Dzień 13
grudnia wcześniej kojarzył mi się zawsze z piosenką Kasi Sobczyk: „Trzynastego
nawet w grudniu jest wiosna. Trzynastego każda droga jest prosta…”
Bo taki już ze mnie pozytywnie nastawiony do życia człowiek.
Natomiast data 13 grudnia 1981 roku, tak jak i wszystkim Polakom,
nie kojarzy mi się dobrze. I już do końca życia w pamięci będę
miała koszmar, jaki w tym dniu przeżyłam…13 grudnia 1981 r. nie
było wiosny, a droga była prosta jedynie dla Jaruzelskiego i jego
komunistycznych towarzyszy.
W dniu
ogłoszenia stanu wojennego od tygodnia byłam u mojego Wujka w
Niemczech. Wujek ściągnął mnie do siebie, do Monachium, siłą…
perswazji. Chciał mnie przekonać do emigracji do Kanady. Fakt,
miałam wtedy dość takiej
Polski. Przede wszystkim bałam się o
przyszłość moich dzieci w tak rozdygotanym kraju. Jednakowoż, nie
umiałam sobie wyobrazić życia w innym kraju. Wujka, starszego pana
po 70-ce, wcześniej nie znałam osobiście, mieliśmy tylko kontakt
listowny. W listach, od jakiegoś już czasu, Wujek przemawiał mi do
rozsądku i nakazywał poważnie traktować to, co w Polsce się
dzieje. Pisał, że jak najszybciej powinnam opuścić kraj, póki on
jeszcze żyje i może mi pomóc. Uważał też, że prognozy dla
Polski na następne długie lata nie są dobre, bo komuna tak szybko
nie odpuści. Że „Związek Nasz Bratni” jest realnym zagrożeniem
dla Polski. Wujek był od lat redaktorem paryskiej „Kultury”, z
pewnością wiedział o wiele więcej niż ja, szary obywatel Polski
Ludowej. Rozsądek podpowiadał mi wierzyć mu. Ale serce? Serce
chciało Polski. Nikt, kto wtedy nie miał możliwości wyjazdu z
kraju, pojęcia mieć nie może, co za dylemat musiał przeżywać
każdy z nas, który taką potencjalną możliwość miał. Wszak
była szansa by uciec od tego niebezpiecznego bagna i nadzieja na
lepsze życie dla dzieci. Czy właśnie ze względu na dobro dzieci,
godziło się szansy takiej nie wykorzystać? Z drugiej zaś strony,
chciało się żyć w Polsce. Przecież Polska to nasz ukochany
ojczysty kraj. Tu nasze dzieciństwo. Tu nasza młodość. Tu nasze
życie. Straszny był to dylemat. Człowiekiem szarpały przeróżne
wątpliwości. A najgorsza była ta niepewność, ta wielka
niewiadoma, co czeka nas w nieznanym świecie. Czy aby na pewno
lepsze życie? Ale w jeszcze gorszej sytuacji byli ci, którzy nie
mając żadnej możliwości wyjazdu z kraju, mimo wszystko, nawet z
narażeniem życia, uciekali przez zieloną granicę. Ba, byli nawet
tacy, co porywali samoloty. Z pewnością ich serca nie mniej były
rozdarte.
Wujek
wiedział o moich dylematach, dlatego postanowił ściągnąć mnie
do siebie, żeby pokazać mi Zachód i oswoić z nim. Uważał, że
wtedy łatwiej będzie mi podjąć decyzję. Rozsądek podpowiadał
mi, że powinnam pojechać i przynajmniej spróbować się rozejrzeć.
Tak też zrobiłam. Po kilkudniowym nocnym koczowaniu pod Biurem
Paszportów wywalczyłam paszport i od razu, tak żeby się nie
rozmyślić, wykupiłam bilet. Dzieci zostawiłam pod opieką mojej
Mamy, i z myślą, że jadę tylko na dwa tygodnie, z duszą na
ramieniu pojechałam na Zachód. Po raz pierwszy w życiu.
W nocy z
12-go na 13-tego grudnia byłam z Wujkiem na przyjęciu
zorganizowanym dla uchodźców z Polski. Poznałam tam wielu polskich
azylantów. Przegadałam z nimi całą noc. Opowiadali mi swoje
potworne przeżycia związane z ucieczką z kraju. Rany, książkę
by można było napisać, takie to dramatyczne historie były. Każdy
z nich dziwił mi się, że chcę wracać do Polski. Namawiali, żebym
została. Ja byłam jednak nieugięta. Wiedziałam, że bez dzieci
nawet mowy być nie może, bym gdziekolwiek na Zachodzie została.
Kiedy
wróciłam z Wujkiem do domu już prawie świtało. W domu jeszcze
powspominaliśmy na wesoło wszystkie zabawne historie z przyjęcia,
pośmialiśmy się, i ja, gdzieś tak około godziny 8-mej położyłam
się spać. Wujek już się nie kładł. Mówił, że się może
nawet walić i palić, on jednak swoim wieloletnim zwyczajem,
codziennie pisze od godz. 8-ej do 12-tej, i tym razem też będzie.
Zasiadł do biurka i zaczął stukać na maszynie do pisania.
Rytmiczne stukanie maszyny dobiegające z jego gabinetu uśpiło mnie
momentalnie. Ledwie usnęłam, a tu nagle w drzwiach mojego pokoju
stanął Wujek, i z przerażoną miną, już od drzwi, zawołał:
— Halszka,
obudź się! Coś złego dzieje się w Polsce.
Zerwałam
się na równe nogi i jak szalona pobiegłam do jego gabinetu, gdzie
stał telewizor. Jak zobaczyłam Jaruzelskiego i dotarło do mnie o
czym mówi tym swoim monotonnym głosem, myślałam, że zwariuję.
— Chryste,
przecież tam zostały moje dzieci… Tam jest moja rodzina! —
powtarzałam wkoło.
Szalałam
ze strachu przede wszystkim o swoje dzieci. Wujek na różne sposoby
próbował mnie uspokoić. Jednak nie udawało mu się. Sam miał
nietęgą minę. Po chwili rozdzwonił się telefon. To moi nowo
poznani Polacy dzwonili do mnie. Też byli okropnie przerażeni.
Każdy z nich zostawił przecież rodzinę w Polsce. Każdy z nich
tak samo szalał z niepokoju. Nie wiedzieliśmy, co robić… Co
stanie się z naszymi rodzinami w Polsce? Co stanie się z Polską?
Chciałam
do Polski… Już! Natychmiast! Ale jak?! Granice zamknięte.
Telefony głuche. Poczta niemiecka nie przyjmuje listów do Polski.
Ani żadnych innych przesyłek. Wiadomości z Polski nie docierają.
Telewizja niemiecka co rusz puszczała jedynie przemówienie
Jaruzelskiego... Horror! Potworny horror!
Wujek
przekonywał mnie, żebym już została. Że na razie załatwi mi
legalny pobyt w RFN, a potem przez Czerwony Krzyż ściągniemy moje
dzieci. A kiedy dzieci do mnie dotrą, to już tylko — kierunek
Kanada. Nie chciałam nawet o tym słyszeć. Bez dzieci? Mowy nie ma!
Przecież nikt nie był w stanie mi powiedzieć, jak długo
przyszłoby mi na nie czekać.
Następne
dni były dla mnie potworne. Miotałam się ze strachu o dzieci i
szukałam jakiejkolwiek możliwości, aby skontaktować się z domem.
Niestety, wszystkie moje próby
paliły na panewce. Wreszcie
nawiązałam kontakt z moją dobrą znajomą, z którą w Polsce
pracowałam w tej samej szkole, a która już 2 lata wcześniej
uciekła przez Jugosławię wraz z całą swoją rodziną. Znajoma
mieszkała w Diseldorfie. Pojechałam tam do niej, gdyż ona
specjalnie dla mnie uruchomiła kontakty ze swoją ciotką
mieszkającą w Holandii, która przy kościele organizowała
transport z pomocą humanitarną dla Polski. Wysłałyśmy na adres
jej ciotki paczkę oraz list do mojej Mamy. Kierowca TIR-a był
znajomym ciotki. Obiecał osobiście paczkę dostarczyć oraz czekać
na odpowiedź moich najbliższych. Chciałam, aby dali mi znać, co z
nimi, co z dziećmi, no i oczywiście, co mam robić. Zostać, czy
wracać? TIR z 20-tonami darów dla mieszkańców mojego miasta, miał
wyjechać w nocy w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia. Niestety,
nie wyjechał. Tego dnia, późnym wieczorem, zadzwoniła ciotka by
nam przekazać tę hiobową wiadomość. Okazało się, że żona
kierowcy, kiedy tylko zobaczyła w telewizji jakiś reportaż z
Polski nakręcony ukrytą kamerą, nie chciała go puścić. Zrobiła
wielkie larum, że męża na śmierć nie puści, bo w Polsce czołgi
jeżdżą po ulicach, a wojsko i milicja strzela do ludzi.
Załamana,
wróciłam natychmiast do Monachium. Byłam u kresu wytrzymałości
psychicznej. Dlatego też, kiedy tylko otworzyli granicę, ku
sprzeciwie Wujka, natychmiast wykupiłam bilet powrotny.
Dnia 9
stycznia 1982 r., późnym wieczorem, wracałam już do Polski. Na
dworzec w Monachium odprowadzał mnie Wujek oraz kilkanaścioro
polskich azylantów. Żegnali się ze mną ze łzami w oczach. Bez
słów. Słowa były zbędne. Wiadomo było gdzie jadę. Każdy z
nich na swój własny sposób przeżywał moment pożegnania. Ale
każdy też jakoś tak dziwnie wpatrywał się we mnie, jak gdyby
widział we mnie łącznika między sobą a Polską.
Pociąg
relacji Monachium-Wrocław jechał niemalże pusty. Byłam tak bardzo
sparaliżowana lękiem o swoich najbliższych, że mało co
zapamiętałam z podróży. Pamiętam tylko tyle, że całą tę
podróż, trwającą wieki, przepełniało mnie pragnienie, aby jak
najszybciej znaleźć się w domu i chwycić wreszcie swoje dzieci w
ramiona.
Kiedy
pociąg po południu dotarł do granicy, zostałam tam dokładnie
przetrzepana przez wopistów i zwykłych żołnierzy. Wzięli
mnie też w krzyżowy ogień pytań,
i jeden przez drugiego, wypytywali mnie, co robiłam w RFN, i
dlaczego teraz akurat wracam do Polski. Jak nakręceni maglowali
mnie, zadając te same pytania. Boże, myślałam, że mnie wykończą
tym ogniem pytań. W końcu dali mi spokój i wzięli się za innych
pasażerów. Zabrali mi tylko wszystkie moje zdjęcia, jakie jeszcze
przed stanem wojennym zrobił mi Wujek w Wiosce Olimpijskiej w
Monachium.
Wreszcie
pociąg ruszył. Kiedy przekroczyliśmy granicę
Polsko-NRD-owską,
było już ciemno. Cały czas stałam przy oknie i z przerażeniem
patrzyłam na obraz pogrążonej w ciemnościach Polski. Myślałam,
że oszaleję ze strachu. Nie, nie o siebie się bałam, bałam się
o moje dzieci i rodzinę. Bałam się nawet sobie wyobrazić, jak
żyją w tym mrocznym, ponurym… w stanie wojennym kraju.
Około
godziny 18-tej pociąg dotarł do Wrocławia. We Wrocławiu miałam
przesiadkę. Kiedy wyszłam z pociągu na ciemny dworzec, przeraziłam
się jeszcze bardziej. Wszędzie wałęsali się rosyjscy żołnierze
z przyklejonymi do twarzy marsowymi minami. Wszyscy byli jakoś tak
dziwnie ubrani. Najdziwniejsze to były te ich szynele, długie
prawie do samej ziemi. Na posadzce dworca, nie wiedzieć czemu,
porozsypywane były trociny, które zamiatane szynelami ruskich
sołdatów fruwały w powietrzu po każdym ich przejściu. Ten widok
był przerażający. Czułam się jak w transie. Zupełnie nie
pamiętam jak dojechałam do swojego miasta i jak dostałam się do
domu. Pamiętam tylko, że jakąś niby taksówką. Niby, bo normalna
to ona z pewnością nie była, w środku siedziało dwóch podpitych
ormowców.
Doszłam
do siebie dopiero wtedy, kiedy znalazłam się w domu wśród swoich
najbliższych, wśród swoich ukochanych istot. Lęk i przerażenie
natychmiast przerodziło się w niewypowiedziane szczęście. Tak
bardzo byłam szczęśliwa, że było mi już wszystko jedno, co
dzieje się za oknem. Najważniejsze, że mogłam wreszcie przytulić
swoje dzieci.
Na zdjęciu
mój Wujek z Monachium — redaktor paryskiej „Kultury”.
To jest
jedyne zdjęcie, jakie zachowało mi się z tamtego okresu.
Wszystkie
inne wopiści zabrali mi na granicy.
***
Pisząc po
latach te wspomnienia, skojarzyłam, że to nie mogli być rosyjscy
żołnierze tam na dworcu we Wrocławiu, skoro nie było interwencji
ZSRR. Nie mogli, ale jednak byli. Pamiętam ich dokładnie, jakby to
było wczoraj. Wszak przeżyty szok zapisuje się w psychice na
trwałe. Snuli się po dworcu niemrawym krokiem i rozmawiali po
rosyjsku. Do dziś pojęcia nie mam skąd tam się wzięli. Może
byli to żołnierze wojska radzieckiego (stacjonowało pod
Wrocławiem) — w podróży do swojego kraju, albo gdzieś tam? To
całkiem możliwe. Tak myślę dzisiaj. Co nie zmienia jednak faktu,
że to oni mnie wtedy najbardziej przerazili. Polscy żołnierze i
zomowcy, których tam też było wielu — nie byli mi aż tak
straszni.