Dzień się budził. Na
dworze świtało. Słońce wyłaniało się powolutku z różowej
poświaty zza horyzontu i zaglądało ciekawym okiem na Ziemię.
Ziemia również budziła się ze snu. Ptaki coraz głośniej
śpiewały, ćwicząc swoje głosy przed całodziennym
koncertowaniem. Zwierzęta podnosiły się ze swoich legowisk,
przeciągając się na wszystkie strony. Tak prostowały swoje
zdrętwiałe od spania grzbiety i nogi. Pomrukując i popiskując
przy tym cichutko, z zadowoleniem witały nowy dzień. Gdzieś w
oddali słychać było głośne: — „huhu, huhuuu, huhuuuu!”,
które umilkło po chwili. To sowa powracała z nocnych łowów i
swoim pohukiwaniem dawała znać wszystkim nocnym zwierzętom i
ptakom, że oto nadszedł czas, aby po pracowitej nocy udać się na
spoczynek. Był to również znak i dla dzięcioła, lekarza lasu, że
nadszedł już czas, aby przystąpić do pracy. Słychać było więc
jak głośno, coraz głośniej opukuje drzewa. A to jego lecznicze
stukanie dziobem, rozbudzone już na dobre echo, roznosiło po całym
lesie.
Las
ożywał po nocnym uśpieniu. Wiaterek zaczynał poranną igraszkę i
dmuchał delikatnie w liście drzew, a te, poruszały się lekko i
cichutko szumiały. Wtedy rozbawiony wiaterek przystąpił do
mocniejszego dmuchania i wiał już między drzewami z dźwięcznym
poszumem. Przenosił się coraz dalej i dalej, aż w końcu zaczął
hulać wśród strzelistych skał, dorzucając do porannej, jakże
łagodnej i spokojnej muzyki, coraz to mocniejsze akordy. Zadowolone
echo ochoczo roznosiło je do najmniejszych nawet zakamarków
leśnych. I gdy one, odbijając się od nich wracały z powrotem,
rzucało nimi radośnie o pojedyncze skały, rozdrabniając na wiele
drobniutkich taktów. Te takty wiaterek podrywał radośnie i bardzo
już mocnym podmuchem wdmuchiwał je we wszystkie szczeliny skalne,
nawet w najmniejsze. A te, przeciskając się przez nie, nabierały
mocy tysięcy fujarek i przekształcały się w głośną, melodyjną
muzykę, która już swobodnie docierała wprost do komnat jaskini.
Takie to właśnie cudownie brzmiące takty poranka
budziły leśne ludki codziennie ze snu w ich podziemnym pałacu.
Każdy z nich po przebudzeniu uwielbiał poleżeć sobie jeszcze
chwileczkę w łóżku i z zamkniętymi oczami się w nie wsłuchiwać.
One zawsze wprawiały ich w miły i radosny nastrój na cały dzień.
Chwatko
już nie spał, ale bez ruchu i zamkniętymi oczami leżał ciągle w
swoim łóżku. Z przyjemnością wsłuchiwał się w dobiegające z
zewnątrz odgłosy leśnej przyrody. Ogarniał go błogi spokój i
przyprawiał o krótkotrwałą amnezję. Zapomniał o wszystkich
problemach dnia poprzedniego, a nawet o czekających na niego w
obecnym dniu. Pragnął choć na chwilę jeszcze taki stan
przedłużyć, ale podświadomie bardziej niż świadomie czuł, że
coś mu w tym przeszkadza i karze otworzyć oczy. I gdy je otworzył,
zobaczył dwie pary oczu wpatrujące się w niego. Wrzasnął
przerażony:
— Borze
mój zielony!
— Przykro
mi, Chwatko, że cię tak wystraszyłem — powiedział K-1 i spuścił
ze smutkiem głowy.
— No
coś ty, K-1! Wcale mnie nie wystraszyłeś. Miałem tylko jakiś
niezbyt miły sen. — Chwatko na szybko wymyślił małe kłamstewko,
aby nie sprawiać przykrości K-1.
— Właśnie.
Już od jakiegoś czasu obserwuję ciebie, bo obudziły mnie twoje
głośne postękiwania. Raz nawet zacząłeś machać rękami i
krzyknąłeś: „uciekajmy!”. Już chciałem cię obudzić, aby
przerwać ci ten koszmar senny, ale nagle się uspokoiłeś, leżałeś
już cichutko i spokojnie… a nawet zacząłeś się uśmiechać.
— Słyszysz
tę muzykę?
— Słyszę.
Od dawna się w nią wsłuchuję. Co to za muzyka?
— Poranna
rapsodia. Po najstraszniejszych nawet koszmarach sennych, gdy ją
usłyszysz i się w nią wsłuchasz, ona jak balsam ukoi twą duszę.
Uwielbiam takie przebudzenie.
— Muzyka
istotnie piękna.
— No,
to piękne przebudzenie mamy już za sobą. Czas na przywitanie dnia.
A dzień ma być dzisiaj bardzo ciekawy. I nie ukrywam, że nieco
niebezpieczny. Ale jak tu dziewczynom odmówić?
— Nie,
Chwatko, na pewno nie można odmówić. Jeszcze by pomyślały, że z
tchórzami mają do czynienia. Damy sobie radę. Zobaczysz!
— Myślę
nawet, że nie mamy innego wyjścia.
Po
godzinie wszystkie dzieci były gotowe już do drogi. Szczęśliwe i
uśmiechnięte zapakowywały jeszcze tylko swój prowiant na
wycieczkę. A było tego bez liku. Już wszystkie trzy mamy i dwie
babcie zadbały o to i dołożyły wiele starań, by im niczego nie
brakowało. Przecież miały być, za ich zgodą, cały dzień poza
domem. Były tam więc pyszne kanapki, słodkie ciasteczka, osiem
smakowitych naleśniczków z dnia poprzedniego, a nawet dla każdego
po kawałku szarlotki, którą babcia Miła specjalnie dla nich
upiekła wieczorem. Było także dużo napojów: sok malinowy, kompot
z jabłek, a nawet woda źródlana. Wszystkie te pyszności dzieci
pakowały do dużego pojemnika specjalnie przygotowanego przez K-Y,
który można było bez problemu przymocować do kierownicy
samopojazdu. I kiedy K-1 wraz z ojcem K-Y już go solidnie
przymocowali, wtedy podoczepiali jeszcze kilka nowych rzeczy do
oprzyrządowania samopojazdu. Chwatko, widząc to, tylko się
uśmiechał do K-1 i dalej pakował swój plecak. A trzeba przyznać,
że pakował go o wiele staranniej niż zwykle.
Zaraz po
śniadaniu wszystkie dzieci ludkowe przebrały się w swoje podróżne
kombinezony, aby tym razem wygodniej im się jechało na spotkanie z
przygodą i… w poszukiwaniu białych lilii... Ale o tym sza! Żadne
z dzieci nie mogło głośno wypowiedzieć tych magicznych dwóch
słów, bo gdyby je starsi usłyszeli, to mogłyby zapomnieć o
swojej wycieczce. Starsze dzieci na wszelki wypadek nie wtajemniczały
bliźniaków w plan wycieczki, bo jeszcze któryś z nich mógłby
się niechcący wygadać. Jak Gagatek z tym „zawałem”. Dobrze,
że poprzedniego wieczoru Gaga poszli szybciej spać i nic na ten
temat nie słyszeli. Teraz wystarczyło im tylko trzymać język za
zębami. Gaga też jakoś dziwnie nie dopytywali się, gdzie jadą
tym razem. Byli szczęśliwi jak dwa skowronki o poranku i
zadowoleni, że w ogóle jadą.
Wszystko
było już zapięte na ostatni guzik. Tylko wskakiwać na
samopojazd... i w drogę! Witaj przygodo! I już dzieci prawie
zamierzały to zrobić, gdy nagle K-2 zawołała:
— Popatrzcie
tam! Kogo ja widzę? Moje kochane zawiniątka szczurkowate pełzną
do nas… I co zrobimy? Patrzcie, jak się śpieszą. Coś mi się
zadaje, że one zamierzają z nami się udać na wycieczkę.
— No
wiecie co? Rzeczywiście, pędzą jak szalone, jak na swoje
możliwości — powiedział Chwatko, ubawiony widokiem śpieszących
się jaszczurek. — Gaga, skoczcie no szybko po ich koszyczek do
pokoju Śmieszki i K-2. Nie ma wyjścia, muszą jechać z nami, bo
się jeszcze rozchorują z tęsknoty za K-2. No, jazda chłopaki,
ruszajcie się!
— I
znowu my? — z niezadowoloną miną burknął Gagatek, ale gdy
zobaczył proszące spojrzenie K-2, od razu ochoczo wystartował z
miejsca. Po kilku krokach zawrócił jednak. Złapał Gabcia za pasek
kombinezonu i pociągnął za sobą. — No, rusz się wreszcie. Coś
taki niemrawy? Wyglądasz na okrutnie zblazowanego. A już wiem, to
ten szarobury kombinezonik tak na ciebie działa. Mnie się też ten
smutny kolor nie podoba. Wiesz, poprosimy K-2, aby jakoś upodobniła
te nasze odzienia do swojego. Co, K-2? Jest to jakimś księżycowym
cudem do zrobienia?
— Pędźcie
już, pędźcie Gaga! Już K-2 odstawi malowanie jak się patrzy.
Możecie być pewni. To akurat ona uwielbia — zawołał ubawiony
K-Y. Po czym nachylił się do papcia Chwata i powiedział: —
Lepiej niech wezmą ze sobą te nieszczęsne jaszczurki, bo nie wiem,
co miałbym z nimi robić. Jakoś mi się one nie bardzo podobają,
no… z wyglądu przynajmniej, a K-2 prosiła mnie, abym się nimi
zajął podczas jej nieobecności. A tak, to ona sama się nimi
zajmie. Ona już wie, co im potrzeba.
Po
krótkiej chwili wszystko już było zupełnie gotowe do drogi.
Jaszczurki siedziały już w koszyczku pod nogami K-2 i wystawiały
swoje łebki z ciekawości. Dzieci też już stały na swoich
miejscach i ze szczęśliwymi minami trzymały się poręczy. A już
najbardziej tryskał szczęściem Gagatek, gdyż podczas załadunku
zwinek na pokład samopojazdu, został zapewniony przez K-2, iż na
pierwszym postoju zmieni jego i Gabcia wygląd. Zrozumiałe więc, że
miał jeszcze więcej powodów do radości.
Dzieci
były gotowe do startu w nieznane. Czekały tylko na komendę papcia
Chwata. A papcio Chwat z komendą zwlekał. Tak bardzo mu się dzieci
na tym „nieziemskim” ziemskim pojeździe podobały, że chciał
sobie tym obrazkiem trochę dłużej oko nacieszyć. W końcu
popatrzył na wszystkich starszych zebranych na podwórku celem
pożegnania dzieci, potem jeszcze raz na wszystkie dzieci i ich
rozjechane w uśmiechu buzie, i głośno oraz przeciągle zawołał:
— W
droooooogę!!!
Jakie to
wspaniałe uczucie ruszyć tak w drogę w nieznane, na spotkanie z
przygodą. Wszystkie dzieci doświadczały tego wspaniałego i
emocjonalnego uczucia pełną piersią. Radosne pędziły przed
siebie i rozglądały się po soczystozielonym lesie. Wpatrywały się
w drzewa kołyszące się na wietrze. Podziwiały malutkie polanki
przyozdobione pięknym kwieciem. Co rusz spoglądały też w błękitne
niebo skąpane w złotych promieniach słońca. Wsłuchiwały się w
melodyjne śpiewy ptaków i przeróżne odgłosy lasu, jakie cudowna
ziemska przyroda ofiarowywała swoim wrażliwym słuchaczom.
Dzieci
mogłyby tak gnać przed siebie w nieskończoność, rozkoszując się
wszystkim dookoła, gdyby nie jeden towarzysz podróży. Chodziło
naturalnie o Gagatka. Gagatkowi i owszem, bardzo się podobała jazda
i to wszystko dookoła, czego był świadkiem, ale przecież nie mógł
zapomnieć o tak ważnej sprawie, jak zmiana jego wizerunku w
wykonaniu K-2. Nalegał więc, aby wreszcie zrobić pierwszy postój.
Nie zamierzał ukrywać w jakim celu. Cel miał tylko jeden.
— Popatrzcie
tylko, jaki ten nasz świat jest piękny i kolorowy — zachwycał
się głośno. — Tylko my psujemy całe to jego piękno naszym
szaroburym wyglądem. Zatrzymajmy się więc i niech nas K-2 wreszcie
upiększy… No, chociażby mnie, jak wy nie chcecie. Bo też to
tylko ja wpadłem na taki kolorowy pomysł… K-1, słyszysz co
mówię?! Ja wiem, że to ciężko ci zrozumieć, bo ty sam swoim
wyglądem aż razisz w oczy, tak pięknie wyglądasz. A my…
— Już
dobrze, dobrze! — K-1 przerwał Gagatkowi mowę. — Zaraz
zatrzymamy się na chwilę, bo i tak muszę z Chwatkiem pogadać na
temat dalszej drogi.
— Kochany
jesteś! — zakwilił z radości Gagatek. I nagle się zadumał, a
po chwili zapytał: — Ty, K-1, a gdzie my właściwie dzisiaj
jedziemy?... A zresztą, wszystko mi jedno gdzie. Byle razem, byle
daleko, no i… byle kolorowo.
Dojeżdżali
akurat do niewielkiej polanki, która wyłoniła się nagle zza
leśnej gęstwiny i ukazała się oczom dzieci w swej pełnej krasie.
A było na co popatrzeć, tak bajecznie była kolorowa. Na zielonym
tle traw przeważały białe stokrotki, pomiędzy nimi wystawiały
swe łebki: chabry bławatki, czerwone maki, żółte mniszki,
szafirowe krokusy, liliowe storczyki, czerwone koniczynki, a nawet
drobniutkie żółte kaczeńce. Widok był przepiękny. Dzieciom aż
dech zaparło. A Nosolek to już był w siódmym niebie. Przymykał
tylko oczy, i by nie uronić żadnego zapachu, delikatnie wciągał
nosem powietrze. Wymarzone miejsce na postój. K-1 zatrzymał
samopojazd i dzieci zeskoczyły z niego z wielką radością. Chciały
z bliska przyjrzeć się temu kolorowemu arcydziełu matki natury.
Biegały więc po polanie i rozkoszowały się jej widokiem i
zapachem. Nosolek zaś wyłożył się na trawie i tyle było go
widać. Ale słychać było, bo swym kinolkiem dość głośno
wciągał aromaty polanki. A Gagatek, skacząc po polanie niczym
konik polny, wykrzykiwał, że każdy ma wybrać dla siebie taki
kolor, w jakim jest kwiat, który mu się najbardziej podoba. K-2 zaś
nakazywał mieszać już farby i przygotowywać się do malowania
każdego w wybranym przez niego kolorze.
Wcześniej
nikt oprócz Gagatka nie uskarżał się na kolor podróżnego
kombinezonu. Pomysł Gagatka wydał się jednak wszystkim nawet dość
zabawny. Tym bardziej, że K-2 z dziwnie tajemniczą miną wyrażała
natychmiastową chęć do malowania.
K-2
wyciągnęła z pasa bezpieczeństwa jakieś malutkie pojemniczki i
kazała wszystkim ludkom ustawić się w szeregu oraz zamknąć oczy
i buzie. Kiedy to uczynili, od razu oddała się swemu artystycznemu
zajęciu. Naciskając na zaworki różnokolorowych pojemniczków,
kierowała syczący strumień farby na kombinezon każdego ludka z
osobna. Każdego z nich malowała według jego życzenia.
Chwatko
wymyślił dla siebie kolor chabrowy. Gryzio oczywiście wybrał
kolor czarny, ale po protestach dzieci zmienił na purpurowy.
Nosolek, nieustanny marzyciel, nie mógł innego koloru wybrać jak
tylko błękitny. Śmieszka koniecznie chciała się upodobnić do
K-2, i ku jej radości, wybrała kolor złoty. Wyglądała
rzeczywiście jak urodzona kosmitka. Z Gaga było trochę więcej
problemu, gdyż we dwójkę ubzdurali sobie, że ich kombinezony
muszą być dwukolorowe. I choć o kolory byli już pewni, bo bez
żadnych dyskusji zdecydowali się na kolor żółty i niebieski, to
jednak nie mogli się dogadać, czy te kolory mają się łączyć w
poziomie, czy też w pionie. Jeżeli łączyłyby się w poziomie, to
u jednego niebieski byłby od pasa w górę, a żółty od pasa w
dół, a u drugiego naturalnie na odwrót. Jeżeli łączyłyby się
w pionie, to u jednego niebieski z prawej strony, a żółty z lewej,
a u drugiego oczywiście na odwrót. Taki zróżnicowany zabieg
uznali za konieczny, aby ich ze sobą nie mylić. Tak długo się
między sobą przekomarzali, aż się w końcu pokłócili.
Starsze
dzieci zaczęły się już niecierpliwić z powodu niezdecydowania
Gaga. Wreszcie K-2 postanowiła sama zadecydować jak ich pomaluje i
wybrała malowanie pionowe. Co nawet bliźniakom bardziej pasowało,
gdyż im dodało wizualnie nieco wzrostu. Sprawiali wrażenie
wyższych. Niebieski kolor dostało się Gagatkowi z prawej strony,
żółty zaś z lewej. Gabciowi naturalnie na odwrót, z prawej
strony żółty, z lewej niebieski. W efekcie końcowym bliźniacy
byli bardzo zadowoleni.
Malowanie
mieli załatwione. Wszystkim przypadły do gustu stare kombinezony w
nowym wydaniu i z wielkim zachwytem chwalili K-2 za jej pracę
artystyczną.
K-2 pochwały tak
bardzo schlebiały, iż każdemu, zupełnie już od siebie,
domalowała jeszcze jakiś motyw. Każdemu inny i każdemu według
jej własnego uznania. I tak:
Chwatkowi na tle jego chabrowego kombinezonu, przypominającego
kolorem noc, namalowała piękną złotą kometę. Jej głowę na
piersiach po lewej stronie, zaś warkocz po prawej. Nad warkoczem
bardzo się napracowała, gdyż malowała go w kilku odcieniach
złota. W efekcie wyglądał naprawdę cudownie. Wyrastając z głowy
komety, rozplatał się na całej swej długości, i stając się
coraz szerszy, przechodził przez prawe ramię Chwatka aż do połowy
jego pleców.
Gryzio na
tle purpurowego kombinezonu, kolorem przypominającego zachód słońca
w wietrzny wieczór, otrzymał głowę tygrysa z rozdziawioną
paszczą, ukazującą ostre kły i zębiska. K-2 namalowała dwie
takie głowy tygrysa. Jedną mniejszą na jego lewej piersi, a drugą
dużą, i wyglądającą jeszcze groźniej, na plecach.
Jaki
motyw pasowałby najlepiej do Nosolka? K-2 nie musiała się długo
zastanawiać i namalowała mu na jego marzycielskim błękicie kilka
białych obłoczków o fikuśnych kształtach. Kilka mniejszych z
przodu, i kilka większych z tyłu. A wszystkie te obłoczki miały
rozmarzone oczy i błogi uśmiech.
Śmieszka
natomiast w odpowiednim miejscu na piersi przyozdobiona została
pięknym czerwonym serduszkiem. I takim samym serduszkiem, tyle że o
wiele większym, na plecach. Co na tle jej złotego kombinezonu
dawało wspaniały efekt, jakby biło naprawdę.
Na samym
końcu K-2 zabrała się za Gaga. Chwilę musiała się zastanowić,
jakich motywów użyć w stosunku do bliźniaków. W końcu
zdecydowała się na jeden wspólny dla obu i namalowała im na
piersiach, na żółtym tle, takie samo duże oko. A na niebieskim
tle z kolei, Gagatkowi namalowała czerwone, szeroko uśmiechnięte
usta, i takie same, tyle że bardzo duże — na plecach. W połowie
na tle niebieskim, w połowie na tle żółtym. Gabciowi zaś na
niebieskim tle z przodu namalowała ucho, i takie samo, ale też
bardzo duże — na plecach. Oczywiście tak samo w połowie na
niebieskim tle i w połowie na żółtym.
Wszystkie
dzieci były bardzo zadowolone i zarazem ubawione swoimi motywami.
Nie mogły się nadziwić K-2 trafności skojarzeń. Oglądając
siebie nawzajem, głośno zachwycały się też jej pięknym
wykonaniem. Dzieci wcale tego nie ukrywały, że w pewnym sensie
utożsamiają się ze swoimi motywami. Wyglądało więc na to, że
K-2 udało się odgadnąć, jakie moce drzemią w ich młodych
duszach.
— K-2,
jesteś ekstra! — wołał Gryzio, któremu głowa tygrysa ogromnie
się podobała. Zdjął nawet swój kombinezon do połowy i
przekręcił jego tył do przodu, aby dokładnie przyjrzeć się
dziełu K-2. — Z ciebie artystka nie od parady… Patrzcie no, jaką
cudowną buzię ma ten mój superowy tygrys! Niesamowite, lepiej nikt
by nie namalował. Dzięki, K-2! Jestem z ciebie dumny! Brawo, K-2!
Brawo nasza kochana kosmitko!
— Brawo,
brawo! — wołały wszystkie ludkowe dzieci.
— Już
dobrze! Uspokójcie się! — przekrzykiwała ludki K-2. — Cała
przyjemność po mojej stronie. I jestem naprawdę szczęśliwa, że
spodobało wam się moje malowanie. Ale teraz już jedźmy dalej…
Prowadź nas, Chwatko, nasza gwiazdo przewodnia!
— Jeszcze
chwileczkę! Daj mi pogadać z naszym przewodnikiem — zawołał
wesoło K-1, którego całe to malarstwo siostrzyczki bardzo ubawiło.
— Musimy dokładnie ustalić jak dalej jechać. Chwatko, mów, co i
jak, a ja te dane naniosę do systemu nawigacyjnego, no i możemy już
dalej spokojnie jechać.
Kiedy
najstarsi chłopcy zajęci byli ustalaniem trasy i miejsca
docelowego, pozostałe dzieci dalej zachwycały się swoim wyglądem.
— Ty,
K-2. Mów, co chcesz, rób, co chcesz, ale ja ciebie i tak nie
puszczę z powrotem na Księżyc — powiadomił Gagatek
przyjaciółkę. — Ty jesteś tu na Ziemi nam bardzo potrzebna. Co
tam będziesz na Księżycu robić? Sama mówiłaś, że u was nie
jest tak ładnie jak u nas na Ziemi. No a przede wszystkim, nie jest
tak kolorowo…
— Ani
tak pachnąco — podpowiedział Nosolek.
— Kochani
jesteście! — zawołała szczęśliwa K-2 i popatrzyła na
wszystkie dzieci dwoma parami ogromnych oczu. — Cieszę się, że
jestem wam potrzebna. Bo to jest bardzo ważne w życiu, aby czuć
się komuś potrzebnym. Ja jednak należę do księżycowej
społeczności, więc na Księżycu jest moje miejsce. Ale jedno wam
mogę obiecać na pewno, że będę… że będziemy was często
odwiedzać. No i jak tylko to będzie już u nas możliwe, to i wy
będziecie nas odwiedzać. Bo wiecie, warunki na Księżycu są zbyt
ciężkie dla was. Ogromna różnica temperatur w ciągu dnia, a
przede wszystkim brak atmosfery, powoduje, że nie moglibyście u nas
normalnie żyć. Potrzebne są odpowiednie skafandry, które
ochroniłyby was od niekorzystnych dla was księżycowych warunków.
I właśnie taki jeden skafander udało się naszym naukowcom
skonstruować. Przywieźliśmy go ze sobą, dlatego papcio Chwat
będzie mógł z nami bezpiecznie polecieć na Księżyc. A gdy już
będziemy mieli tych skafandrów więcej, no to wtedy każdy z was
będzie mógł nas odwiedzać. Jak tylko będziecie chcieli…
— No,
może raz, z samej ciekawości trzeba by było polecieć i zobaczyć
jak nasi Księżycowi Pobratymcy żyją — poważnym głosem Gagatek
wszedł w słowo K-2. Potem chwileczkę podumał i już wesoło
powiedział: — Ale będzie lepiej, jak wy do nas będziecie
przylatywać, bo sama ciągle powtarzasz, że u nas, na Ziemi, jest
najpiękniej.
— I
póki co, i póki jesteśmy tu na Ziemi razem, musimy się
rozkoszować każdą wspólną chwilą — odezwał się milczący do
tej pory Gabcio. — A gdy już przyjdzie czas rozstania, wtedy
będziemy myśleć o tym, aby jak najszybciej znów być razem. Bo
przecież dobrze jest nam razem. Prawda?
— Prawda!
— głośno krzyknęły wszystkie młodsze dzieci, aż starsi
chłopcy, którzy ciągle byli zajęci wytyczaniem trasy, popatrzyli
zaskoczeni w ich kierunku.
— Dla
uczczenia tej tak ważnej chwili, proponuję wznieść toast za naszą
przyjaźń! — zawołała Śmieszka i pobiegła do samopojazdu, aby
z pojemnika na prowiant wyciągnąć sok malinowy.
— Co
tam z wami się dzieje? — spytał Chwatko siostrę, gdy ta dotarła
do samopojazdu. — Czemu tak wrzeszczycie?
— A
nic, nic, to tylko tak z radości, bo nasz kochany Gabcio strzelił
znów krótką, ale mądrą gadkę. Chodźcie już do nas, bo
będziemy wznosić toast. Przyszłam właśnie po sok, a i jeszcze
wezmę dla każdego po kawałku babcinej szarlotki. No co? Jesteście
już gotowi?
— Już
akurat kończymy — powiedział K-1 i na szybko coś tam jeszcze
postukał palcem po tablicy rozdzielczej samopojazdu. — No, gotowe!
Chodźmy Chwatko do nich, bo będą świętować bez nas.
Wszystkie
dzieci usiadły na trawie obok leżącego znów Nosolka i po
wzniesionym toaście za wspólną przyjaźń, zajadały się pyszną
szarlotką. Miło i sympatycznie było tak sobie siedzieć na
pachnącej polance wśród serdecznych przyjaciół i rozkoszować
się każdą chwilą. Ale czas było ruszać w dalszą drogę. A
droga była jeszcze daleka. Nie trzeba było więc dzieci popędzać.
Chwatko rzucił tylko krótkie hasło: — „Czas na nas!”, i
wszystkie momentalnie poderwały się z trawy. Otrzepały swoje
śliczniutkie kombinezony z źdźbeł trawy i okruszków po
szarlotce, i były już gotowe do drogi.
Dzieci
szczęśliwe i kolorowe pędziły znów duktem leśnym w kierunku…
No właśnie, w jakim kierunku? Tego dzieci niestety same nie
wiedziały dokładnie. Nawet Chwatko nie bardzo wiedział jak mają
jechać. Wiedział tylko tyle, że to miejsce, do którego zmierzają,
znajduje się gdzieś na skraju lasu w zachodniej jego części.
Gdzieś, gdzie las się kończy i zaczyna się duże miasto wielkich
ludzi. Wtedy, kiedy byli tam jedyny raz na niedzielnej wycieczce na
sarenkach wraz ze starym gajowym, Chwatko w ogóle nie starał się
nawet zwracać uwagi na drogę, był niemalże pewien, że tam nigdy
więcej nie pojedzie. Bo i po co, zresztą, skoro papcio Chwat wraz
ze starym gajowym orzekł, że to miejsce jest nazbyt niebezpieczne
dla nich i lepiej będzie nie zapuszczać się tam nigdy więcej. Z
daleka tylko przypatrywali się wielkim ludziom krzątającym się
wokół olbrzymiego domu. Stary gajowy powiedział wtedy, że to jest
dom samotnych dzieci. Dzieci, których rodzice z różnych przyczyn
same zostawili na świecie. Dlatego żyją one w dużej grupie w tym
domu, bez mamy i taty, ale pod opieką kilkoro starszych osób. I
wtedy też gajowy pokazał im ten niesamowity ogród wielkich ludzi,
gdzie rosły przepiękne, różnokolorowe kwiaty. Gajowy wymieniał
nawet nazwy tych kwiatów, bo na kwiatach gajowy znał się jak mało
kto. Kwiaty to jego hobby. Chwatko zapamiętał najbardziej białe
lilie, Śmieszka zresztą też. Może dlatego, że gajowy opowiedział
im wtedy piękną baśń. A była to baśń o księciu i królewnie,
którzy żyli w bardzo dawnych czasach i bardzo się kochali. Matka
królewny nie była jednak z tego zadowolona i nie chciała się
zgodzić na ich małżeństwo. Odważny książę porwał więc
królewnę i chciał ją wywieźć w swoje strony. Niestety zła
matka przeklęła córkę i jej narzeczonego, a za uciekającymi
wysłała pościg. Młodego księcia ujęto i zabito, a królewna
umarła z żalu i tęsknoty. W miejscu gdzie zginął książę rosną
białe lilie, a obok wypływa strumyk. Są to łzy królewny, a są
one tak gorące, że woda w strumyku nigdy nie zamarza. Dlatego białe
lilie o pięknych białych kielichach rosną tam zawsze i są bardzo
dorodne. Ich kielichy zamykają się tylko w nocy. W dzień zaś, w
pierwszych promieniach słonecznych, otwierają się i kierują swą
nieskazitelną biel w stronę słońca. Od tamtej pory białe lilie
stały się symbolem czystości i niewinności. Czystości uczuć i
niewinnej miłości.
Usłyszaną
od gajowego baśń o księciu i królewnie, Śmieszka opowiedziała
K-2 już wcześniej, kiedy zbierały borówki dla chłopaków. K-2
tak bardzo się spodobała ta historia nieszczęśliwej miłości, że
tym bardziej postanowiła zrobić wszystko, aby zdobyć te piękne
kwiaty. Aby zdobyć białe lilie, które wyrosły z kilku kropel
mleka Hery — dla dziadka K-X, ale i też dla siebie, bo białe
lilie już zawsze będą się jej kojarzyć z symbolem czystości i
niewinności.
Droga
była daleka. Żeby się zbytnio nie dłużyła, dzieci znów zaczęły
sobie po kolei opowiadać o różnych swoich przeżyciach. Najpierw o
najśmieszniejszych, potem o najgroźniejszych, to znów o
najdziwniejszych, aby na koniec ponownie przejść do
najśmieszniejszych. W większości było więc wesoło wśród
podróżnych. A jeszcze weselej zrobiło się, gdy nawzajem zaczęli
się uczyć różnych piosenek, i tych ziemskich, i tych
księżycowych. Nauczaniem piosenek zajęły się dziewczynki. I o
ile nauczane przez Śmieszkę słowa do ziemskich piosenek, mniej lub
bardziej znane przez dzieci ludkowe, były proste i łatwe do
zapamiętania, nawet przez rodzeństwo K, o tyle słowa piosenek
księżycowych niestety nie. Po każdym jednym słowie do piosenki
księżycowej nauczanym przez K-2, wszystkie dzieci ludkowe buchały
salwą śmiechu, bo nie w sposób było im powtórzyć dokładnie
choćby jedno. K-2 i K-1 również pękali ze śmiechu, słysząc, co
za parodia wychodzi z ich języka ojczystego. W końcu K-2
postanowiła przy pomocy brata na szybko przetłumaczyć na ziemski
język słowa choć jednej ich piosenki. Wtedy nauka poszła
sprawniej. Śpiewali więc raz ziemską piosenkę, raz księżycową.
Potem kilka ziemskich i znów raz księżycową. A trzeba przyznać,
że śpiewali bardzo ładnie. Najładniej dziewczynki, bo wprawiły
się w śpiewaniu na dwa głosy i wychodziło im to naprawdę
wspaniałe. Chłopcy byli zachwyceni.
Pięknym
śpiewem dziewczynek zachwycały się też zwierzęta leśne, które
niezauważone przez dzieci podążały za nimi, zachowując
bezpieczną odległość. Jako pierwsze ich śpiew usłyszały dwie
małe sarenki i z rozkoszą pobiegły za samopojazdem, aby choć
jeszcze przez chwilkę posłuchać ich wspaniałego głosu.
Dwa
zajączki szaraczki, widząc biegnące sarenki, przez moment
zastanawiały się co się dzieje, czy aby nie trzeba uciekać. Ale
gdy długich ich uszu dobiegł śpiew dzieci, pobiegły za sarenkami
i za tym pięknym śpiewem.
Cztery
wiewiórki zabawiały się między sobą orzeszkami, rzucając je
jedna do drugiej i przeskakując z drzewa na drzewo, kiedy nagle ich
malutkim uszom dobiegał śpiew dzieci. Na początku nie mogły
odgadnąć, co to za dźwięki. Myślały nawet, że to wiaterek tak
melodyjnie gwiżdże im w uszach od tego szybkiego skakania po
drzewach. Lecz kiedy dzieci zbliżały się do drzewa, na którym one
się właśnie zatrzymały, by dokładniej wsłuchać się w odgłosy
dochodzące najwyraźniej jednak z dołu, stała się rzecz dziwna.
Otóż wszystkie wiewiórki zorientowawszy się już, że te piękne
dźwięki to nie sprawka wiatru, zeskoczyły momentalnie z drzewa na
ziemię, i to tuż przed nadjeżdżający samopojazd, i
znieruchomiały. K-1 o mały włos a byłby je przejechał, ale na
szczęście zrobił szybki zwód i zdążył ominąć oniemiałe z
wrażenia wiewiórki. A te, oniemiały wtedy jeszcze bardziej. Stały
dalej bez ruchu, patrząc tylko za oddalającymi się dziećmi i
wsłuchując się w ich oddalający się śpiew.
Nawet
dzięcioł, lekarz lasu, gdy usłyszał ten niespotykany w lesie
śpiew, zaprzestał na moment opukiwanie starego klonu i wsłuchiwał
się z wielką przyjemnością.
Nieopodal,
na gałęzi innego klonu, spała sowa uszatka, umordowana nocnymi
łowami. Ale gdy dzieci ze śpiewem na ustach przejeżdżały
ścieżynką akurat tuż obok jej miejsca spoczynku, obudziła się
od razu. Ze zdumienia szeroko otworzyła swe ogromne oczy i bardzo
się zdenerwowała. Bo któż to śmie ją budzić? I już chciała
głośno huknąć oburzona, gdy do jej wrażliwych uszu dobiegł
melodyjny śpiew. Zdenerwowanie i oburzenie zarazem, opuściło ją
natychmiast. Huknęła tylko półgłosem: — „hu, huu, huuu!” w
rytm usłyszanej melodii i z błogim westchnieniem ponownie zapadła
w głęboki sen.
Kiedy dzieci mijały niewielkie wzniesienie usypane
zeschłymi liśćmi, u jego podnóża stary jeżyk wykłócał się
akurat z burą łasicą o swoje terytorium. Zwierzątka natychmiast
przerwały kłótnię, i nastawiając uszu, popatrzyły w stronę
przejeżdżającego samopojazdu. Śpiew dzieci, który usłyszały,
wydał im się tak przyjemny w tym momencie, że nawet kłótnia
stała się nieważna, wręcz niepotrzebna.
Tuż za
wzniesieniem rozciągała się dość rozległa równina pokryta
grubą warstwa ściółki leśnej, a po środku tej równiny,
znajdowało się ogromne mrowisko rudych mrówek. Tysiące mrówek,
jak na pracusie przystało, uwijały się jak w ukropie, wykonując
swoje ważne prace budowlane. Ale kiedy do ich mrowiska dobiegł
piękny śpiew dzieci, nawet one, te niestrudzone pracownice,
przerwały na chwilę pracę i podniosły swe małe łebki, aby
wyłapać choć parę tych wspaniałych dźwięków. Po czym, w rytm
usłyszanej melodii, zabrały się jeszcze chyżej do pracy.
W pogoń
za dziećmi, a właściwie za ich pięknym śpiewem, wybrał się
również motylek witeź żeglarz. Żeglarek akurat romansował na
wapiennym pagórku z innym motylkiem, zwanym paziem królowej, gdy
usłyszał nagle coś, co poruszyło go do żywego. Długo się nie
zastanawiając, rozłożył swe piękne żółte skrzydełka z
czarnym deseniem i rozpoczął lot za nigdy nie słyszanymi, a
pięknie brzmiącymi dźwiękami. Nie miał ani chwili do stracenia,
bo dźwięki te szybko się oddalały. Frunął więc co sił. I
kiedy zbliżył się już do samopojazdu, bez żadnego lęku sfrunął
na kierownicę i z rozrzewnieniem w swych malutkich oczkach wpatrywał
się w kolorowe dzieci.
K-1, siłą
rzeczy, pierwszy zobaczył tego niezwykłego motyla i zaniepokoił
się nieco. Niepokój jednak bardzo szybko mu minął, bo żeglarek
wydał mu się piękny i uroczy. A urocze piękno nie powinno być
przecież niebezpieczne. I też nie było.
Motylek
witeź żeglarz nie miał zamiaru sfrunąć z kierownicy samopojazdu.
Mało tego, oparł się wygodniej swymi pięknymi skrzydełkami o jej
tablicę rozdzielczą i dalej przyglądał się dzieciom, które też
wydawały mu się urocze, bo uroczo wyglądały, a przede wszystkim
uroczo śpiewały.
Nawet
jaszczurki zwinki wypełzły z głębi koszyczka na wierzch, i kręcąc
łebkami, zerkały na K-2 szczęśliwe...
cdn.