Chłopcy
postanowili dogonić wielkich chłopców
i dać im nauczkę. I to było niesamowite, bo gdyby ktoś z wielkich
ludzi usłyszał jakie powzięli postanowienie, to na pewno buchnąłby
śmiechem. Ale nie Basiurka, choć ona też należała do tego
gatunku ludzi. Basiurka wierzyła im bezgranicznie.
Chłopcy
nie ustalili do końca, jak ta „nauczka” miałaby wyglądać, ale
ustalili, ponad wszelką wątpliwość, że muszą wielkich chłopców
jakimś sposobem nauczyć moresu. Bo tak dłużej być nie może, aby
znęcali się nad biedną Basiurką, a może też i nad innymi
dziećmi. Ustalili, że najpierw muszą odnaleźć chłopców, a
potem sytuacja się rozwinie i pomysły same przyjdą do głowy.
K-1
postanowił, że zanim jednak ruszą w poszukiwanie wielkich
chłopców, musi wejść w kontakt z dziećmi, czekającymi na ich
powrót ze zwiadu. Poprzez siostrzyczkę chciał im powiedzieć, że
wrócą trochę później, gdyż muszą jeszcze coś załatwić, ale
żeby się nie martwiły, bo wszystko u nich jest w porządku, i że
mają dalej spokojnie na nich czekać i słuchać się Gryzia. K-1
wyciągnął ze swojego pasa bezpieczeństwa mały przedmiocik i
przystawił do ucha. Chwatko przyglądał się mu, bo był ciekaw,
jak taka czynność będzie przebiegać. W końcu jednak nie
wytrzymał i zapytał:
— K-1, a będę też
mógł pogadać z nimi przez to coś?
— Przykro
mi Chwatko, ale niestety nie. Nie będziesz mógł. To coś, nazywa
się radarton, a on przekazuje tylko naszą mowę. Wątpię, czy na
szybko zdążysz się nauczyć mówić po naszemu. Pozwól więc, że
ja pogadam z K-1, a ona już wszystko wszystkim przekaże.
— W
porządku, K-1. To gadaj już. A powiedz też, że białe lilie są
już prawie w zasięgu naszych rąk, ale my najpierw wrócimy po nich
i razem je zerwiemy…
— Słuchaj,
Chwatko, coś nie tak! K-2 nie odpowiada i nie mam też żadnego
sygnału. Niedobrze. I co teraz? Myślę, że musimy wracać do nich.
Coś złego chyba się stało… Och, Luno! Chwatko, co to? Słyszysz
ten tętent? Dziki? Czy co? Uciekajmy!
— Nie,
nie K-1, poczekaj, to nie dziki — zawołał szybko Chwatko, aby
uspokoić przyjaciela, ale również i Basiurkę.
Chwatko
jednak sam był zaniepokojony. Wpatrywał się w przestrzeń między
drzewami, skąd dochodził ten odgłos galopującego zwierzęcia, i
nagle doznał szoku. To, co zobaczył, przeszło jego najśmielsze
oczekiwania. A zobaczył dwie sarenki, biegnące w szalonym tempie, i
na grzbiecie jednej z nich, z rozwianymi włosami, siedzącą
Śmieszkę. Siostrzyczka jego sprawiała wrażenie przestraszonej.
Rozglądała się po lesie i co chwilę poklepywała sarenkę, na
której siedziała na oklep. Drugą zaś sarenkę, z owiązanym na
szyi sznurem, którego drugi koniec trzymała w ręce, podciągała
ciągle do przodu. Co to wszystko miało znaczyć? Chwatko wybiegł
temu dziwnemu zaprzęgowi naprzeciw, i machając rękami, dawał
znaki, aby sarenki się zatrzymały.
— O
rany! Jesteście! Jakie to szczęście, że was znalazłam —
krzyczała Śmieszka. Ona też już z daleka zauważyła Chwatka, i
zbliżając się do niego, zawołała: — Prrrr!!! Stójcie moje
kochane sarenki. Jesteśmy u celu. Znalazłyśmy chłopców.
Wszystko już będzie dobrze.
— Na
nasz bór kochany! Śmieszka, co się stało? — Chwatko prawie
wrzeszczał. — Co ty tu robisz? Jak nas znalazłaś?
— Och,
Chwatko, stało się nieszczęście, K-2 jest ranna… A gdzie jest
K-1? Musimy zaraz wracać, K-1 musi ją wyleczyć… — mówiła
Śmieszka roztrzęsionym głosem, zsuwając się powoli z grzbietu
klęczącej sarenki.
— Poczekaj,
zaraz pędzimy do K-2, ale po kolei, bo muszę ci coś powiedzieć. A
właściwie kogoś przedstawić…
Chwatko
złapał siostrę za rękę i pociągnął w stronę krzewów, gdzie
siedziała Basiurka i K-1. Śmieszka zaś pociągnęła za sobą
sarenkę, którą miała uwiązaną na sznurku. Druga sarenka sama
poszła za nimi. I gdy tak szli w kierunku krzewów, Chwatko zdążył
siostrze na szybko i w wielkim skrócie opowiedzieć o malutkiej,
wielkiej Basiurce. Tak, że kiedy doszli już do krzewów, Śmieszka
była już przygotowana do przywitania dziewczynki i w ogóle się
nie bała. Wręcz była szczęśliwa, że pozna wielkiego człowieka.
Była też bardzo dumna z chłopców, że zajęli się dziewczynką.
— Witam
cię, Basiurko! — zawołała z szerokim uśmiechem. — Nazywam się
Śmieszka. Jestem siostrą Chwatka. Miło mi ciebie poznać!
— Ja
też się bardzo, bardzo, ale to bardzo cieszę! — odpowiedziała
przeszczęśliwa Basiurka. — Jaki ja mam dzisiaj piękny dzień.
Chyba moja mamusia, stamtąd, z nieba, przysłała was do mnie.
— Chodź
tu Śmieszko i opowiadaj co się stało — zawołał zaniepokojony
K-1.
— Och,
K-1! Nieszczęście się stało! K-2 jest ranna i potrzebuje twojej
pomocy…
— Jak
to, przecież ona sama może swoje rany wyleczyć — przerwał
Śmieszce K-1 i zaraz bardzo się wystraszył. — Czy tak poważnie
jest ranna, że nie ma siły dokonać samouleczenia?
— Na
szczęście aż tak ranna nie jest, ale… No dobrze opowiem wam
wszystko od początku… Otóż, kiedy wy poszliście na zwiad, my
zajęliśmy się czyszczeniem samopojazdu w dziupli, bo był cały
zakurzony. Potem chłopcy zajęli się skręcaniem sznura z włókien
konopi, które przyniósł Nosolek. Dziwnym trafem kilka łodyg tego
ziela rosło w pobliżu wapiennego pagórka. Nosolek wyczuł ich
zapach od razu, bo przed przyjazdem do nas razem z tatkiem Dumkiem
zajmował się robieniem długich zwojów sznura z włókien tej
rośliny. Opowiedział o tym Gaga, więc ci chcieli wam zrobić
niespodziankę i upleść mocny sznur, jeszcze lepszy niż ten, co
używaliśmy w jaskini. Więc oni skręcali sznur, a ja i K-2
bawiłyśmy się z jaszczurkami. Potem zajęłyśmy się czyszczeniem
ich koszyczka. K-2 chciała też zmienić im podściółkę na
świeżą. Wtedy Nosolek powiedział, że dużo paproci rośnie na
wapiennym pagórku, więc ona się tam wybrała. Gagatek na szczęście
pobiegł za nią. Ja zostałam przy dębie, bo szykowałam wszystkim
coś do picia. I nagle, usłyszeliśmy głośny wrzask Gagatka i
płacz K-2. Pobiegliśmy wszyscy wystraszeni na wapienny pagórek i…
było już niestety za późno. K-2 leżała na ziemi z zakrwawionymi
plecami, a Gagatek latał wokół niej jak opętany i wrzeszczał
wniebogłosy: „Ratujcie K-2, ratujcie moją najukochańszą
przyjaciółkę!”. Nie wiedzieliśmy, co się stało, a z nich nie
można było nic wydobyć. Wreszcie złapałam Gagatka i mocno nim
potrzepałam. Wtedy się pomiarkował i z płaczem opowiedział co
się stało. Okazało się, że gdy oni, pochyleni, zrywali paprotki,
z góry, od tyłu, nadleciała olbrzymia sroka i dziobem mocno
pokaleczyła plecy K-2. To łakome na świecidełka ptaszysko
usiłowało zdobyć jej złoty pas bezpieczeństwa, a że zbyt łatwo
jej to nie przychodziło, dziobała co sił. Gagatek próbował ją
odpędzić, ale ona nic sobie z tego nie robiła, tylko dziobała do
skutku. W końcu jej się udało i odfrunęła razem z K-2 pasem
bezpieczeństwa. Od razu zajęliśmy się K-2. Gabcio skoczył do
pojemnika po wodę źródlaną i ja przemyłam nią plecy biednej
K-2, ale ona dalej krwawiła. K-2 sama też próbowała swoim
sposobem zaleczyć rany, ale niestety nie dosięgała swoim leczącym
palcem do wszystkich ran na plecach. Przyłożyłam jej więc liście
babki lancetowatej, które Nosolek znalazł za drugim pagórkiem.
Krwawienie ustało, ale ona dalej bardzo cierpi, bo ból pleców nie
ustał… Więc musisz K-1 natychmiast jej pomóc. K-2 chciała
ciebie waszym sposobem o tym zawiadomić, ale to, czym mogłaby
ciebie zawiadomić, razem z pasem bezpieczeństwa ukradła przecież
ta wstrętna sroka. A na samopojeździe to ona się nie zna… Nie
wiedzieliśmy, co począć. I wyobraźcie sobie, gdy tak
zastanawialiśmy się, jak was zawiadomić, podeszły do nas te dwie
sarenki, a za nimi dwa zajączki. Jedna z sarenek przednimi nóżkami
uklękła przede mną, tak jakby czekała aż ja usiądę na jej
grzbiecie. Trochę się bałam, ale postanowiłam usiąść, dla
ratowania K-2. Chłopcy szybciutko obwiązali drugą sarenkę swoim
nowo zrobionym sznurem, abyście mogli na jej grzbiecie wrócić
razem ze mną… No i widzicie sami, kochane sarenki przyniosły mnie
do was. I to same, bo ja nie miałam najmniejszego pojęcia, gdzie
was szukać…
— Kochane
sarenki! — zawołali chłopcy, a Basiurka powtórzyła za nimi.
— No to
co robimy? — zapytał K-1, i to bardziej siebie samego, aniżeli
dzieci. — Już wiem! Nie mamy wyjścia, wracamy. I zabieramy ze
sobą Basiurkę. Na jednej sarence zmieścimy się we trójkę, a na
drugiej pojedzie Basiurka… A tymi nicponiami zajmiemy się później.
No co? Zgoda?
— Zgoda,
przez duże „Z”! — krzyknęła rozpromieniona Basiurka i zaraz
się zawstydziła, bo przyszło jej na myśl, że może Śmieszka się
nie zgodzi. Ale gdy zobaczyła jej uśmiechniętą twarz, uspokoiła
się.
— No to
w drogę! — zawołała Śmieszka. — Mam nadzieję, że sarenki
nie będą miały nic przeciwko temu, że teraz będzie im o wiele
ciężej...
Sarenki,
nie czekając na to, co Śmieszka ma jeszcze do powiedzenia, obydwie
jak na zawołanie uklękły i czekały aż dzieci je zasiądą.
Chłopcy postanowili, że Basiurka pojedzie na grzbiecie tej sarenki,
co ma sznur na szyi, bo będzie się miała za co trzymać, a przez
to będzie się czuła bezpieczniej. Wygodniej jej będzie się też
siedziało. Sami zaś, wraz ze Śmieszką, usiedli na drugiej
sarence. No i pojechali.
Po drodze
Chwatko nie mógł się nadziwić, że sarenki same dokładnie wiedzą
w jakim kierunku biegnąć, aby dotrzeć do wapiennych pagórków, do
czekających na nich dzieci. Był pod wielkim wrażeniem tych mądrych
i łagodnych zwierząt. Wprawdzie jeździł już z całą rodzinką
na sarenkach starego gajowego, ale to były udomowione sarenki. Te
jednak były przecież dzikie i żyły w lesie, a były tak samo
mądre i jeszcze bardziej wrażliwe.
W czasie
jazdy dzieci rozmawiały na temat Basiurki i zastanawiały się razem
jak jej pomóc. Śmieszka również bardzo przejęła się jej losem
i całą drogę wymyślała przeróżne metody pomocy, ale żadna ni
jak nie była możliwa do realizacji. Bo jak tu ludkowi pomóc
wielkiemu człowiekowi? Nie rezygnowała jednak. Wiedziała, że musi
coś wymyślić. Wiedziała też, że K-2 na pewno jej w tym pomoże.
Trzeba tylko jak najszybciej dotrzeć do pozostałych dzieci, do
ukochanej przyjaciółki. I gdy tak zajęta była własnymi myślami,
nagły krzyk Chwatka przerwał tok jej myślenia i wystraszył
okrutnie. W momencie zorientowała się jednak w czym rzecz. Chodziło
o Basiurkę. Dziewczynka słaniała się raz na jedną, raz na drugą
stronę. Lada moment mogła spaść z grzbietu sarenki. A przy takiej
szybkości, na pewno zrobiłaby sobie krzywdę. Śmieszce żal się
zrobiło malutkiej-wielkiej dziewczynki, bo zdała sobie sprawę, jak
bardzo Basiurka musi być umęczona, że nawet tak szybki bieg
sarenki, tak szybko ukołysał ją do snu. Śmieszka głośnym: —
„Prrrr!!!” — zatrzymała sarenki natychmiast. Sarenki
posłusznie stanęły. Wtedy Śmieszka poprosiła sarenkę, na której
jechała wraz z chłopcami, aby pozwoliła jej zejść. Sarenka
uklękła. Śmieszka zeskoczyła i pobiegła wprost do drugiej
sarenki, na której siedziała przebudzona już Basiurka. Przemówiła
do sarenki i ta uklękła również. Śmieszka wdrapała się na jej
grzbiet i usiadła przed Basiurką.
Basiurka
była wniebowzięta, że mogła jechać razem ze Śmieszką i
szczebiotała cały czas jak malutka dziewczynka. Bo też i była nią
jeszcze. Śmieszka pokochała ją od razu jak młodszą siostrzyczkę.
Jak siostrzyczkę, którą musi się zaopiekować.
Dzieci dojeżdżały do dwóch wapiennych pagórków. Z
dala było już widać stary, rozłożysty dąb. A pod nim,
biegających wte i wewte niebiesko-żółtych Gaga. Kiedy dzieci
podjechały pod sam dąb, wszyscy chłopcy wybiegli im naprzeciw. I
nagle, na widok Basiurki, wszyscy naraz stanęli jak wryci.
— Nie
bójcie się mnie! Nazywam się Basiurka. I kocham was wszystkich! —
wołała Basiurka nieco zmartwiona wystraszonymi minami ludkowych
chłopców.
— Chwatko,
co to ma znaczyć? — zawołał Gryzio i nieświadomie zazgrzytał
zębami. Bo czego jak czego, ale takie widoku się nie spodziewał. A
że dość już miał zmartwień jako tymczasowy dowódca, to też
nie był w stanie w nowej sytuacji się w lot połapać.
— To co
widać. Przywieźliśmy ze sobą Basiurkę. Już się wam
przedstawiła. A wy gamonie, co tak stoicie, jak byście korzenie
zapuścili? No już, przedstawiajcie się jej po kolei, jak na
dżentelmenów przystało.
Chłopcy,
chcąc nie chcąc, podchodzili jeden za drugim i wymieniali swoje
imiona. Spod oka jednak zaglądali z wielkim zaciekawieniem, to na
minę Basiurki, to znów na miny starszych dzieci. A że miny
wszystkich wyrażały spokój, bez żadnych oznak entuzjazmu (no,
może oprócz miny Basiurki, bo jej mina akurat rozjeżdżała się w
coraz to szerszym uśmiechu), to tym bardziej byli zbici z pantałyku.
Sami już nie wiedzieli, jak mają się zachować. Stali więc bez
ruchu i na wszelki wypadek milczeli.
— No,
prezentacja zakończona. I na razie to musi wystarczyć, bo najpierw
musimy się zająć K-2 — powiedział Chwatko i wraz z K-1
zeskoczył z klęczącej sarenki. — Gdzie jest K-2? Prowadźcie nas
do niej.
Chłopcy,
przekrzykując się jeden przez drugiego, próbowali wytłumaczyć,
co się stało i co do tej pory robili. Ale w takim galimatiasie
słownym niczego nie można było zrozumieć. Czyżby widok wielkiego
człowieka tak ich wyprowadził z równowagi, że nie mogli się
opanować i przestać się przekrzykiwać?
Chwatko
wreszcie nie wytrzymał tego jazgotu i wrzasnął:
— Czy
wyście się tutaj wszyscy szaleju najedli? Co jest z Wami? Zadałem
wam proste pytanie, a wy co? Spytam więc jeszcze raz. Gdzie jest
K-2?
— Tutaj,
tutaj jestem! — rozległ się gdzieś w oddali głos K-2.
Chwatko i
K-1 momentalnie puścili się biegiem w tym kierunku skąd dochodził
głos K-2. Pozostali chłopcy bez słowa pobiegli za nimi. Kiedy
dobiegli i zobaczyli K-2 leżącą na brzuchu na grubym mchu,
uspokoili się nieco. Podeszli do niej i zaczęli oglądać jej
plecy. Niewiele jednak mogli zobaczyć, bo plecy jej przykryte były
kilkoma warstwami liści babki lancetowatej.
— K-2,
powiedz nam, jak się czujesz? — z wielką troską w głosie spytał
Chwatko.
— Już
dużo lepiej. Tylko mnie brzuch bardzo boli.
— Jak
to? Przecież Śmieszka opowiadała, że ta wstrętna sroka zraniła
ci plecy a nie brzuch — rzekł równie zaniepokojony K-1.
— No
tak, ale teraz to mnie bardziej brzuch boli niż plecy. Bo to tym
razem sprawka Gaga. Oni się strasznie wygłupiali, bo bardzo chcieli
mnie rozweselić, abym nie czuła bólu i nie cierpiała… A teraz,
przed chwilą, zanim przyszliście, bawili się w ganianego z dwoma
zajączkami, które do nas przyszły wraz z sarenkami. To był tak
śmieszny widok, że pękałam aż ze śmiechu… No i dlatego boli
mnie brzuch.
— Aaa,
to zdrowy ból. I o ten nie trzeba się martwić. Pokaż mi więc
tylko swoje plecy, abym zrobił z nimi porządek — powiedział K-1
i pochylił się nad siostrą. Odgarnął wszystkie liście i
przyłożył swój leczniczy palec. — No, gotowe! Wstawaj! Jesteś
zdrowa jak ziemska ryba.
— I też
tak się czuję, że mogłabym aż pływać… chociaż nie umiem
—zaśmiała się wesoło K-2. — Dzięki braciszku!... Ale też
chciałabym was chłopaki przeprosić za to, że narobiłam wam
kłopotu swoją osobą i musieliście wracać ze zwiadu wcześniej
niż wam to pasowało… No i wam, moi kochani opiekunowie, dziękuję
z całego serca, za troskliwą a i wesołą opiekę. Gdyby nie wy, to
nie wiem, co bym zrobiła. A moja kochana Siemieszka to… no
właśnie, gdzie jest Siemieszka?
— Lepiej
nie pytaj! — poradził Gagatek przyjaciółce i zrobił
naburmuszoną minę. — Bo ta twoja kochana Siemieszka zaprzedała
się wielkiemu człowiekowi i ciebie ma już gdzieś…
— Gagat,
jak ty zaraz nie zamkniesz swojej jadowitej buzi, to ja ci ją sam
zamknę! — wrzasnął zdenerwowany Chwatko i zaczął aż głośno
dyszeć. Po chwili przymknął oczy, wziął głęboki oddech, i już
spokojnym tonem odezwał się: — Słuchaj, K-2, mam nadzieję, że
nie uwierzyłaś Gagatkowi… Słuchajcie wszyscy, bo jestem wam
winien wyjaśnienie. Ale zanim wam wszystko wyjaśnię, chciałbym
wam chłopaki również podziękować za troskliwą opiekę nad K-2,
no i za to, że tak dzielnie się wszyscy trzymaliście… Szkoda
tylko K-2 pasa bezpieczeństwa. No ale nic na to nie poradzimy. To
wyższa siła natury. I pewnie gdzieś na wysokościach też pas ten
się znajduje… Gdzieś na wysokim drzewie, w schowku sroki
złodziejki. Może kiedyś, jakimś cudem, uda nam się go odzyskać…
— A
tym, to się Chwatko nie przejmuj! — przerwała przyjacielowi K-2.
— Ojciec już na pewno postara się dla mnie o nowy pas
bezpieczeństwa, jak mu wytłumaczymy co się stało… No! To tym
się już nie martw, tylko opowiadaj o tym twoim „winnym
wyjaśnieniu”…
Chwatko
uśmiechnął się do K-2, a potem do wszystkich chłopców i zaczął
opowiadać dokładnie i po kolei o wszystkim, co się im na zwiadzie
przytrafiło. W trakcie opowiadania obserwował twarze dzieci i
wyraźnie widział, że zmieniały swój wyraz: od niezadowolonego,
do wystraszonego, poprzez zaciekawiony, współczujący, zły, znów
współczujący, do wściekłego, który w szybkim tempie przeszedł
do serdecznego i wymieszał się ze współczującym oraz
uwielbiającym jednocześnie. — „No, o to mi chodziło.
Zrozumieli” — pomyślał Chwatko. A kończąc już swoje
opowiadanie, zadowolony, uśmiechnął się do wszystkich jeszcze
milej i zapytał:
— I co
wy na to, moi mili?! Czy wy na naszym miejscu postąpilibyście
inaczej?
— Mowy
nie ma! — krzyknęli wszyscy chłopcy naraz. — Biedna mała-wielka
Basiurka!
— I ona
tu jest i wy mi nic nie mówicie? — zawołała K-2 płaczliwym
głosem, gdyż na koniec Chwatka opowiadania już nie wytrzymała i
zalała się łzami. — Prowadźcie mnie do niej, proszę!
— Nie
musimy, bo ona sama już tu ze Śmieszką nadchodzi — stwierdził
zadowolony Chwatko i wesoło pomachał ręką do nadchodzących
dziewczynek. — Chodź tu, Basiurko, przedstawię ci moją… to
znaczy, naszą najlepszą przyjaciółkę: Basiurko, oto K-2! K-2,
oto Basiurka!
— Taka
jestem szczęśliwa, że aż samej mi trudno w to uwierzyć, bo nigdy
jeszcze nie byłam aż tak szczęśliwa. No, może z moją mamusią,
ale wtedy byłam jeszcze malutka i nic nie pamiętam — powiedziała
Basiurka ze łzami szczęścia w oczach. — A już się bałam, że
wy, to znaczy: Gryzio, Nosolek, Gagatek i Gabcio nie polubicie mnie,
bo nie byliście zadowoleni na mój widok… No i trochę sobie
popłakałam, tam, za dębem… Ale potem Śmieszka mi wytłumaczyła,
że wy jesteście bardzo dobrzy, tylko nie spodziewaliście się mnie
zobaczyć, dlatego mieliście takie nieuśmiechnięte buzie, i że wy
potrzebujecie teraz troszeczkę czasu i… jak ten czas już minie,
to na pewno mnie polubicie i… teraz jeszcze „Kadwa” taką
złociunią i śliczną widzę… Nie wiem, czy dobrze zapamiętałam
twoje imię… I ty się już do mnie tak ładnie uśmiechasz?...
Ooo, Gryzio, Nosolek, Gagatek i Gabcio też się już do mnie
uśmiechają… Czy to znaczy, że wy mnie lubicie choć odrobinkę?
— Nawet
wielką „odrobinkę” lubimy ciebie — zawołał wzruszony
Gagatek i podszedł do Basiurki najbliżej jak tylko mógł. —
Wiesz, my ciebie zawsze lubiliśmy… tylko ciebie nie znaliśmy…
Ale teraz już ciebie znamy, to ciebie już całkiem lubimy… Co ja
plotę?! No, ale coś w tym rodzaju… Cieszymy się bardzo, że
ciebie poznaliśmy i naprawdę bardzo cię lubimy…
— No
już dobrze, Gagatku — powiedziała ubawiona Śmieszka i z wielką
czułością pogłaskała braciszka po głowie.
Pod
wielkim dębem zapanowała wielka radość. Wszystkie dzieci były —
nie do opisania — szczęśliwe. Uczucie szczęścia wręcz je
przepełniało. Patrząc na nie, tam pod dębem, można by śmiało
rzec, że gdyby szczęście umiało się unosić, to wszystkie
fruwałyby jak jaskółki w przestworzach.
Sarenkom
i zajączkom ta radosna atmosfera pod starym dębem też się
udzieliła, bo wcale nie miały zamiaru odchodzić. Szczęśliwe,
przycupnęły na miękkim mchu i przyglądały się szczęśliwym
dzieciom.
Spędzony
wspólnie czas pod rozłożystym dębem był dla dzieci nad wyraz
miły i radosny. Ale niestety, czas ma to do siebie, że nie stoi w
miejscu, tylko ucieka. A dogonić go, nikomu się jeszcze nie udało.
Dzieci musiały więc ruszać w drogę. I to w drogę prowadzącą
prosto w okolice Domu Dziecka — domu Basiurki. I kiedy Chwatko po
godzinnej radości, szczęśliwości i beztroski panującej pod dębem
— oznajmił o tym dzieciom, wszystkie poczuły wielkie podniecenie.
A każde z nich na swój sposób inne.
Pod
drzewem zaczęła się wielka krzątanina. Dzieci zbierały wszystkie
swoje rzeczy i zanosiły na samopojazd.
K-1
chwalił dzieci za to, że tak wiele trudu sobie zadały i wyczyściły
samopojazd. A wieszając na kierownicy pusty już pojemnik na
prowiant, śmiał się, że samopojazd będzie mógł rozwinąć
teraz kosmiczną prędkość, bo jest mniej obciążony, za to
sarence będzie ciężej. Dzieci zjadły wszystko, co było w nim do
zjedzenia. A właściwie głodna Basiurka wyjadła z niego wszystko,
gdyż dzieci ludkowe na jej rzecz dobrowolnie rezygnowały ze swoich
porcji. A potem jeszcze, żeby Basiurka poczuła się w miarę
najedzona, wszystkie solidarnie wraz z nią, poszły w krzaki, aby
nazbierać jej malin. Po zjedzeniu ogromnych ilości malin, Basiurka
poczuła się wreszcie syta.
Załadowany
samopojazd stał pod dębem gotowy do drogi. Dzieci ustalały jeszcze
tylko jak będą jechać. Przez moment miały obawy, że może
sarenki nie będą już chciały udać się wraz z nimi w dalszą
drogę. Lecz te kochane zwierzątka chyba zrozumiały ich obawy, bo w
mig poderwały się z ziemi i ustawiły się przy samopojeździe.
Zajączków
tylko nie było. Z pewnością pokicały już sobie w swoją stronę,
i tyle było je widać.
Chwatko
tym razem dołożył wiele starań, aby Basiurce bezpieczniej i
wygodniej siedziało się na sarenki grzbiecie. Wyciągnął ze
swojego plecaka derkę, i przerzucając ją przez grzbiet posłusznie
klęczącej sarenki, zrobił z niej szykowne siodełko. Z grubych
patyczków zrobił strzemiona, a ze swojej liny — puślisko. Potem
wszystko razem pięknie powiązał i siodełko jeździeckie było jak
się patrzy.
Basiurka
miała ogromną ochotę wycałować Chwatka za to piękne siodełko,
ale zdawała sobie sprawę, że jest to niemożliwe. Posłała mu
więc tylko głośnego całuska i zadowolona wgramoliła się na
osiodłany grzbiet swego „wierzchowca”. Sarenka jednak nie
chciała się z klęczek podnieść. Dzieci to bardzo zmartwiło.
Śmieszka jednak wnet odgadła o co jej chodzi i postanowiła dosiąść
się do Basiurki. Lecz zanim to zrobiła, podbiegła do K-2, chwyciła
ją za rękę i pociągnęła za sobą. Po chwili wszystkie trzy
dziewczynki z zadowolonymi minami siedziały w siodle na grzbiecie
sarenki, która bez żadnych już ceregieli natychmiast podniosła
się z klęczek.
— Czy
ja już mówiłem, że nigdy nie zrozumiem żeńskiego rodzaju na tym
świecie? — z gromkim śmiechem spytał Gryzio. — Chyba mówiłem…
I chyba nie raz to jeszcze powiem.
— No,
to w drogę! — krzyknął równie ubawiony Chwatko i nakazał
wszystkim chłopcom zająć miejsca na samopojeździe.
Już
miała ruszyć ta dziwna karawana, gdy nagle z pobliskich krzewów
wyskoczyły dwa zajączki. Zajączki szybko dokicały do sarenek i
zatrzymały się. Czekały na odjazd. Jakie było zaskoczenie dzieci,
kiedy zauważyły, że jeden z nich trzyma coś w pyszczku. Chwatko
zeskoczył z samopojazdu i podbiegł do zajączków. Przez chwilę
wpatrywał się w to coś i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Otóż
okazało się, że był to K-2 pas bezpieczeństwa. Chwatko
delikatnie wyjął go zajączkowi z pyszczka i podniósł do góry.
— Uwierzycie
w uniwersalną mądrość zwierząt? Nie?! To patrzcie! — wołał
wielce zaskoczony. — Jakim cudem one odebrały sroce ten pas?
Niesamowite. Nie mogę tego pojąć.
— Bo
też tego pojąć nie trzeba — ze śmiechem zawołał Gryzio. —
Tyle jest dziwów na tym świecie, że lepiej je po prostu przyjąć
do wiadomości... i basta! Na roztrząsanie i na zrozumienie ich
szkoda czasu. Niech więc fenomen pasa K-2 zostanie słodką
tajemnicą zajączków. Ważne, że im się udało chytrą srokę
przechytrzyć i pas zdobyć.
Karawana
ruszyła. Przodem jechali chłopcy na samopojeździe. Za nimi, w
niewielkiej odległości, biegła osiodłana sarenka z dziewczynkami
na grzbiecie. A za nimi z kolei, biegła druga sarenka, która
chwilami doganiała swoją osiodłaną przyjaciółkę i biegła raz
z lewego, raz z prawego jej boku. Czasami nawet przeganiała ją i
biegła równo z samopojazdem. Zajączki natomiast wcale nie
zrezygnowały z dalszej wspólnej wędrówki z dziećmi i sarenkami
lecz wesołe biegły kłusem to przed dziećmi, to za dziećmi. Bo
zajączki mają już to do siebie, że inaczej nie potrafią biegać.
Jak już biec, to tylko kłusem. W szybkim więc tempie przeganiały
całą karawanę. Wtedy zatrzymywały się na chwilę, i kręcąc
swymi omykami jak pieski z radości, podskakiwały w miejscu zanim
dzieci je dogoniły. A potem znów gnały do przodu. Dzieciom bardzo
się to podobało, co zajączki wyczyniały. Sarenkom zresztą też.
Na znak zadowolenia głośno wydmuchiwały powietrze nozdrzami i
mrugały swoimi brunatnoczarnymi oczami, pięknie oprawionymi długimi
rzęsami na górnej powiece.
Nawet
jaszczurki zwinki, które zostały na samopojeździe z chłopcami,
bez swojej pani, nie poczuły się smutne i osamotnione. Im też się
udzieliła ta miła i zabawna atmosfera podróży. Nie miały więc
zamiaru wylegiwać się bezczynnie w swoim świeżo wyścielonym
koszyczku, tylko pełzały po nim zygzakowato w różnych
kierunkach, w zależności od tego, z której strony pojawiały się
zajączki
albo druga
sarenka.
Chwatko
jak zwykle jechał na ostatnim miejscu na samopojeździe. Wychylając
się nieco w bok, co chwilę sprawdzał czy z przodu jest wszystko w
porządku. Czy jadą w odpowiednim kierunku i czy nie czai się
gdzieś jakieś niebezpieczeństwo. Często oglądał się też za
siebie, aby sprawdzić czy dziewczynki czegoś nie potrzebują. A
widząc ich szczęśliwe miny, był nawet dumny ze swojego rękodzieła
w postaci siodełka.
Dziewczynki,
jadąc razem, miały wreszcie okazję porozmawiać ze sobą i bliżej
się poznać. Basiurka była bardzo ciekawa jak wygląda dom K-2 na
Księżycu. Chciała też wiedzieć jak długo się leci z Księżyca
na Ziemię. Interesował ją nawet wygląd statku kosmicznego. Od
Śmieszki natomiast chciała wiedzieć jak to jest żyć razem z
mamusią i tatusiem, a i jeszcze do tego z babcią i dziadziem. I
kiedy przy opowiadaniu K-2 robiła duże oczy ze zdziwienia, to przy
opowiadaniu Śmieszki oczy jej się same przymykały i wilgotniały,
ale ze wzruszenia. Biedna Basiurka, tak bardzo pragnęła ciepła i
miłości, której życie jej poskąpiło.
Śmieszka
i K-2 wypytywały Basiurkę z kolei o to, jak wygląda życie w Domu
Dziecka. Basiurka chętnie opowiadała o swoich koleżankach i
kolegach mieszkających razem z nią. O trzech paniach i dwóch
panach opiekujących się dziećmi. O pani kucharce, którą
najbardziej lubiła ze wszystkich dorosłych. Opowiadała same miłe
i przyjemne rzeczy, pomijając niemiłe i smutne. A przecież to
właśnie z powodu niemiłych rzeczy znalazła się sama w lesie. Ta
mała dziewczynka najwyraźniej nie chciała swymi smutkami psuć
serdecznej atmosfery w jakiej się znalazła. Było jej tak dobrze.
Po raz pierwszy w swoim życiu czuła się tak spokojnie i tak
bezpiecznie. Starsze dziewczynki całym sercem zamierzały Basiurce
pomóc, więc niestety musiały się od niej dowiedzieć o jej
smutnej stronie życia. I kiedy jej o tym powiedziały i zachęcały
do tego, by im opowiedziała przynajmniej o swym bratu i tym drugim
chłopcu, i dlaczego oni we dwójkę szukali za nią w lesie,
Basiurka się rozpłakała. Ale rozpłakała się tym razem ze
wzruszenia. Bardzo ją to wzruszyło, że jej nowe i starsze
przyjaciółki też chcą jej pomóc. Gdy już otarła łzy,
podciągnęła parę razy nosem i zaczęła opowiadać. Opowiedziała
im wszystko to, co wcześniej opowiadała Chwatkowi i K-1, a potem
już o wszystkich smutkach, jakie leżały jej na serduszku. A czując
wyraźne i szczere zainteresowanie dziewczynek, języczek jej się
rozwiązał tak bardzo, że aż sama sobie się w duchu dziwiła, iż
z taką wielką łatwością mogła wyrzucać z siebie to wszystko,
co najbardziej ją bolało i czego najbardziej się bała. A było
tego aż nadto, jak na tak malutką dziewczynkę. Śmieszce i K-2
serce się aż krajało od tych jej smutnych historii. A to
nieszczęsne, ośmioletnie dziecko nie miał kto utulić, pocieszyć,
zapewnić o miłości, otoczyć czułą opieką. Dziewczynki
zrozumiały, że w takim domu, gdzie jest dużo dzieci, ich
opiekunowie nie są nawet w stanie dać dzieciom tego, co daliby
rodzice. Żyjący rodzice. Normalni rodzice. Kochający rodzice.
Dziewczynki dowiedziały się też z Basiurki opowieści, że są i
tacy opiekunowie, którzy nie powinni pracować przy dzieciach. Jak
na przykład starsza pani Klotylda, która pastwi się nad dziećmi
zamiast im pomagać w ich i tak już ciężkim i niesprawiedliwym
życiu. Basiurka mówiła, że pani Klotylda karze dzieci chłostą
albo klęczeniem w kącie na worku z grochem. A karze za byle co.
Bardzo często też i za nic. Ot tak, dla wyżycia się, kiedy ma zły
humor. A że często jej się zdarza mieć zły humor, więc dzieci
na jej widok uciekają w popłochu. Ciągnie ich też często za uszy
i mówi, że „są ośle”, albo za nos i mówi, że „Pinokio
miał dłuższy i nie narzekał”. Basiurce też się nieraz dostało
od tej niedobrej pani. Opowiadała ze łzami w oczach, jak dwa dni
temu też musiała klęczeć przez dwie godziny na grochu, a tylko
dlatego, że źle ubrała jedną skarpetkę. Niechcący założyła
ją na lewą stronę. Pani Klotylda nie ma swoich własnych dzieci,
bo dzieci nie lubi. Sama kiedyś to mówiła do pana listonosza, a
dzieci schowane przed nią w krzakach to słyszały. Biedne dzieci.
Lubiła tylko jedno dziecko, właśnie Rafała, który był
największym chuliganem w całym Domu Dziecka. A może właśnie
dlatego nim był, bo czuł sympatię dorosłej osoby i jakby jej
przyzwolenie na wszystko złe co robił? Pozostali opiekunowie
natomiast, nie byli źli, ale nie mieli wiele czasu, aby zająć się
każdym dzieckiem z osobna. Starali się, to było widać, ale oni w
Domu Dziecka tylko pracowali, nie mieszkali. Dom Dziecka traktowali
jako miejsce pracy, a nie jako dom rodzinny. Jedynie pani dyrektor
mieszkała z dziećmi i dzieciom była zupełnie oddana. Pani
dyrektor miała kiedyś dwoje własnych dzieci, ale dawno temu
straciła je wraz z mężem w pożarze ich domu. Po tej tragedii
zamieszkała w Domu Dziecka. Była naprawdę dobrą panią. Każde
dziecko zawsze przytuliła, porozmawiała, spytała jakie ma kłopoty,
pocieszała i pomagała ile tylko mogła. Ale pani dyrektor była
tylko jedna, a dzieci trzydzieścioro. Basiurka bardzo lubiła panią
dyrektor, ale nigdy jej nie chciała martwić swoimi smutkami, więc
nigdy jej też o nich nie opowiadała. Czasami, tylko troszeczkę,
opowiadała pani kucharce, za którą wprost przepadała, a która
również bardzo ją lubiła. Lecz ani Rafał, ani nawet Bronek nic
sobie z tego nie robili, gdy pani kucharka zwracała im uwagę, że
źle postępują, robiąc innym dzieciom krzywdę. Bronek był kiedyś
dobrym bratem, zawsze wcześniej pomagał Basiurce i nieraz pocieszał
ją kiedy płakała. Było tak aż do momentu, kiedy do ich domu
przyszedł Rafał. Ten chłopiec miał zły wpływ na wrażliwego i
złaknionego czyjejś akceptacji Bronka. Ale zanim Bronek się
spostrzegł, w jaką kabałę się wpakował, wchodząc w zażyłe
kontakty z tym z gruntu złym chłopcem, było już za późno. Bo
Rafał zaczął się psychicznie pastwić nad Bronkiem. Wyzywał go
od słabeuszy, niedorajdów, głupców, wymoczków pijanicy ojca. A
jak był wściekły na Bronka, to nawet ich nieżyjącą matkę
obrażał. Wtedy to Bronek buntował się najbardziej i próbował
odwrócić się od Rafała. Niestety, kończyło się tylko na
próbie, bo Rafał potrafił go nawet fizycznie zmusić do
posłuszeństwa, bijąc go dotkliwie za każdym razem.
Śmieszka i K-2 w takim właśnie sensie zrozumiały
wszystko to, co Basiurka opowiadała. Basiurka mówiła dziecięcym
głosem i posługiwała się też dziecięcą logiką. Wiele
opowiadanych przez siebie historii sama do końca nie rozumiała,
dlatego z wielu złych rzeczy nie zdawała sobie nawet sprawy. Jej
nowe przyjaciółki zaś pytaniami umiejętnie naprowadzały ją na
taki tok opowiadania, aby jej nie lękać, ale by jak najwięcej
dowiedzieć się o jej życiu. I to, co od niej usłyszały, bardzo
je bolało. Bolało je przede wszystkim to, że to biedne dziecko
musi tam wracać i w tym względzie one jej niestety nie mogą pomóc.
Postanowiły jednak zrobić wszystko, co tylko w ich mocy, a nawet
więcej, żeby Basiurka przynajmniej nie cierpiała aż tak bardzo
przez tych złych ludzi z Domu Dziecka...
cdn.