środa, 31 stycznia 2024

Matka Polka, moja Matka i ja, przyszła Matka

A i babcia, od razu dodam. Kiedy wczoraj w albumach szukałam za pewnym potrzebnym mi zdjęciem, niespodzianie natknęłam się na dwa zdjęcia w kopercie. Zdziwiłam się. Dlaczego w kopercie? Obejrzałam je i od razu sobie przypomniałam dlaczego... No i się wzruszyłam.



Natychmiast odtworzyłam sobie w pamięci, w jakim czasie i w jakich okolicznościach były one zrobione. To z lewej ma dla mnie szczególnie sentymentalne znaczenie. Już wtedy na jego odwrocie napisałam: "Pomnik trzech Matek". Dlaczego? Ano dlatego, że właśnie pod nim w 1973 roku, parę dni po jego odsłonięciu, obwieściłam mojej mamie radosną nowinę, że wnet zostanie babcią.

Muszę przyznać, że przy każdym odwiedzinach w Polsce zawsze mnie tam ciągnęło. W czasie jednych z nich w 2014 roku poszłam Matce Polce się pochwalić, że moja córka, z którą byłam w ciąży, stojąc z moją mamą w tym miejscu 41 lat temu, zostanie po raz trzeci mamą, a ja po raz piąty babcią, bo i syn ma dwoje dzieci.

Kiedy z kolei w 2018 roku byłam w odwiedzinach z moimi dwiema wnuczkami (córką córki i córką syna), po opowiedzeniu im tej mojej osobistej historii z pomnikiem Matki Polki w tle, zapragnęły, bym je tam zaprowadziła. No to zaprowadziłam.

Samą mnie to zastanawia, jakim cudem udało mi się zrobić im tak podobne zdjęcie, do tego sprzed 45 laty.


Jeśli zaś chodzi o pomnik Matki Polki, stojący dumnie przy brzegu Odry, to wprawdzie tak jak stał stoi nadal, lecz bardzo pociemniał. Ale to pewnie przede wszystkim z powodu powodzi tysiąclecia, która miała miejsce w 1997 roku. Na szczęście drzewa wokół niego się ostały i też stoją jak stały, tyle że bardzo urosły.

Okay, to dodam jeszcze krótki jego opis: Pomnik ma wysokość 6,7 m, odsłonięty został 14 lipca 1973 roku. Stoi w Raciborzu nad Odrą na Placu Mostowym. Zaprojektowany został przez Jana Borowczaka. Przedstawia sylwetkę wyprostowanej i patrzącej przed siebie kobiety ze splecionymi nad głową rękami i dzieckiem na prawym ramieniu. Poświęcony jest śląskim matkom wychowanym w duchu polskiego patriotyzmu i wychowującym również w duchu polskiego patriotyzmu swoje dzieci.



Pytanie zwykłego człowieka...

 


poniedziałek, 29 stycznia 2024

Nie do końca udany urlop nad jeziorem Rybnickim

Jezioro Rybnickie powstało w 1971 roku w wyniku spiętrzenia wód niewielkiej rzeki Rudy zaporą w Rybniku Stodołach. Utworzone zostało na potrzeby węglowej Elektrowni Rybnik. Jego powierzchnia wynosi 4,5 km².


Zdjęcie  Kamil Czaiński.


O tym pięknym skądinąd jeziorze przypomniała mi niedawno znajoma z FB, zamieszczając zdjęcia ze swojego tam pobytu.

Też miałam okazję być nad nim i to parokrotnie, tyle że przed 40-laty. Raz nawet na dwutygodniowym urlopie z przyczepą campingową. Miał to być wtedy wspaniały czas wypoczynku, niestety, nie był. Ale tylko dla mnie. Cała reszta, czyli moje dzieci, mąż (tyle że trzy dni później) i znajomi ze swoimi dziećmi taki czas mieli, tylko mnie jakoś się nie udało.

Jakieś fatum nade mną zawisło, czy jaka choinka, bo już w pierwszym dniu naszego tam pobytu, kiedy uczyłam moje i przyjaciół dzieci nurkowania, w wodzie zgubiłam złoty pierścionek. Mało tego, nabawiłam się też zapalenia ucha środkowego. Ale o tym dowiedziałam się dopiero pierwszej nocy wybudzona ze snu strasznym bólem głowy.

Myślę, że to mi nie tyle woda zaszkodziła podczas nurkowania, ile potężny wysiłek przy wypychaniu przyczepy z błota, w jakie mąż się samochodem z nią wtarabanił, szukając na brzegu jeziora dobrego miejsca na jej stabilne umiejscowienie. I tak ją umiejscowił, że się cała przechylała. Natomiast samochód zakopał się w błocie i za czorta jej z tego miejsca wyszarpać nie mógł, więc ja mu pomagałam. No i w końcu się udało, ale najwyraźniej ten wysiłek mi coś na tyle w głowie poprzestawiał, że po późniejszym nurkowaniu, kiedy już nasi przyjaciele dojechali, dopełniło się zapalenia ucha środkowego.

To był potworny ból! Przez kolejne trzy dni mąż musiał wozić mnie do szpitala do mojej znajomej laryngolog na jakieś tam zabiegi. Z bólem musiałam na niego czekać aż do wieczora, gdyż przez te trzy dni on jeszcze pracował. Przyjeżdżał do nas prosto z pracy. Mieszkaliśmy wtedy w Raciborzu, tak że trzydzieści kilometrów miał do nas nad jezioro i potem tyle samo ze mną do szpitala i kolejne trzydzieści z powrotem nad jezioro.

Pamiętam, że jak pierwszego dnia przyjechał po pracy, miałam już przygotowany dla niego obiad. Jakoś mimo bólu udało mi się go sklecić. Wiele pracy na szczęście przy nim nie miałam, bo z domu przywiozłam dużo zawekowanych obiadów, m.in. gulasz. I to właśnie gulaszem chciałam męża uraczyć. Dołożyłam do niego gotowane warzywa i schowałam do tak zwanej lodówki.

W tamtych czasach w przyczepie campingowej lodówki jeszcze nie było, więc mąż wykopał w ziemi głęboki dół i w taki oto sposób zabezpieczaliśmy jedzenie przed upałem.

Kiedy mąż wrócił z pracy, chciałam mu rzeczony obiad podgrzać i podać, pomaszerowałam więc do "lodówki" i... doznałam szoku. Na dnie dziury zamiast białego garnka zobaczyłam czarny. Okazało się, że obsiadł go rój much, dokładnie plujek, próbując dostać się na żer do jego środka. Myślałam, że zwymiotuję. Widok był o-brzy-dli-wy!

Z rozrywającym głowę bólem, musiałam przygotować drugi obiad. Od tamtej pory na widok tych much, a nawet choćby jednej od razu niedobrze mi się robi.

Po tygodniu na szczęście antybiotyk zrobił swoje, czułam się już całkiem dobrze i mogłam się wreszcie urlopowo rozluźnić. Do wody wejść jednak nie mogłam. Byłam tym faktem bardzo zawiedziona... Bo jak to tak? Przecież od dziecka kocham pływać.


I takie to wspomnienia znad jeziora Rybnickiego utrwaliły mi się najbardziej. Po ich odtworzeniu nabrałam ochoty znów stanąć na jego brzegu. Następnym razem jak będę w Polsce, zrobię to z pewnością.


Chcesz, żeby cię inni rozumieli?...

 


niedziela, 28 stycznia 2024

Bajkowy las zaprasza

 

W bajkowym lesie

cuda się dzieją.

Las zmienia barwy,

drzewa się śmieją.


Słońce się staje

ognistą kulą.

Duszki do siebie

się mocno tulą.


Kos śpiewa pięknie

w gęstym chruśniaku.

Krasnale słuchają,

siedząc na pniaku.


A miny mają

nader szczęśliwe,

wszak to istoty

bardzo wrażliwe.


Takie to cuda

wiosną się dzieją

na ściółce leśnej,

nad barwną knieją.


A o nich Wróżka

pięknie opowiada,

gdy dzieciom we śnie

wizytę składa.




sobota, 27 stycznia 2024

Niebanalne narodziny i jeszcze bardziej niebanalne dzieciństwo




No proszę, jakie ładne zdjęcie. A mnie na nim nie ma. Chyba rzeczywiście rodzice nie za bardzo byli uradowani moim przyjściem na świat, skoro mnie do rodzinnego zdjęcia nie wzięli.

Kiedy po latach pytałam mamusię, dlaczego mnie razem ze sobą nie uwiecznili, mamusia odpowiadała, że już nie pamięta… I tyle! Och, ja nieszczęsna!… A może ja dopiero rosłam w maminym brzuszku, a mamusi po prostu wyleciało to z głowy? Kto wie...

Po kolejnych latach metodą dedukcji doszłam do wniosku, że faktycznie tak musiało być. Bo skoro moja najstarsza siostrzyczka jest cztery lata starsza ode mnie, a średnia o trzynaście miesięcy, to sądząc po jej bobasowym wyglądzie, ja musiałam wtedy dopiero nabierać ciałka u mamusi pod sercem... O, i ta myśl mnie uspokoiła.

Bo to by oznaczało, że zdjęcie to zostało zrobione wczesną wiosną w 1951 roku. Siłą rzeczy więc mnie na nim nie może być widać. Ale zapewne już jestem i kręcąc się w ciasnocie maminego brzuszka, rosnę na przekór wszystkim i wszystkiemu.

Dlaczego na przekór? Ano dlatego, że chyba nikomu wielkiej radości nie sprawiało to moje „pchanie się” na świat. To były ciężkie czasy, dopiero pięć lat po wojnie, moje obydwie siostrzyczki jeszcze malutkie... A tu już trzecie dziecko? Czy można się było cieszyć? Mnie to jednak chyba niewiele obchodziło i wyrzutów sumienia nie miałam, bo trzymałam się mocno... i rosłam.

Bo jakżeby inaczej? Nie prosiłam się na ten dziwny świat, to jakoś tak samo wyszło. Jednak na wszelki wypadek poprzez pępowinę chłonęłam jak najwięcej testosteronu, ponieważ podsłuchałam, że rodzice mocno liczą na syneczka.

No i? Hurra! Jestem! 1 lipca 1951 roku wrzaskiem wniebogłosy oznajmiłam światu swoje na nim zameldowanie. Niestety, jako trzeci dziurawiec (jak mawiał tatuś), a nie jako wyczekiwany chłopczyk... Hmmm? No ale jestem, i już! Ku chwale swojej i swojej rodzinki. Takie podjęłam postanowienie jeszcze w maminym brzuszku… i trzymam się go do dziś.



Zdjęcie niezbyt wyraźne, ale dla mnie ma wielką wartość. A tak swoją drogą, to musiało mi być gorąco w tym pierzastym beciku. Przecież to lato. Ale w proteście pewnie nie wrzeszczałam. Mamusia zawsze mówiła, że byłam spokojnym niemowlakiem.... Hmm! Pewnie dlatego, że od narodzin miałam zakodowane, że lepiej mamusię nie denerwować swoją nieoczekiwaną osóbką, bo a nuż zechce się mnie pozbyć… Albo co?

Podskórnie czułam jednak, że muszę jakoś odkupić swoje dziewczęce wtargnięcie na świat i zasłużyć sobie na dobre imię, ale takie w ogólności, bo imię do nazwiska, to od razu dostałam, a właściwie samo się do mnie przykleiło. Automatycznie. Bo też rodzice, jako że czekali na chłopczyka, mieli przygotowane tylko męskie imię. Niewiele się więc zastanawiając, zapisali mnie w USC z takim imieniem, jakie akurat stało w kalendarzu 1 lipca.

Z tego też powodu w późniejszych latach w dniu swoich urodzin byłam na rodziców wkurzona, że moje siostrzyczki obchodzą swoje święta dwa razy w roku, a ja tylko raz. Przecież to takie niesprawiedliwe! No niech mi kto powie, że tak nie jest?! To!... to!, to się z nim nie zgodzę.

No dobrze, ale już jestem i rosnę nad wyraz zdrowo. Czas leci szybko i już jest wiosna. Piękna pora. Wszystko budzi się do życia i kwitnie. To ja też. Mam już dziesięć miesięcy i potrafię już nawet sama stawać na nóżki. Robię to często, bo wszystko dookoła mnie bardzo interesuje. Chyba fajny jest ten świat! A pewnie, że tak! Coraz bardziej się cieszę, że już na nim jestem.

To nic, że czasami słyszę te niezbyt miłe słowa: „trzeci dziurawiec”, ważniejsze jest to, że na mnie nie krzyczą. Spać dają. Jeść dają. Zwłaszcza to mleczko z cycuszek mamusi mi bardzo smakuje. A i rosnę po nim jak na drożdżach.



Lubię też na dwór być zabierana. Wszystko mnie ciekawi. Rozglądam się zawsze dookoła, aż mnie nieraz szyjka boli od tego kręcenia główką. Na zdjęciu widać, że jesteśmy akurat na spacerku. Ja, wiadomo, na mamusi rękach, a moja o rok starsza siostrzyczka na rękach tatusia. Najstarszej siostrzyczki nie ma. Nie wiem, gdzie ją wcięło. Jest też z nami mamusi koleżanka z harcerstwa, pani Grekowa ze swoim syneczkiem a moim o miesiąc starszym kolegą.

Lata pędzą jak szalone i nie sposób je zatrzymać. Mam już trzy latka i bardzo lubię bawić się w ogrodzie. Kwiatki sięgają mi do kolan. Uwielbiam je zrywać i przystrajać nimi moją lalę.



Wszystkie trzy dziewczynki albo jak kto woli dziurawce, miałyśmy naprawdę radosne dzieciństwo. Rosłyśmy zdrowo i zawsze pięknie byłyśmy wystrojone przez mamusię. Wszystkie nasze ubranka mamusia szyła zawsze sama. Ba, nawet dla siebie i tatusia. Pamiętam, że maszyna do szycia często wieczorami turkotała. Miała kogo obszywać. Po wojnie trudno było cokolwiek kupić, a co dopiero ładne ubranka.



Czasami, kiedy mamusia była zajęta, opiekowała się nami ciocia Róża, tatusia kuzynka. Bardzo ją lubiłam. W niej też duża dawka testosteronu buzowała. I nigdy, co było dla mnie bardzo ważne, nie wypominała mi mojego dokazywania.



Powoli już chyba wszyscy zapominali, żem trzecim dziurawcem. Zresztą, ja też im w tym zapominaniu intensywnie i efektywnie pomagałam. Nie na darmo w mamusinym brzuszku z całych sił chłonęłam testosteron. Z roku na rok coraz bardziej stawałam się chłopczycą. Czasami tak dawałam rodzicom psoceniem popalić, że wystarczyłam im za dwóch synów... Tak zgodnie mówili.

W końcu wszyscy zaczęli wołać na mnie Mintek. To tatuś mi takie imię wymyślił. Zapewne nie bez kozery. A dlaczego takie akurat? To proste. Bo takie mu wyszło po zamianie mojego imienia na formę męską, czyli Halintek-Mintek. Bardzo byłam dumna z tego imienia... Też nie bez kozery.

cdn.


Ziemski satelita...

 


czwartek, 25 stycznia 2024

Różnica między wyobraźnią a fantazją...

 


Fantazja łagodzi trudy życia...

 


Fantastyczne wizje i myśli...



Smutne przeżycia dziesięciolatki

Zbliżały się wakacje. Och, jakże byłam szczęśliwa. Tym bardziej że po raz pierwszy miałam jechać na kolonię. I to tak daleko od rodziców. Aż do Żmigrodu koło Wrocławia. Byłam bardzo wdzięczna rodzicom, że mnie tam wraz z moją o rok starszą siostrzyczką wysyłają.


Kiedy po wcześniejszej dwutygodniowej półkolonii na kolonii w Żmigrodzie się już znalazłam, to i owszem, w pierwszym dniu nawet mi się podobało, ale w następnym, niestety, podobać mi się przestało. Dzieci były okropne, a kierowniczka kolonii, pani Klara, nie pozwoliła mi być z siostrą w tej samej grupie, chociaż to tatusiowi obiecała. Wiem, bo byłam przy tym. Dała mnie do młodszej grupy, w której wychowawczynią była pani Krysia. Strasznie gruba była ta nasza pani. Gruby miała też warkocz i długi aż do samej pupy. Nie polubiłam jej, gdyż ciągle wrzeszczała na dzieci i wszystkiego zabraniała. Chciałam natychmiast wracać do domu.

Pisałam codziennie rozpaczliwe listy do mojej mamusi. Wreszcie się rozchorowałam. Chociaż nie bardzo wiem na co. Fakt faktem, że nie miałam siły wstać z łóżka i ciągle zbierało mi się na wymioty.

Pani Krysia oddała mnie do izolatki. W izolatce leżała już Urszula, koleżanka z mojej miejscowości. Mieszkała na tej samej ulicy. Znałam ją dobrze, ale jakoś przy niej w izolatce wcale się lepiej nie poczułam. Dlaczego? Ano dlatego, że Urszula, leżąc na łóżku, robiła sobie naszyjnik… z much.

Akurat jak weszłam do izolatki, ona nanizywała na igłę z nitką złapane już wcześniej muchy. Widok był obrzydliwy. Ten jej niby naszyjnik cały się ruszał, bo niektóre muchy jeszcze żyły. Znów mnie wzięło na wymioty. A Urszula tylko się śmiała.

Pod wieczór, kierowniczka Klara, widząc, że izolatka w ogóle mi nie pomogła, wspaniałomyślnie pozwoliła mi spać z moją siostrą w jej sali. Ucieszyłam się, bo jakoś lepiej się czułam przy mojej siostrzyczce. Jak nigdy dotąd. Ale w końcu i przy niej ulgi nie zaznałam, bo niektóre dziewczyny z jej grupy ciągle się ze mnie naśmiewały. A w nocy straszyły duchami. Siostra nakrzyczała na nie, ale one jej nie słuchały.

Kiedy późno w nocy wreszcie przestały mnie straszyć, bo zmęczone usnęły, mogłam też usnąć. Niestety, kiedy się rano obudziłam, znów zwymiotowałam. Bo gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam przy łóżku olbrzymi słój wypełniony małżami. Niektóre małże wyłaziły akurat z muszel. Okropne obrzydzenie wtedy poczułam i siłą rzeczy musiałam puścić pawia.

Dziewczyny znów miały ubaw. One specjalnie ten słój koło mnie postawiły. Słyszały, że się brzydzę małż, a że dzień wcześniej były z grupą nad rzeką Barycz, nazbierały ich pełno, aby mi potem wetknąć je pod nos i czekać na reakcję. Okropne były te dziewczyny z grupy mojej siostry.

Po tygodniu, na kolonię przyjechała pani Grochowska, nasza sąsiadka. Mojej koleżanki Baśki mama. Zdziwiona byłam, bo Baśki na kolonii ze mną nie było. Potem się okazało, że to moja mamusia ją do mnie wysłała. Martwiła się o mnie po przeczytaniu moich rozpaczliwych listów. Sama nie mogła przyjechać, ponieważ mój braciszek był jeszcze malutki. Miał zaledwie pięć miesięcy.

Na widok pani Grochowskiej od razu lepiej się poczułam. Uczepiłam się jej i natychmiast chciałam wracać z nią do domu. Na początku ona mi obiecywała, że tak będzie, ale na drugi dzień rano powiedziała, że ja jednak muszę zostać na kolonii do końca, bo tak będzie dla mnie lepiej. Rozpłakałam się i czepiając się jej spódnicy, na siłę chciałam iść z nią na dworzec. Wtedy między nas wkroczyła pani Klara i powiedziała:

Jak się uspokoisz i zechcesz zostać na kolonii, to cię przeniosę do grupy twojej siostry i pozwolę pojechać z nimi na wycieczkę do wrocławskiego ZOO.

Grupa mojej siostry akurat ustawiała się do wyjazdu. Moja grupa była dzień wcześniej, ale ja z nimi nie byłam, gdyż leżałam w izolatce. Po jakimś czasie się uspokoiłam nieco i z bólem serca się zgodziłam.

Dobrze, to zostanę… — powiedziałam, pochlipując. — Z moją siostrą zostanę.

Kiedy pani Grochowska już poszła na dworzec, ja stanęłam obok siostry i chwyciłam ją mocno za rękę. Byłam pewna, że będzie tak, jak kierowniczka mówiła. Niestety, moje nadzieje wnet okazały się nader płonne. Pani Klara podeszła do mnie i powiedziała:

No niestety, nie możesz pojechać do ZOO, bo brakło biletów.

Myślałam, że mi się zaraz coś stanie. Tak mnie to podłamało. Byłam zrozpaczona. Moja rozpacz jednak bardzo szybko zamieniła się w bezgraniczną wściekłość. Wykrzyczałam pani Klarze prosto w twarz:

Pani jest wstrętną oszustką… Jak pani tak może! — i z krzykiem puściłam się biegiem na dworzec za panią Grochowską.

Nikt nie mógł mnie dogonić. A moja pani, pani Krysia, to już w ogóle. Spuchła na przedbiegu. Pani Grochowskiej jednak na dworcu już nie było widać. Do dziś nie wiem, czy pociąg już odjechał, czy się przede mną schowała. Musiałam wrócić na kolonię.

Pani Krysia złapała mnie za rękę i nie chciała puścić. Puściła dopiero wtedy, kiedy siostry grupa odjechała do Wrocławia. Nie odstępowała mnie zaś ani na krok. Czułam się osaczona. A ona nagle do mnie mówi:

Zaśpiewaj nam jakąś piosenkę. Słyszałam, że umiesz ładnie śpiewać.

Mi się żyć nie chce, a co dopiero śpiewać — ja jej na to ze łzami w oczach. W końcu łzy pociekły mi ciurkiem.

Pani Krysia widząc to, głośno zawołała:

Hej, dziewczynki, widzicie, jaka z niej beksa?! — i zaczęła śpiewać: — Beksa lala pojechała do szpitala…!!! — a za nią wszystkie dziewczynki…

No niestety, kolonie w Żmigrodzie były dla mnie istnym horrorem. Po powrocie do domu poprzysięgłam sobie, że już nigdy na żadne kolonie wysłać się nie dam. Całe podwórko mi współczuło. Wszyscy sąsiedzi. Okazało się, że moja mama na podwórku czytała moje rozpaczliwe listy. Pan Tabisz, najstarszy z naszych sąsiadów, ponoć miał wtedy wszem wobec powiedzieć: — „Zobaczycie, z naszej Halszki będzie kiedyś pisarka”.

Po tej nieszczęsnej kolonii, tatuś zawiózł mnie w moje ukochane miejsce na Ziemi, do Krosnowic koło Kłodzka. Do Cioci Rózi i kuzynów: Ryśka i Zbyszka.

No, tam to się zawsze wspaniale czułam. Wieś, góry, lasy, rzeka, a właściwie dwie rzeki, bo i Biała Lądecka, i Nysa Kłodzka. Tam zawsze miałam cudowne wakacje.

Jechałam do Krosnowic służbową Warszawą, bo tatuś przy okazji jechał też i na delegację do Jawora. Z nami jechał też pan Hermanowicz, tatusia współpracownik, i on, w czasie naszej podróży, cały czas ze mną rozmawiał i wypytywał mnie o różne rzeczy. Zrobił mi też taki mały test z wiedzy o roślinach uprawnych. Wskazywał na uprawne pola, jakie po drodze samochodem mijaliśmy i pytał mnie, co na nich rośnie.

Pan Hermanowicz był mną zachwycony, bo wszystkie rośliny odgadywałam bezbłędnie. Ja panem Hermanowiczem też byłam zachwycona, bo też mało kto z obcych mi ludzi, zechciał poświęcić mi tyle uwagi.


* Wspomnienia te dedykuję mojej wnuczce Indii, którą bardzo interesuje życie niegdysiejszych i dzisiejszych dzieci  w Polsce.


Słońce leczy...

 


sobota, 20 stycznia 2024

Wspomnienia z lat szkolnych z dedykacją*

Zbliża się już koniec roku szkolnego, bo oto jest 1 czerwca, Dzień Sportu. W sali gimnastycznej przygotowujemy się do pokazu sportowego. Trzy klasy naraz. Pokaz był taki sobie, bo wymuszony i nikomu z nas nie dawał większej satysfakcji.


(Hi, hi!... Trzy klasy i tylko jedna blond łepetyna... Moja).


Ciągle spoglądałyśmy na zegarki. Chciało się już być poza murami tego przybytku, bo na dworze cudowna pogoda. A na podwórku szkolnym czekały nas jeszcze krótkie pokazy, ale w promieniach słonecznych zawsze to raźniej i weselej.

No ale póki co, trzeba jeszcze wykonać to, czego od nas wymagano. Potem łaskawie już wypuszczą nas wreszcie na dwór. Wszystkie pokazowe ćwiczenia wykonałyśmy bezbłędnie. Profesorki od WF-u są zadowolone. To i dobrze, bo może ich zadowolenie udzieli się też i nam.





Po gromkich brawach widzów, czyli ciała pedagogicznego i uczniaków, poczułyśmy już w pełni zadowolenie. Ale i tak tęsknym okiem spoglądałyśmy na okna, na których słoneczko ścieliło swoje cudowne złote promienie. Jeszcze tylko jeden pokaz i jazda na podwórko... Huuurrraaa!

No wreszcie w słoneczku. Pokażemy jeszcze, co potrafi nasza klasa i wreszcie będzie można odsapnąć. Przed wejściem do sali gimnastycznej zebrała się dość spora grupa widzów, więc staramy się dobrze wypaść. Nawet nam się to udaje, wszak dużo ćwiczyłyśmy na lekcjach WF-u pod okiem naszej pani profesor.

Hmmm... No może tylko Hela stoi w zbyt szerokim rozkroku, ale chyba tego nikt nie zauważył, bo brawa dostałyśmy gromkie. Pamiętam, że Hela zawsze po lekcjach WF-u, kiedy ćwiczyłyśmy układ piramid, psioczyła na Krysię, że całym ciężarem przechyla się na jej rękę i kazała jej choć trochę samej trzymać się ziemi.

Widocznie Krysi to łatwo nie przychodziło, więc nic dziwnego, że i tym razem jest podobnie, i choć Hela robi dobrą minę, rozkracza się zdrowo.

Nie to, co Kazia, ta to stoi równiutko, wyprostowana i zupełnie nie odczuwa mojego ciężaru. Bo też ja, urodzona gimnastyczka, nie jedną figurę, nawet akrobatyczną, potrafię zrobić.



Łatwo jest mnie wszędzie rozpoznać, i to nie tylko ze względu na moje wygimnastykowanie, ale na mój biały łeb, ponieważ jestem jedyną blondynką w klasie. Poza mną większość to szatynki, kilka brunetek i jedna ruda... Ha, coś mi się wydaje, że jestem jedyną właścicielką blond łepetyny w całej szkole.

Śmieszył mnie profesor od Biurowości, bo zawsze zwracał się do mnie: — „Blond Wenus Czerwononóżka”. Fajnie, nie? Nie wiem, czemu "Wenus", a że "Czerwononóżka" to ze względu na moje ulubione czerwone rajstopy, które często miałam na nogach.



Druga piramida wyszła nam wspaniale. Hi, hi!... na solidnej postawie w postaci postawnej Eli nie ma prawa się zawalić. Wprawdzie Ela niewiele musiała się przy niej namęczyć, ale swoją posturą robiła wrażenie stabilności i równowagi piramidy.

Potem jeszcze kilka innych piramid zaprezentowałyśmy i byłyśmy już wolne. Wreszcie mogłyśmy się przebrać w normalne ciuchy, poprawić fryzury... i heya! w miasto.





Cieszyło nas to bardzo, tym bardziej że to tylko ze względu na szkolne święto wspaniałomyślnie pozwolono nam przyjść do szkoły w swoich normalnych ciuchach.

A to dla nas rzeczywiście wielkie święto, bo tak na co dzień to tylko nakazy, zakazy i źle pojęta dyscyplina. Brrr… strasznie niesprawiedliwy to był czas. Chociaż nie, bo z tego, co zaobserwowałam, to chyba jednak nie dla wszystkich był taki znów „brrr”. Dla dziewcząt z klasy tak zwanej "miejscowych" nie był z pewnością. One zawsze miała fory, i to pod każdym względem. Mogły się nawet ubierać bardziej swobodnie niż my, dziewczyny dojeżdżające z innych miast i wiosek.

Wiem, co mówię, bo ja zawsze miałam problemy za swój wygląd. Od kiedy mini weszło do mody, parę razy lądowałam w gabinecie dyrektorki, by się wytłumaczyć ze swojego ubioru i złożyć solenne przyrzeczenie, iż będę ubierała tylko spódniczki do połowy kolan, jak na uczennicę przystało.

Niektóre dziewczyny z klasy miejscowych też zaczynały nosić mini, ale jakoś żadna z nich nigdy nie musiała się z tego tłumaczyć w gabinecie dyrektorki. Co za niesprawiedliwość! Dlaczego tylko ja? Odpowiedź przyszła niebawem.

Nasz wychowawca udzielił mi jej na lekcji wychowawczej. Otóż okazało się, że to profesorka Ekonomii ciągle na mnie nadaje do pani dyrektor. Ta zarozumiała i zadufana w sobie stara panna. Ona od dawna była znana z tego, że z lubością tępiła wszystkie dziewczyny, które w miarę były ładne i potrafiły się podobać. Sama zaś stroiła się aż do przesady i jeszcze do tego romansowała z zastępcą dyrektorki. Aż nieprzyjemnie było na to patrzeć, wszak on był żonatym facetem.

Co za obłudnica! Raz na lekcji wezwała mnie do swojego biurka i ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu z centymetrem w ręku przystąpiła do mierzenia mojej spódniczki. Wreszcie, kiedy już ją zmierzyła, z niesmakiem stwierdziła, iż wygrała zakład z profesorką od Historii.

W końcu wyszło na jaw, że obie się założyły o to, czy moja spódniczka jest krótsza od strony Trybuny Ludu, czy dłuższa. Była krótsza. Cała klasa była zdumiona jej miną. Ja z resztą też. No bo skoro zakład wygrała, to czemu ta jej mina była taka zniesmaczona?

Byłam pewna, że za tą jej miną pójdą dalsze konsekwencje. No i poszły, gdyż już na drugi dzień w gabinecie pani dyrektor, od długiego stania, robiłam doły w jej dywanie. Wkurzyłam się nie na żarty tym ciągłym prześladowaniem mnie za moją spódniczkę i wzięłam się na sposób.

Jaki? Już opowiadam. Otóż przyszyłam do mojej spódniczki jedną część zamku błyskawicznego, drugą zaś naszyłam na kawałek takiego samego materiału co moja spódniczka, i gdy szłam do szkoły, tę część przedłużenia spódniczki doczepiałam, a kiedy ze szkoły wychodziłam, odczepiałam… No i wyszło na to, że i wilk był syty i owca cała.

Dzięki mojemu fortelowi zaznałam chwilowy spokój i przez jakiś czas dołów w dywanie pani dyrektor nie robiłam.


* Wspomnienia te dedykuję mojej wnuczce Indii, którą bardzo interesuje życie niegdysiejszej i dzisiejszej młodzieży w Polsce.


Wyobraźnia to moc, to empatia, kreatywność i radość życia...

 


Zima ciągle trwa... i trwać ma

Tak, zima ciągle trwa i jest bardzo mroźnie. Przynajmniej u nas. I według prognoz taka właśnie ma trwać jeszcze przez kilka dni. W mieście wprawdzie śniegu już niewiele i już nie taki całkiem biały. Za to za miastem, na polach, w lasach cudownie biało.



Wiem, bo dzisiaj skoro świt ruszyłam z kijkami w góry. I to już z domu. Auta nie ruszałam, bo nie chciało mi się drapać zamrożonych szyb.

Słoneczko coraz bardziej starało się rozweselić poranek. Maszerowało mi się więc wspaniale.

I kiedy tak zasuwałam po skrzypiącym śniegu, w uszach zabrzmiał mi nagle śpiew moich wnuczków... Skąd ten śpiew? Ano stąd, że dawno, dawno temu specjalnie na nasze zimowe wędrówki napisałam im piosenkę, parafrazując częściowo wiersz Marii Konopnickiej i one zawsze ją śpiewały — z wielkim oddaniem i co tchu w piersiach.

Niewiele się zastanawiając... Chociaż nie, na ułamek sekundy się jednak zastanowiłam, bo rozglądnęłam się dookoła, czy nikt nie idzie... zaczęłam śpiewać i ja, a właściwie wydzierać się, tak samo jak moje wnuczki z wielkim oddaniem i co tchu w piersiach (a co se miałam żałować):


Hu, hu, ha! Zima ciągle trwa!

My się zimy nie boimy,

My się zimą wciąż bawimy...

Niechaj zima ta — jak najdłużej trwa!


Hu, hu, ha! Zima nie jest zła!

Choć nas szczypie w nosy, w uszy,

Choć nam śniegiem w oczy prószy...

Niechaj zima ta — jak najdłużej trwa!


Hu, hu, ha! Zima nie jest zła!

Frajdy nie szczędzi wszak nikomu...

Wyjdź więc czasem do niej z domu.

I... ???!

Niechaj zima ta — jak najdłużej trwa!



Z pór roku wprawdzie najbardziej lubię wiosnę, ale na zimę nie narzekam. Aż taka zła to ona znowuż nie jest. Jak się chce, można ją nawet polubić... I byle do wiosny!


Fantazjowanie i zabawa kolorami uspokaja psychikę...

 


Kiedy masz dość białej zimy...



czwartek, 18 stycznia 2024

Śmiej się z samego siebie...

 


Nie ma to jak w duecie...

 


Przygoda szczura z domu Kopciuszka...

 


Jak Wróżka wysłała Kopciuszka i jej szczury na bal...

 


środa, 17 stycznia 2024

Walka o dwóch przestępców, zwanych przez pisowców więźniami politycznymi...

Kaczyński z pewnością będzie walczył o Kamińskiego i Wąsika do upadłego. I chociaż, co trzeba zaznaczyć, nie tyle mu o nich chodzi, ile o swoje cztery litery. I tak na wszelki wypadek, o cztery litery mocno powiązanych z jego procederami ministrów, szefów spółek i fundacji. Wszak ich zachowania nie może być pewny, a i tego, czy będą trzymać gęby na kłódkę w razie ewentualnych procesów sądowych.

Ten podły człowieczek dobrze wie, że jak obaj skazani przestępcy, poczują się w więzieniu niedostatecznie przez niego "zaopiekowani", zaczną sypać, a wtedy on i większość jego mafii podzielą ich los.

Nietrudno się domyślić, że naszym wielkim aktorem prezydentem Andrzejem Dudą targają podobne odczucia. Chociażby ze względu na jego wybór na drugą kadencję, kiedy to Pegazus w rękach obu skazanych pracował na wysokich obrotach.


Oblicza miłości...

 


poniedziałek, 15 stycznia 2024

Przyroda, wybitna artystka

Przyroda, jak na prawdziwą artystę przystało, zdobi nasz świat. Z najdrobniejszych nawet rzeczy, potrafi stworzyć piękne obrazki. Człowieka zaś rolą jest je podziwiać... i utrwalać. Są przecież bardzo nietrwałe.

Tak jak ta lodowa syrenka na tui. Topi się szybciej, bo dochodzi do niej trochę ciepła z mojego domu.



No niech mi kto powie, że obrazki zimowej przyrody nie są piękne!... To...to, to nie uwierzę.


Serce z kamienia...

 


Kąpiel słoneczna ku zdrowotności...

 



niedziela, 14 stycznia 2024

Klucz do serca...

 


Piękna pogoda jest dziś na dworze

Zima. Pora roku przez jednych lubiana, przez innych nie. Każdy ma swoje powody, by ją lubić lub nie. Jednak wszyscy z pewnością przyznamy, że uroku odebrać jej nie można. Zwłaszcza w promieniach słońca.

Jedni ją podziwiają, spacerując lub wędrując, inni, oblegając górskie stoki, szusując.

Zimą można się zachwycać także w trakcie posilania się. I tak: jedni jedzą to, co w plecaku mają, inni zaś to, co na stół dostają.



Piękna pogoda jest dziś na dworze,

Trudno więc nie być w dobrym humorze.

Śniegiem prószyło przez całą noc,

Białego puchu jest przeto moc.


Ochota na życie...