drzew. Niektóre drzewa wręcz były powyrywane z
korzeniami. Pas zniszczeń drzewostanu szeroki był na jakieś sto do
stu dwudziestu stóp i biegł skądś od prawej strony boru wzdłuż
drogi, na niewielką jej długość, i znikał po lewej stronie boru.
A może biegł jednak na odwrót? Trudno było to odgadnąć.
Widok był
tragiczny. A najgorsze w nim było to, że był zupełnie
niezrozumiały. Co to było? Co się stało? Wszyscy zadawali sobie
te pytania i nikt nie znajdował odpowiedzi. Nikt nigdy za swojego
życia nie był świadkiem czegoś takiego.
— Sławoj,
czy ty coś z tego rozumiesz?! — zawołał przerażony Napolcio, i
nie czekając odpowiedzi, zaczął kręcić głową, to na lewo, to
na prawo, gdyż z obydwu stron drogi zaczęli nadbiegać jeszcze
bardziej przerażeni Barbedejanie.
Barbedejanie,
choć to same ogorzałe i zaprawione w trudach chłopy, każdy jednak
wyglądał na wycieńczonego. Tyle że wycieńczonego strachem, nie
trudem fizycznym. Aczkolwiek, mimo przeogromnego strachu, jaki
przeżywali na widok tych straszliwych i niezrozumiałych zniszczeń,
starali się trzymać dzielnie. Nie stchórzyli i nie zamierzali
stchórzyć. Co niektórzy z nich przynieśli nawet z sobą różne
rzeczy, znalezione pomiędzy połamanymi drzewami. Z twarzami
wyrażającymi trwogę, ale i nieugiętość, w milczeniu kładli je
Królowi pod nogi.
— Wielkie
nieba! — krzyknął Napolcio na widok tych wszystkich przedmiotów,
a właściwie kawałków przeróżnych przedmiotów, należących z
pewnością do ludzi z orszaku Króla Virginusa.
W miejscu
tragedii zapadło milczenie. A było to milczenie tak przerażające,
że aż krzyczało.
— Królu
Drogi… Napolciu, nie smuć się, to jeszcze nic nie znaczy —
łagodnym i cichym głosem przemówił Sławoj, który jako pierwszy
odzyskał rezon i na
już chciał pocieszyć zdruzgotanego przyjaciela.
— A te
wszystkie przedmioty? Popatrz, kawałki zbroi, końskich uprzęży,
nawet skrawki chorągwi virginisladzkich — drżącym głosem rzekł
Napolcio i nagle, przepełniony rozpaczą, krzyknął: — Biedna
India! Indiooo, gdzie jesteś?!
Wśród
chłopów i rycerzy przeleciał pomruk współczucia. Wszyscy
wpatrywali się w swojego Króla ze łzami w oczach.
— Napolciu,
nie załamuj się. Jeszcze nie wszystko stracone. Trzeba nam w to
wierzyć — jeszcze łagodniejszym głosem odezwał się znów
Sławoj. — Dopóki wiara, dopóty nadzieja… A nadzieja umiera
ostatnia… Wierz mi, odnajdziemy Księżniczkę. A teraz wezmę paru
rycerzy i przejadę z nimi od początku do końca tego pasa zniszczeń
i sprawdzę, czy nie ma tam jeszcze czegoś, co dałoby nam odpowiedź
na to, co tu się stało.
— Sławojciu
mój ukochany, obyś miał rację, bo do końca życia nie
wybaczyłbym sobie, że na terenie mojej Barbedetlandii zginęła
najukochańsza mi istota, a ja nic nie zrobiłem, żeby ją uchronić…
Napolcio
musiał przerwać na moment, gdyż nie chciał pokazać swych łez, a
czuł, że same strugami napływają mu do oczu. Zasłonił twarz
rękami i połykał na szybko ten słony napój rozpaczy. W skroniach
waliły mu młoty. W głowie wirowało. By nie upaść, oparł się o
zad Pegazusa. Chwilę więc to trwało zanim się znów odezwał:
— Sławoju,
jadę z wami. Powiedz mi tylko, czy się orientujesz z której strony
jest początek tego tragicznego pasa, a z której koniec?
— No
właśnie myślę akurat nad tym i ze smutkiem muszę się przyznać,
że nie bardzo wiem. Ale może to wszystko jedno, od której strony
zaczniemy szukać?
— Nie,
nie wszystko jedno. Ta kolejność właśnie: od początku do końca
jest najistotniejsza, gdyż tylko wtedy możemy się dowiedzieć, co
stało się z Księżniczką Indią… O ile ona tu w ogóle była.
Bo teraz tak patrzę jeszcze raz na te wszystkie przedmioty, które
barbedejańskie chłopy przyniosły, i na szczęście, nic tutaj nie
widzę, co mogłoby należeć do Księżniczki, albo do jej karety,
czy też nawet do karet licznych jej dworzan. I ten fakt właśnie,
zaczyna wzbudzać moją nadzieję… No popatrzże, wszystkie te
rzeczy należą albo do rycerzy, albo do ich koni… No widzisz?
Przyznajesz mi rację. A więc może to tylko rycerze z jej eskorty
stoczyli tu jakąś bitwę. Wprawdzie nie wiem, jak to jest możliwe,
bo nie mam pojęcia z kim mieliby stoczyć tę bitwę na terenie
mojego królestwa. I to jeszcze w taki dziwny i niezrozumiały
sposób, niszcząc przy tym tyle drzew. Ale załóżmy, że tak było,
to wtedy, to by oznaczało, że Księżniczka wcale tędy nie
przejeżdżała, i że może jej się udało gdzieś skryć przed tym
jakimś tam wrogiem… No właśnie, to jest myśl! Od razu lepiej
się poczułem. Mogę więc myśleć już rozsądniej. A z mojego
rozsądnego myślenia wynika, że jeżeli chodzi o początek tego
pasa zniszczeń, to on musi przebiegać od prawej strony do lewej. Bo
popatrz sam, wszystkie drzewa, które leżą, albo te, których
korony wiszą na nadłamanych pniach, skierowane są do lewa, nie do
prawa. No właśnie, tak chyba musi być. Drzewa same świadczą o
tym… Tak, tak, drzewa wyraźnie przemawiają za tą tezą…
Ruszajmy więc, bo czas nagli. Lada moment zapadnie już noc, a nam
pozostał jeszcze kawałek drogi do wsi Barbedów. A musimy tam
dotrzeć jak najszybciej, bo jakoś podświadomie czuję, że tam już
na pewno wszystko się wyjaśni. No i też musimy tam naszym chłopom
poszukać schronienia na noc. Popatrz, jacy są umordowani. A nogi
jakie mają pokaleczone i podrapane… Drogie, wierne chłopy… No
jazda! Ruszamy!... Dziesięciu rycerzy, z dwóch pierwszych rzędów,
za mną!...