Zbliżały
się wakacje. Och, jakże byłam szczęśliwa. Tym bardziej że po
raz pierwszy miałam jechać na kolonię. I to tak daleko od
rodziców. Aż do Żmigrodu koło Wrocławia. Byłam bardzo wdzięczna
rodzicom, że mnie tam wraz z moją o rok starszą siostrzyczką
wysyłają.
Kiedy po
wcześniejszej dwutygodniowej półkolonii na kolonii w Żmigrodzie
się już znalazłam, to i owszem, w pierwszym dniu nawet mi się
podobało, ale w następnym, niestety, podobać mi się przestało.
Dzieci były okropne, a kierowniczka kolonii, pani Klara, nie
pozwoliła mi być z siostrą w tej samej grupie, chociaż to
tatusiowi obiecała. Wiem, bo byłam przy tym. Dała mnie do młodszej
grupy, w której wychowawczynią była pani Krysia. Strasznie gruba
była ta nasza pani. Gruby miała też warkocz i długi aż do samej
pupy. Nie polubiłam jej, gdyż ciągle wrzeszczała na dzieci i
wszystkiego zabraniała. Chciałam natychmiast wracać do domu.
Pisałam
codziennie rozpaczliwe listy do mojej mamusi. Wreszcie się
rozchorowałam. Chociaż nie bardzo wiem na co. Fakt faktem, że nie
miałam siły wstać z łóżka i ciągle zbierało mi się na
wymioty.
Pani
Krysia oddała mnie do izolatki. W izolatce leżała już Urszula,
koleżanka z mojej miejscowości. Mieszkała na tej samej ulicy.
Znałam ją dobrze, ale jakoś przy niej w izolatce wcale się lepiej
nie poczułam. Dlaczego? Ano dlatego, że Urszula, leżąc na łóżku,
robiła sobie naszyjnik… z much.
Akurat
jak weszłam do izolatki, ona nanizywała na igłę z nitką złapane
już wcześniej muchy. Widok był obrzydliwy. Ten jej niby naszyjnik
cały się ruszał, bo niektóre muchy jeszcze żyły. Znów mnie
wzięło na wymioty. A Urszula tylko się śmiała.
Pod
wieczór, kierowniczka Klara, widząc, że izolatka w ogóle mi nie
pomogła, wspaniałomyślnie pozwoliła mi spać z moją siostrą w
jej sali. Ucieszyłam się, bo jakoś lepiej się czułam przy mojej
siostrzyczce. Jak nigdy dotąd. Ale w końcu i przy niej ulgi nie
zaznałam, bo niektóre dziewczyny z jej grupy ciągle się ze mnie
naśmiewały. A w nocy straszyły duchami. Siostra nakrzyczała na
nie, ale one jej nie słuchały.
Kiedy
późno w nocy wreszcie przestały mnie straszyć, bo zmęczone
usnęły, mogłam też usnąć. Niestety, kiedy się rano obudziłam,
znów zwymiotowałam. Bo gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam przy łóżku
olbrzymi słój wypełniony małżami. Niektóre małże wyłaziły
akurat z muszel. Okropne obrzydzenie wtedy poczułam i siłą rzeczy
musiałam puścić pawia.
Dziewczyny
znów miały ubaw. One specjalnie ten słój koło mnie postawiły.
Słyszały, że się brzydzę małż, a że dzień wcześniej były z
grupą nad rzeką Barycz, nazbierały ich pełno, aby mi potem
wetknąć je pod nos i czekać na reakcję. Okropne były te
dziewczyny z grupy mojej siostry.
Po
tygodniu, na kolonię przyjechała pani Grochowska, nasza sąsiadka.
Mojej koleżanki Baśki mama. Zdziwiona byłam, bo Baśki na kolonii
ze mną nie było. Potem się okazało, że to moja mamusia ją do
mnie wysłała. Martwiła się o mnie po przeczytaniu moich
rozpaczliwych listów. Sama nie mogła przyjechać, ponieważ mój
braciszek był jeszcze malutki. Miał zaledwie pięć miesięcy.
Na widok
pani Grochowskiej od razu lepiej się poczułam. Uczepiłam się jej
i natychmiast chciałam wracać z nią do domu. Na początku ona mi
obiecywała, że tak będzie, ale na drugi dzień rano powiedziała,
że ja jednak muszę zostać na kolonii do końca, bo tak będzie dla
mnie lepiej. Rozpłakałam się i czepiając się jej spódnicy, na
siłę chciałam iść z nią na dworzec. Wtedy między nas wkroczyła
pani Klara i powiedziała:
— Jak
się uspokoisz i zechcesz zostać na kolonii, to cię przeniosę do
grupy twojej siostry i pozwolę pojechać z nimi na wycieczkę do
wrocławskiego ZOO.
Grupa
mojej siostry akurat ustawiała się do wyjazdu. Moja grupa była
dzień wcześniej, ale ja z nimi nie byłam, gdyż leżałam w
izolatce. Po jakimś czasie się uspokoiłam nieco i z bólem serca
się zgodziłam.
— Dobrze,
to zostanę… — powiedziałam, pochlipując. — Z moją siostrą
zostanę.
Kiedy
pani Grochowska już poszła na dworzec, ja stanęłam obok siostry i
chwyciłam ją mocno za rękę. Byłam pewna, że będzie tak, jak
kierowniczka mówiła. Niestety, moje nadzieje wnet okazały się
nader płonne. Pani Klara podeszła do mnie i powiedziała:
— No
niestety, nie możesz pojechać do ZOO, bo brakło biletów.
Myślałam,
że mi się zaraz coś stanie. Tak mnie to podłamało. Byłam
zrozpaczona. Moja rozpacz jednak bardzo szybko zamieniła się w
bezgraniczną wściekłość. Wykrzyczałam pani Klarze prosto w
twarz:
— Pani
jest wstrętną oszustką… Jak pani tak może! — i z krzykiem
puściłam się biegiem na dworzec za panią Grochowską.
Nikt nie
mógł mnie dogonić. A moja pani, pani Krysia, to już w ogóle.
Spuchła na przedbiegu. Pani Grochowskiej jednak na dworcu już nie
było widać. Do dziś nie wiem, czy pociąg już odjechał, czy się
przede mną schowała. Musiałam wrócić na kolonię.
Pani
Krysia złapała mnie za rękę i nie chciała puścić. Puściła
dopiero wtedy, kiedy siostry grupa odjechała do Wrocławia. Nie
odstępowała mnie zaś ani na krok. Czułam się osaczona. A ona
nagle do mnie mówi:
— Zaśpiewaj
nam jakąś piosenkę. Słyszałam, że umiesz ładnie śpiewać.
— Mi
się żyć nie chce, a co dopiero śpiewać — ja jej na to ze łzami
w oczach. W końcu łzy pociekły mi ciurkiem.
Pani
Krysia widząc to, głośno zawołała:
— Hej,
dziewczynki, widzicie, jaka z niej beksa?! — i zaczęła śpiewać:
— Beksa lala pojechała do szpitala…!!! — a za nią wszystkie
dziewczynki…
No
niestety, kolonie w Żmigrodzie były dla mnie istnym horrorem. Po
powrocie do domu poprzysięgłam sobie, że już nigdy na żadne
kolonie wysłać się nie dam. Całe podwórko mi współczuło.
Wszyscy sąsiedzi. Okazało się, że moja mama na podwórku czytała
moje rozpaczliwe listy. Pan Tabisz, najstarszy z naszych sąsiadów,
ponoć miał wtedy wszem wobec powiedzieć: — „Zobaczycie, z
naszej Halszki będzie kiedyś pisarka”.
Po tej
nieszczęsnej kolonii, tatuś zawiózł mnie w moje ukochane miejsce
na Ziemi, do Krosnowic koło Kłodzka. Do Cioci Rózi i kuzynów:
Ryśka i Zbyszka.
No, tam
to się zawsze wspaniale czułam. Wieś, góry, lasy, rzeka, a
właściwie dwie rzeki, bo i Biała Lądecka, i Nysa Kłodzka. Tam
zawsze miałam cudowne wakacje.
Jechałam
do Krosnowic służbową Warszawą, bo tatuś przy okazji jechał też
i na delegację do Jawora. Z nami jechał też pan Hermanowicz,
tatusia współpracownik, i on, w czasie naszej podróży, cały czas
ze mną rozmawiał i wypytywał mnie o różne rzeczy. Zrobił mi też
taki mały test z wiedzy o roślinach uprawnych. Wskazywał na
uprawne pola, jakie po drodze samochodem mijaliśmy i pytał mnie, co
na nich rośnie.
Pan
Hermanowicz był mną zachwycony, bo wszystkie rośliny odgadywałam
bezbłędnie. Ja panem Hermanowiczem też byłam zachwycona, bo też
mało kto z obcych mi ludzi, zechciał poświęcić mi tyle uwagi.
* Wspomnienia te dedykuję mojej wnuczce Indii, którą bardzo interesuje życie niegdysiejszych i dzisiejszych dzieci w Polsce.