środa, 29 maja 2019

A cóż tu urosło?

Co w lesie urosło tak strasznie wielkiego,

pojęcia nie mam... nawet zielonego.
Rozłożyste bardzo, niemalże jak drzewo,
porusza też liśćmi raz w prawo, raz w lewo.
 

Jeśli ktoś odgadnie, o podpowiedź proszę,

wszak trwać w niepewności cholernie nie znoszę...
Że co, że roślina, która rodzi rzepy?
No przecież to łopian!... Chyba jestem ślepy.

 




Dzień Dziecka ze słonecznym uśmiechem

W dniu Waszego pięknego święta
Z serca Wam życzę drogie Dzieci,
By każdy dorosły o Was pamiętał
I niech Wam słońce nieustannie świeci.

Niech Wasze dzieciństwo szczęśliwe będzie
W przedszkolu, w szkole i w domu…
Niech radość podąża za Wami wszędzie,
Niech miłości nie zabraknie nikomu.

***


Słoneczko wstało dziś bardzo wcześnie
I w jakże świetnym humorze
Strzela promykami radośnie,
Aż weselej się robi na dworze.

Hejże Dzieci, hejże ha,
Wasze Święto — od poranka trwa!

A o tym słoneczko dobrze wie,
Bo też od zawsze świeci dla dzieci.
Chce by humor miały co się zowie...
Dlatego dziś jeszcze żwawiej świeci.

Hejże Dzieci, hejże ha,
Słoneczny uśmiech — dziś każdy ma!

I my dorośli też pragniemy,
By był to dla Was dzień szczególny.
Marzenia Wasze spełniać chcemy...
Wszak Dzieci — to nasz dar wspólny.

Hejże Dzieci, hejże ha,
Niech Wasze Święto — wciąż trwa i trwa!

***

Największym darem dla naszych dzieci,
Jaki my dorośli dać im możemy,
Jest ponad wszystko — czas nasz...
Czy o tym zawsze pamiętać chcemy?




Wszystkim Dzieciom, jak co roku, życzę pięknego dnia, wiele radości 
i niezapomnianych wrażeń. A przede wszystkim — zainteresowania dorosłych,
i to nie tylko w dniu Waszego Święta, ale i na co dzień.
Buziaczki, Dzieciaczki!

poniedziałek, 27 maja 2019

Pobajaj nam Miłka (1)

Baju baju baju baj,
baje bajki Miłka...
Siądźcie dzieci wokół niej,
dziś będzie ich kilka.

Będzie bajka o Zajączkach,
Będzie i o Kici,
Będzie także o Kokotku
i Binoklecie.

Cicho dzieci, cicho sza!
Miłka zaczyna bajać...
Pierwsza baja o Kokotku,
po czym kolejne baje:



Kogucik Kokotek

Kogucik Kokotek siedząc w kurniku,
Pieje na całe gardło: — Kukurykuuu!!!
Czas wstawać, dzień nowy nastał,
Kukurykuuuu!!! — Czy ktoś zaspał?
Słoneczko złociste na niebie wschodzi.
Z pościeli śpiochy... i to już, wychodzić!
Kukuryku!
                Kukuryku!!
                                  Kukurykuuu!!!

Zamknij się wreszcie! — Kokoszka zagdakała. —
Spać nie dajesz… Ależ z ciebie zakała!
Kogucik Kokotek obrażoną minę robi:
Budzenie to nie tylko moje hobby,
To obowiązek i ciężka praca…
Widzisz Kokoszko? Praca popłaca.
Ten korzec pszenicy dał mi gospodarz.
Podzielę się z tobą, jak mi słowo dasz,
Że rankiem nigdy marudzić nie będziesz,
I że zrobisz mi miejsce na swojej grzędzie.
Ko… Koo… Kooo… Kokotku mój kochany —
Zakwiliła Kokoszka głosem mniej zaspanym —
Wszystko co zechcesz, miły mój.
Masz rację, praca to ciężki znój.
Siadajmy więc razem do śniadanka…
Byś nabrał sił do następnego ranka.
Kogucik Kokotek już zadowolony,
Usiadł na grzędzie rozpromieniony...
I znów się rozlega — nie tylko — w kurniku:
Kukuryku!
                Kukuryku!!
                                  Kukurykuuu!!!


Leniwa Kicia

Leży Kicia na kanapie,
Ziewa i w ucho się drapie.
Chciałaby się w coś pobawić
Lecz obiadek musi trawić.

Leży Kicia na kanapie
I cichutko sobie chrapie…
Gdy z trawieniem już gotowa,
Bawić jej się zachciało od nowa.

Tak, zabawić się już pora! —
Lecz z kanapy wstać nieskora.
No bo Jasiu jest zajęty,
Krysia swoje ma wykręty.

Z kim się bawić? — Kto mi powie?
Nikt?... To poleżę jeszcze sobie.
Nie ma zabawy, mówi się trudno…
O rety!... Ależ mi nudno!

Wstać z kanapy chyba muszę…
Jeszcze chwila i już się ruszę.
Zabawię Jasia i Krysię…
To jest pomysł! Podoba mi się. (?)

Och, ty Kiciu bałamutna,
Toż to brednia jest wierutna.
Sama nie wiesz czego chcesz.
A że nudno to — to wiesz!


Marzenie kreta Binokleta

Krecik Binoklet miał wielkie marzenie:
Dwie leśne polanki połączyć tunelem,
By w czasie zimy skrócić swe łażenie,
Kiedy przyjdzie mu odwiedzać kretkę Melę.

W zimie jest trudno pokonać polanki,
Gdy śniegu nasypie zima sroga.
A ma już dość odwiedzania kretki Anki,
Chce do Meli... Z nią każda chwila błoga.

Pewnego razu, przed zimą krótko…
Binoklet się ostro zabrał do kopania,
Lecz wnet niespodziewanie zarył bródką
I przekop tunelu przerwał u zarania.

Zdenerwował się wtedy okropnie,
Bo ból potężny przeszył ciało jego.
Lecz w mig za zwały chwycił przytomnie,
By bólu nie cierpiało choć jego ego.

Niełatwo Binokletowi szło to kopanie,
Gdyż ból bródki wciąż jeszcze czuł,
Ale że przed oczami miał swoje kochanie,
Nie ustawał... i wnet tunelu wykopał pół.

Gdy zdał sobie sprawę — jak daleko jest już,
Poczuł w sobie przypływ sił przeogromny.
I nim się spostrzegł, polanka Meli była tuż,
Wtedy aż usiadł z radości półprzytomny.

Wnet Meli udowodni, że mężem jej być może.
A ta myśl czyniła go bardzo szczęśliwym...
Wszak pozbędzie się cienia na swym honorze,
Gdy pokaże — jaki jest pracowity i spolegliwy.

Krecik Binoklet ze szczęścia aż promieniał…
Poprawił binokle i kopać zaczął na powrót.
Szedł jak przecinak — podziemie w tunel zamieniał,
I nim się obejrzał, był już u Meli kopca wrót.

Ze szczęścia zbrakło mu tchu, serce waliło młotem,
Wystawił więc głowę wśród traw Meli polanki,
By łyknąć powietrza… i wtem zawrócił, i pobiegł z powrotem,
Bo nagle żal mu się zrobiło kretki Anki.


Zajączki myśliciele

Na łące soczyście zielonej,
Kwieciem pięknym ozdobionej,
Dwa zajączki sobie siedzą —
Chcą się bawić — w co? — nie wiedzą.

Może by tak… w chowanego?
Lepiej chyba… w ganianego?
Myślą, myślą, nie przestają,
Ze znużenia już ziewają.

A czas płynie… i płynie,
Słońce już za wzgórzem ginie,
W ciemnościach łąka się topi…
A zajączki? — ta sama myśl je trapi.

Aż tu nagle!!! — Co się dzieje?!
Rety! To wilk wyje… czy się śmieje?
Zajączki myślenie swoje przerwały
I jak szalone przez łąkę pognały.

Na źdźble trawy się czerwieni

Malutki motylek w kolorze czerwieni
w promieniach słoneczka przecudnie się mieni.
Na źdźble trawy siedzi, skrzydełkami łopocze...
Czekaj, nie odfruwaj, uwiecznię cię jeszcze!





sobota, 25 maja 2019

Dzień Matki

Mamusiu Ty moja kochana,
Jestem przy Tobie dziś od rana.
I choć nas dzieli kawał świata,
Ślę Ci życzenia na dłuuuugie lata...
Dedykuję także przepiękną pieśń.
Posłuchaj nim zadzwonię, tymczasem cześć!


https://youtu.be/TJlEqRARAGU

***
Matka — ma serce na dłoni,
Matka — pomoże, utuli, osłoni.
Za dzieckiem stanie niczym mur,
Udźwignie wszystko... wszak silna jak tur.

***
Gdy Matkę mamy blisko siebie,
Żyje nam się pięknie — jakoby w niebie...
Pamiętać jednak też bądźmy skłonni,
Że Matka ma serce — nie tylko na dłoni.

***
Mama to najpiękniejsze słowo świata...
Cała gama uczuć się w nim splata.
To pierwsze słowo wypowiedziane
I przez całe życie wciąż powtarzane.



wtorek, 21 maja 2019

K-X ląduje (13 cz.)

Karawana zbliżała się już do miejsca, w którym starsi chłopcy znaleźli Basiurkę. Chwatko nakazał zmniejszyć szybkość i zarządził całkowitą ciszę. Jechali więc w milczeniu. Nawet sarenki jakby delikatniej zaczęły stąpać, aby uderzając racicami o ziemię, nie narobić zbyt wiele hałasu. Zajączkom natomiast takie zwolnione tempo nie odpowiadało i nie bardzo wiedziały, jak dorównać tempa karawanie. Znalazły jednak wyjście. Z rozpędu wskoczyły na samopojazd i zajęły wolne miejsce po Śmieszce i K-2. Komiczny to był widok, ale dzieci musiały dławić śmiech, bo jak cisza, to cisza.
Chwatko zastanawiał się w jakim miejscu mogliby bezpiecznie ukryć samopojazd, no i samych siebie — w razie czego. Chłopcy niewiele zdołali w tej okolicy wcześniej zobaczyć, bo wydarzenia potoczyły się tak szybko, iż na poznawanie terenu nie było czasu. Teraz tego czasu było jeszcze mniej, bo było już grubo po południu, więc tym bardziej trzeba było oszczędzać każdą minutkę. Chwatko po głębszym zastanowieniu wybrał jednak to miejsce w krzewach, gdzie K-1 ukrywał się przed wielkimi chłopcami. Miejsce to wydało mu się odpowiednie. Przypominał sobie, że po środku, między krzewami, było dużo miejsca porośniętego grubą warstwa mchu, co dodatkowo przemawiało za takim wyborem. Miejsce to było zapewne niegdysiejszym legowiskiem jakiś dużych zwierząt. Może sarenek, może jeleni, a może nawet żubrów. Tworzyło jak gdyby swoistą enklawę, przestronną, ale i bardzo bezpieczną, bo osłoniętą dookoła szerokim pasem poszycia leśnego. Do tej enklawy właśnie, Chwatko nakazał K-1 się kierować.
K-1, wprawny kierowca, zajechał pięknym łukiem pod te krzewy akurat pomiędzy którymi był wąski a i dobrze zamaskowany przesmyk, prowadzący prosto do środka kryjówki. Zapamiętał to miejsce bardzo dobrze, bo czekając na rozwinięcie się sytuacji pod wielką sosną, miał czas, aby mu się dokładnie przyjrzeć. Chłopcy zeskoczyli z samopajazdu i czekali aż osiodłana sarenka z dziewczynkami na grzbiecie podejdzie do nich. Gdy tak się już stało, pomogli dziewczynkom zsiąść z sarenki, a potem wszyscy już razem przedzierali się do środka swego nowego miejsca postoju. Obydwie sarenki dalej nie rezygnowały. W małej odległości za dziećmi i za K-1, który szedł ostatni i prowadził samopojazd, wchodziły ochoczo do wnętrza gęstwiny krzewów. Tylko zajączki znów gdzieś zniknęły. Gdy wszyscy chłopcy zeskoczyli z samopojazdu, to one też, ale nie czekały na sarenki tym razem, tylko same wskoczyły w krzaki. Jak się później okazało, kiedy dzieci dotarły wraz z sarenkami do środka kryjówki, zajączki już tam były. Siedziały cichaczem przyczajone w zagłębieniu porośniętym mchem i spokojnie czekały na dzieci.
Co za spryciarze! — zawołał Gagatek. — A jakie przy tym wesołe? Hej, szaraczki, już ja bym się z wami pobawił, nie tylko w ganianego, ale też i w chowanego, ale my mamy tutaj inne zadanie do wykonania, więc może później…
Oto właśnie chodzi. Dobrze Gagatku zauważyłeś — powiedział Chwatko. — Dlatego musimy być teraz bardzo czujni i ostrożni, aby zadanie nasze wykonać należycie i szczęśliwie wrócić do domu. Chciałbym teraz omówić z wami dalsze szczegóły, co do naszej akcji pod kryptonimem: — „Biała lilia”. Ale przede wszystkim, musimy się zastanowić, jak pomóc Basiurce.
Dziękuję wam bardzo, że chcecie mi pomóc. Kochani jesteście. Ale powiedz mi, Chwatko, co ty mówisz? Co to znaczy „pod kryptonimem biała lilia”? — spytała Basiurka szczęśliwa z jednej strony, a zaskoczona z drugiej. — Bo u nas w ogrodzie, przy naszym domu, rosną piękne białe lilie, więc nie musicie ich szukać pod jakimś tam „kryptonimem.” Ja wam je po prostu zerwę z ogródka i przyniosę. Ale jak pani Klotylda nie będzie widziała. Albo nie, może nawet widzieć. Jest mi wszystko jedno, za co będę klęczeć na grochu, a na pewno lżej mi będzie klęczeć, jak będę wiedziała za co. A dla was, to ja mogę i cały nawet dzień klęczeć…
Już dobrze, Basiurko! Jesteś bardzo dobrą dziewczynką — powiedział wzruszony Chwatko. — Tak mi przykro, że my nie możemy ciebie zabrać do swego domu. Ale jedno mogę ci przyrzec… my wszyscy ci przyrzekamy, że już nigdy nie będziesz klęczała na grochu.
Właśnie! I nie zostawimy ciebie już nigdy. Będziesz już zawsze naszą przyjaciółką, naszą małą-wielką siostrzyczką. Zawsze będziemy ciebie odwiedzać. I to ci przysięgamy — powiedziała Śmieszka, wycierając wilgotne oczy i tuląc do siebie K-2, która rozpłakała się na dobre.
Mamusiu moja kochana, dziękuję ci, że mnie wysłuchałaś i sprawiłaś, że już nie będę się czuła taka samotna! — zawołała Basiurka i wzniosła oczy ku niebu, i też się rozpłakała.
No cicho już, dziewczynki — zawołał wzruszony Gabcio. — Nie płaczcie już. Wszystko już będzie dobrze. Zło zawsze istniało na świecie. Dziadziuś Hardy przecież o tym mówił. A mówił też, że to zło trzeba zwyciężać. I my go zwyciężymy na pewno! A czym go zwyciężymy? A dobrem…
O właśnie! Masz rację, Gabciu! — Gagatek krzyknął z podniecenia. — Ty tylko pokazuj palcem to zło, bo ty się na tym lepiej znasz, a ja już z chłopakami będę po kolei je zwyciężał, i to czym się tylko da, nie tylko dobrem.
Uspokójcie się już, Gaga! — rzekł wzruszony i zarazem ubawiony Chwatko. — Wszystko to chwalebne, co mówicie, ale musimy teraz postępować roztropnie i spokojnie, bez żadnych większych emocji. Bo jedynie spokój i roztropność zaprowadzą nas w naszym działaniu do celu… Sza, cicho sza! Coś się zaczyna dziać. Spójrzcie na sarenki i zajączki. One wyczuwają niebezpieczeństwo.
Sarenki, które spokojnie leżały do tej pory obok zajączków, zaczęły nagle strzyc uszami i niepewnie kręcić głowami. Potem zerwały się na równe nogi i w pierwszym odruchu chciały uciekać, ale po chwili położyły się z powrotem i tylko oczami wskazywały skąd nadchodzi niebezpieczeństwo. A ich podłużne, poziomo ustawione źrenice, kurczyły się i rozszerzały, co oznaczało, że bardzo były wylęknione. Zajączki były również bardzo wystraszone. Siedziały jednak dalej na tym samym miejscu bez ruchu, a tylko ich wielkie stojące uszy, tak zwane słuchy, były bardzo ruchliwe. Zajączki w razie zagrożenia potrafią słuchami poruszać we wszystkich kierunkach. I tak też nimi poruszały. A ich duże, okrągłe i bocznie osadzone na głowie oczy, wytrzeszczały się coraz bardziej, co było niezbitym dowodem na to, że niebezpieczeństwo jest tuż-tuż. Nawet Nosolek kręcił kinolkiem z wystraszoną miną, bo nie bardzo wiedział, co za zapach czuje.
Po chwili wszystko było już jasne. To dwaj wielcy chłopcy znów się zjawili. Z czego Chwatko był nawet zadowolony, bo problem szukania ich miał już z głowy.
Wielcy chłopcy, głośno rozmawiając, zbliżali się do ogromnej sosny, pod którą wcześniej stali, a na której siedział Chwatko i Basiurka. A kiedy podeszli już do niej, usiedli zmęczeni. Dzieci ukryte za zaroślami w swojej bezpiecznej enklawie mogły dokładnie słyszeć ich rozmowę:
Bronek, ty głupku pospolity, czy ty nie rozumiesz, że ja muszę mieć te pieniądze — warczącym głosem mówił Rafał. — Akurat jutro chcę kupić taką superową bejsbolówkę. I nie chcę nawet słyszeć, że mogłoby być inaczej.
No to co ja mam ci już poradzić? Przecież nie wiem gdzie jest Baśka — powiedział wylękniony Bronek. — Szukamy jej już przecież pół dnia, i nic. Zniknęła jak kamfora… Boję się, żeby jej się tylko coś nie stało.
Ty się lepiej bój, żeby się tobie coś nie stało! O tą smarkulę nieużytą będziesz się teraz martwił?! — wrzasnął wściekły Rafał. — Zapamiętaj sobie, że te pieniądze muszą dzisiaj trafić do mojej kieszeni i guzik mnie obchodzi jak! Mam dość latania po lesie… Sam mi te pieniądze w zębach przyniesiesz. Zrozumiano! Już i tak oberwie nam się od tej starej kwoki dyry… Bo ona na pewno już szuka za twoją siostrunią. A wiadomo, że jak jej nie znajdzie, to będzie szukać za tobą. A chłopaki stuprocentowo wypaplają, że poszliśmy do lasu, bo nas razem pod lasem widzieli. Wtedy ta stara jędza zabierze się i za mnie. A ja jej wyjątkowo nie cierpię i nie mam zamiaru jej się z niczego tłumaczyć. Ale trzeba będzie się nasłuchać jej umoralniającego trajkotania. A niech ją piekło pochłonie z jej morałami! Nie zniosę tego! A przecież wiesz, że pani Klodzia ma dzisiaj wolne i niestety nikt nie stanie w mojej obronie. Zaraz mnie coś trafi!
Dzieciom ukrytym za grubą ścianą podszycia leśnego, aż szczęki chodziły ze złości, słysząc jaki jad wyrzucał z siebie ten Rafał. A Gryzia, to już aż zęby bolały od zgrzytania. Chwatko starał się zachować spokój i intensywnie myślał, co by tu zrobić na już, skoro mają wielkich chłopców tak blisko, prawie w zasięgu ręki. No i wymyślił. Podbiegł do osiodłanej sarenki i zdjął z jej szyi sznur z konopi zrobiony przez chłopców. Połączył go ze swoją liną, której jeszcze długi kawał pozostał po puśliskach. Umówił się na szybko z K-1, że ten wejdzie jakoś swoim sposobem na sosnę, pod którą siedzą wielcy chłopcy i z góry będzie na nich rzucał szyszkami. Wielcy chłopcy na pewno zaczną zaglądać do góry, aby sprawdzić, co się dzieje. Wtedy K-1, dobrze ukryty za grubą gałęzią, na moment przestanie rzucać, a potem znów zacznie. A on w tym czasie razem z Gryziem postara się przywiązać ich obu do drzewa, tak mocno, żeby nie uciekli, no i też, żeby nie byli dla nich groźni.
Powiedziane, zrobione. Nie minął kwadrans, a wielcy chłopcy byli już przywiązani do drzewa. I co najśmieszniejsze, wcale nie byli tego świadom. Mało tego, nie tak szybko to też do ich świadomości dotarło.
Kiedy K-1 znalazł się już na sośnie, a znalazł się tam nie wiadomo jak, bo Chwatko i Gryzio nie zdążyli nawet zauważyć, zaczął ciskać szyszkami w dół. Najpierw malutkimi, potem coraz większymi. Wielcy chłopcy zaciekawieni, i wreszcie zdenerwowani, zaczęli zaglądać do góry, tak jak Chwatko przewidział. W tym czasie Chwatko wziął się za przywiązywania lewej nogi Rafała do pnia drzewa, a Gryzio zaś prawej nogi Bronka. Mali chłopcy uwijali się jak w ukropie, aby wielkich chłopców zdążyć w porę uwięzić i unieszkodliwić zarazem. Ich zadanie było bardzo ryzykowne. Lepiej nie myśleć, co by się z nimi stało, gdyby zostali zauważeni przez wielkich chłopców.
Po pomyślnym wykonaniu zadania, cała trójka znów spotkała się w enklawie. Chłopcy mieli miny zadowolone i uśmiechnięte, co sprawiło, że wszystkie dzieci czekające w wielkim napięciu na ich powrót, odsapnęły z ogromną ulgą.
Ty, K-1, jesteś wspaniały. Jak tyś to zrobił, że tak szybko znalazłeś się na drzewie i jeszcze szybciej z niego zlazłeś? — szeptem spytał zaskoczony i zaciekawiony Gryzio, kiedy już usiedli obok dzieci.
Sam mówiłeś, że tyle jest dziwów na świecie, więc przyjmij, że to był jeden z nich — z łobuzerskim uśmiechem na dolnej twarzy odpowiedział K-1. — A tak na poważnie, wspinaczka to moje hobby, dlatego dla mnie to nic trudnego. Wy mieliście o wiele trudniejsze zadanie niż ja. To wy byliście wspaniali, i to wy zasługujecie na wielką pochwałę i uznanie…
Pssst! Uciszcie się chłopaki, bo zaraz się zacznie. — Chwatko przerwał dialog chłopców i nastawił uszu.
Pod drzewem rozległ się nagle głośny wrzask Rafała. Najpierw wydawał z siebie jakieś dziwne, nieartykułowane dźwięki, a po chwili zaczął pastwić się nad Bronkiem:
Ty lebiodo! Pokręciło cię, czy jaka choinka?! Żartów ci się jeszcze zachciewa?! Już ja ci pokażę, gdzie raki zimują! Odwiązuj, i to już! — Czego ty znów chcesz ode mnie? A swoją drogą, to dziwię się tobie, że też jeszcze żarty się ciebie trzymają. Bo ja już padam na pysk ze zmęczenia, więc odwiąż mnie, proszę, i chodźmy do domu. Głowę dam, że Baśka siedzi już spokojnie w swoim pokoju…
Brrrrronek! — Rafał wrzasnął z wściekłości i aż popluł się po brodzie. — Nie jestem skory do żartów! I chyba zaraz stłukę cię na kwaśne jabłko, jak mnie natychmiast nie rozwiążesz... No nie! Ty już chyba całkiem na łeb upadłeś, albo winna tu jest ta twoja wybronowana na gładko mózgownica. Siebie idioto też przywiązałeś?! Widzę, że palma ci już całkiem odbiła. I z kim ja się zadaję? Z idiotą, pofyrtańcem, durniem, paranoikiem, imbecylem… Nie, już brak mi nawet słów…
Rafał, proszę cię! Skończ! — zajęczał Bronek bliski już płaczu. — Przecież ja ciebie wcale nie przywiązałem. Siebie zresztą też nie… O rany, Rafał, co jest grane? To kto nas przywiązał? Nikogo nie widziałem. A ty?
Bronek, mówisz serio? Nie ty? To nie ty wiązałeś? — Rafał wybałuszył oczy i zrobił strwożoną minę. — Do stu kaduków, to kto?! Powiedz mi kto? Ja nikogo nie widziałem. Może to krasnoludki? Ale ja w krasnoludki nie wierzę. Więc kto? Mówiłem ci, że tu coś śmierdzi, ale ty nie, skończony pofyrtańcu, znów tu się pchałeś jak mucha do lepu, bo może… Basiunia tu będzie… Mało ci było tego przeraźliwego zgrzytu? Wiedziałem, wiedziałem, że coś się za tym zgrzytem kryje, bo to nie było normalne. Tym bardziej że nikogo nie spotkaliśmy w lesie. Ty, a może to duchy?! Matko najukochańsza! Bronek, no mówże coś!
No co ci mam mówić! Ja też mam pietra — wystraszonym i drżącym głosem odpowiedział Bronek i zaczął szarpać nogą, próbując ją wyzwolić z więzów. I kiedy mu to nic a nic nie wychodziło, z jeszcze większym strachem w głosie powiedział: — Rafał, co to znaczy? Może to faktycznie duchy? Pewnie chcą nas ukarać za nasze grzechy… Mamusiu moja kochana w niebiosach! I co teraz? Wiedziałem, byłem pewien, że tak dłużej być nie może, że… że te twoje postępki zaprowadzą mnie do zguby. Że… że ja też, prawdziwy idiota, godziłem się tobie w tych twoich niecnych postępkach pomagać. Mamusiu moja kochana, pomóż! A ja ci przysięgnę, że już nigdy, przenigdy, nic złego nie będę robił, że odnajdę Basiunię, i od tej pory zawsze będę się o nią troszczył…
Ty, Bronek, nie myśl tylko o sobie, ty egoisto! A ja to co? Cóż ja aż takiego złego robiłem? Chciałem dzieciaki tylko dyscypliny nauczyć. Przecież starych nie mają, więc ktoś ich musi uczyć, no nie? Powinny być mi za to jeszcze wdzięczne… A że uczenie, to praca, więc za moją pracę należało mi się wynagrodzenie, no nie? A jak tego same nie rozumiały, to musiałem nauczyć ich moresu, nie?... Ty, Bronek, no nie bądź taki i o mnie też poproś twoją matkę… no tę… twoją mamusię… Albo przynajmniej próbuj mnie odwiązać, bo mnie już palce bolą od tego odsupływania, a i tak nic nie zdziałałem. Co to za dziwne węzły? Jeszcze takich nie widziałem. Są nie do rozwiązania. Że też akurat dzisiaj musiałem zapomnieć mojego scyzoryka… No, Broneczku, brachu drogi, nie bądź świ… no, tym co ryje, tylko pomóż mi… Do stu piorunów! Słyszysz co mówię!
Wszystkie dzieci siedzące w enklawie miały ubaw po pachy, słysząc dialog wielkich chłopców. Oprócz Basiurki. Basiurką targały mieszane uczucia. Najpierw była wystraszona, potem zadowolona. Przez moment nawet chciało jej się śmiać, ale po usłyszeniu wypowiedzianego przez Bronka i Rafała najukochańszego słowa na świecie: — „mamusia” — zachciało jej się płakać. Potem zaś była zła. Ze złości przeszła znów do zadowolenia, które zaowocowało nagłą nadzieją. I to uczucie nadziei zadomowiło się w jej serduszku na dobre i pozostało tam już na stałe. Tym bardziej, że było podsycane wielką serdecznością nowych przyjaciół i poparte ich pomocą.
Chwatko zauważył, że na twarzyczce Basiurki malują się różne odczucia. Uspokajał ją więc łagodnym głosem i kazał jej się nie martwić, bo wszystko jest już na dobrej drodze do jej lepszego życia. I dał jej nawet swoje słowo honoru, że tak będzie. Basiurka znów była szczęśliwa i z ogromną wiarą w oczach i z serdecznym uśmiechem na ustach zerkała to na Chwatka, to na pozostałe dzieci. A wszystkie dzieci odpowiadały jej równie serdecznym uśmiechem.
Po chwili uszu dzieci dobiegł rozpaczliwy krzyk spod sosny:
Raaatuuunkuuuu! — To Rafał krzyczał, bliski już obłędu ze strachu, bezradności i wściekłości.
Raaatuuunkuuuu! — wtórował mu Bronek również bliski obłędu, ale nie tylko ze strachu. Przede wszystkim z ogromnego poczucia winy, bezradności i z niemożności odpokutowania swoich win od zaraz.
No, chłopaki, na nas już czas. Czas na ciąg dalszy — powiedział zadowolony Chwatko, bo czekał właśnie na taki moment. — Wielcy chłopcy zmiękli. Teraz tylko odpowiednio ich jeszcze postraszyć, popracować nad ich sumieniem i wywołać jego wyrzuty. A jak wynika z tego ich haniebnego dialogu, to możemy być pewni, że z Bronkiem uda nam się od razu, bo on już je ma. Natomiast ten Rafał, to twarda sztuka zła. Z nim nie pójdzie nam tak łatwo. Ale coś mi się wydaje, że on jest też wielkim tchórzem, więc trzeba będzie go po prostu tylko więcej postraszyć. Następnie wywołać w kolesiach skruchę i solenną chęć poprawy. No a potem będziemy mogli spokojnie odprowadzić naszą kochaną Basiurkę do jej domu, bez żadnych obaw, że coś jej się stanie… Ale to jeszcze nie wszystko. Jeszcze w samym Domu Dziecka mamy coś do załatwienia... No a tymczasem, do dzieła chłopaki. Staniemy za pniem drzewa i ja przeprowadzę z nimi pierwszą, ale za to zasadniczą i gruntową rozmowę umoralniającą. Druga taka umoralniająca rozmowa czeka już na nich w Domu Dziecka… Na pewno będę potrzebował waszej pomocy. Ale trudno mi jest powiedzieć jakiej i kiedy. To się samo okaże i będzie zależało od tego, jak sytuacja się rozwinie. Więc wy, chłopaki, będziecie czekać na mój znak. Zgoda?... A wy, siedźcie tutaj dalej, tak długo, aż wam powiem, że możecie wyjść. Nie wiem, jak to długo potrwa. Miejmy nadzieję, że niedługo, że szybko się rozprawimy z nimi. Rozmawiajcie sobie z Basiurką, bo niebawem będziemymusieli się z nią pożegnać. Ale ty, Basiurko, nie martw się i zawsze pamiętaj o tym, co ci przyrzekliśmy, i o tym, co ci Śmieszka powiedziała.
Chwatko wraz z K-1 i Gryziem bezszelestnie przedostali się na zewnątrz enklawy i cichaczem podchodzili do sosny, do uwiązanych wielkich chłopców. Został im już niewielki odcinek drogi do przebycia, gdy nagle Rafał i Bronek, skacząc na jednej nodze, z nieustającym słowem: „ratunku” na ustach, pojawili się w zasięgu ich wzroku. Ci dwaj nieszczęśnicy próbowali się jakimś cudem wdrapać na drzewo. Widocznie podejrzewali, że to z dołu grozi im niebezpieczeństwo. Śmieszny był to widok, bo co jedną nogą sięgnęli najniższej gałęzi, to druga, uwiązana, nie pozwoliła im wspiąć się wyżej. Spadali więc z drzewa z głośnym plaśnięciem jak dojrzałe ulęgałki.
Widok ten nieco spłoszył trzech dzielnych chłopców, więc aby wielcy chłopcy ich nie zauważyli, zaczęli biec slalomem pomiędzy niskimi krzewami. A kiedy dobiegli do drzewa, najbliżej jak się tylko dało, pod nim było już spokojniej. Wielcy chłopcy zmęczeni swoistą akrobatyką, jak padli na ziemię po raz nie wiadomo już który, tak tym razem już tam zostali. Leżeli plackiem przyklejeni do ściółki (a i ściółka do nich) i sapali jak stare lokomotywy. Wtedy Chwatko dał znak ręką, aby K-1 i Gryzio spokojnie podchodzili za nim pod sam pień drzewa. Gdy tam już dotarli, chwilę postali nasłuchując, bo Chwatko chciał się upewnić, czy już spokojnie może zacząć swoją misję. Po drugiej stronie sosny nadal panował spokój, oprócz sapania, nic nie było słychać ani widać. Zadowolony Chwatko nabrał ogromny łyk powietrza i grobowym głosem przemówił:
No, panie Rafalski, masz już dość?!
Hej, tyyyy! Uważaj sobie! Nazywam się Rafał — warknął z wściekłości w pierwszym odruchu Rafał. W ułamku sekundy się jednak zreflektował, i ciągle leżąc na ziemi, łagodniejszym już tonem zawołał: — Ty, kimkolwiek jesteś, odwiąż mnie, a puszczę ci w niepamięć tego Rafalskiego.
Wiem, tchórzu Rafalski jak się nazywasz, ale skoro ty przezywasz wszystkich, ja będę przezywał ciebie — rzekł Chwatko dudniącym głosem jak ze studni. — Jestem duchem leśnym i zamierzam zrobić z tobą porządek. Z twoim kompanem Bronkiem też…
Ojejku, jejku! Ojejej, jam nieszczęsny! — jęczał przeraźliwie Rafał.
Mamusiu moja kochana w niebiosach! — jęczał również Bronek.
Wiem, co z was za nicponie. Wiem, jak krzywdzicie dzieci. Wiem, co chcecie od Basiurki. Dość już tego! Teraz wy będziecie cierpieć. Teraz wy poczujecie, co to znaczy strach i bezsilność…
Oj nie, oj nie, kochaniutki duszku leśny! Tylko nie to! — płaczliwym głosem wołał Rafał. — Ja nie robiłem krzywdy dzieciom. Ja je tylko uczyłem zdyscyplinowania i posłuszeństwa, bo pani Klodzia mówi, że dzieci muszą mieć dyscyplinę, bo inaczej rozpuszczą się jak diabelski bicz. A bez posłuchu, weszłyby na głowę…
Ja zaraz tobie wejdę na głowę, panie Rafalski. Ty się tu nie zasłaniaj panią Klotyldą, bo ona tyle samo warta co i ty, chociaż jest dorosła. Posiedzicie tu w lesie kilka dni i nocy bez jedzenia i picia, to może skruszejecie i zrozumiecie swoje złe postępki. A jak nie, to zostaniecie tu na zawsze.
Duszku mój kochany! Litości! — wrzeszczał Rafał i ze strachu wił się jak piskorz po ziemi. — To on, to Bronek… właśnie, to Bronek mnie zawsze namawiał do złego! To on musi zostać ukarany. A ja… ja mogę ci nawet przysiąc, że jak mnie odwiążesz, to ja się z tobą podzielę moimi pieniędzmi i… i dam ci nawet nowiusieńką czapeczkę bejsbolówkę… tylko mnie odwiąż… Litoooości!
Milcz, Rafalski! Jesteś zepsuty do szpiku kości, a do tego jesteś śmierdzącym tchórzem i egoistą. Łżesz jak z nut, aby tylko uratować własną skórę. Krzty przyzwoitości w tobie nie ma. Nie zapomnij, że ja jestem duchem i wszystko widzę i wiem. Masz tyle grzechów, co włosów na głowie. A gdzie grzech, tam musi być i kara. Bez względu na to, czy przyznajesz się do winy, czy też nie. Kara więc ciebie nie ominie…
Chwatko musiał przerwać swój monolog, bo pomimo jego złowieszczej treści, strasznie chciało mu się śmiać. Żeby się więc w głos nie roześmiać, dał znak K-1, aby zrobił krótki przerywnik i dał głos, czyli, żeby się zaśmiał najlepiej jak potrafi dla poparcia jego słów i nadania im odpowiedniego akcentu grozy.
K-1 aż szczęki drżały ze złości na Rafała, więc był zadowolony, że wreszcie może z nich zrobić użytek i zaśmiał się z tak przepięknym oraz głośnym zgrzytem, jak nigdy wcześniej. Aż Chwatko sam się na moment przeraził i popatrzył na przyjaciela, czy aby jemu nic się nie stało. Bo moc śmiechu K-1 (liczona w decybelach) była ogromna, a jego drżący zgrzyt przypominał swoim dźwiękiem nie tylko jedną piłę tarczową starego gajowego, ale chyba ze sto, i to włączonych jednocześnie. A jaki efekt odniósł? Ho, ho, efekt był wspaniały. Tym większy, że Gryzio nie wytrzymał bezczynności i sam od siebie już zakończył jego śmiech przeciągłym zgrzytem swych efektownych zębów. No to już efekt był nie tylko wspaniały, był piorunujący.
Wielcy chłopcy z trwogi o mały włos a wyrwaliby sosnę razem z korzeniami, tak szarpali się do ucieczki. Gdy drzewo okazało się jednak mocniejsze i nie puściło nieszczęśników, zaczęli atakować ściółkę leśną, na której leżeli, i mało się pod ziemię nie schowali. Rękami i nogami robili okropnie chaotyczne ruchy, no, zwłaszcza jedną nogą, bo druga, uwiązana, na szczęście zachowała więcej spokoju. Z lotu ptaka sprawiali wrażenie dwóch takich, co to trenują na sucho pływanie „stylem rozpaczliwym”. W końcu wyczerpani zupełnie, przylgnęli do siebie i mocno wtulili się sobie w ramiona. Zamknęli oczy, i drżąc na całym ciele — w pokorze — czekali sądu ostatecznego.
Trzej mali chłopcy promienieli z zachwytu. Osiągali powoli zamierzony cel. Zostały im do spełnienia jeszcze tylko dwa etapy ich misji, czyli wywołanie skruchy, zwłaszcza u Rafała, i zainspirowanie obu do poprawy. Ale oprócz uczucia zadowolenia z pomyślnie przebiegającej jak do tej pory misji, chłopców ogarniało jeszcze inne uczucie. Uczucie to jednak chłopcy przed sobą skrzętnie ukrywali. A było to uczucie żalu. Po prostu było im już też i żal wielkich chłopców, gdyż zdawali sobie sprawę, jak bardzo obaj muszą być przerażeni. I gdy tak ich widoczne na zewnątrz uczucie zadowolenia, mieszało się ze skrywanym, wewnętrznym uczuciem żalu, usłyszeli nagle spod drugiej strony sosny głos Bronka:
Drogi duchu leśny, ukarz mnie, bo zasłużyłem sobie na karę. Ale błagam cię o jedno, nie dla siebie, ale dla mojej siostrzyczki Basi. Błagam, pozwól mi, bym mógł naprawić wszystkie krzywdy, jakie wyrządziłem innym dzieciom i jej samej. Basiurka wiele się nacierpiała przeze mnie i wiele razy musiała się wstydu za mnie najeść. Winny to jestem przede wszystkim jej… Przysięgam na moją mamusię, którą tak bardzo kochałem i nadal kocham, że zrobię wszystko, co tylko zechcesz, byleby tylko mieć taką szansę. Wiem, że moje postępki były karygodne i od dawna już targają mną wyrzuty sumienia. Od dawna też pragnąłem się wyrwać z tego błędnego koła zła, ale do tej pory nie udawało mi się to. Proszę, błagam cię, drogi duchu leśny, pomóż mi… Pomóż Basiurce — Bronek przerwał nagle swoją mowę, bo rozpłakał się jak dziecko.
Płacz, płacz, bo masz powód! — zawołał „duch leśny” Chwatko, i wzruszając ramionami, popatrzył na K-1 i Gryzia. Chwilę pomilczał, bo i po drugiej stronie sosny, oprócz szlochu Bronka, nic innego nie było słychać. Po krótkim zastanowieniu odezwał się szeptem: — Chłopaki, może macie jakiś pomysł, jak to dalej z nimi rozegrać? Najnormalniej w świecie brakło mi już konceptu… Bo chyba nie pokażemy się im na oczy?
Poczekaj, Chwatko — również szeptem powiedział K-1. — Coś mi się wydaje, że mam pomysł, ale musimy go wspólnie obgadać, ale nie tutaj...
Dobrze, K-1. Zaraz to załatwię — odrzekł ucieszony Chwatko i wziął spory łyk powietrza w płuca, po czym odezwał się doniosłym głosem ducha leśnego: — Słuchajcie nicponie! Teraz was zostawię na chwilę samych i dam wam czas do namysłu. A jak wrócę, to chcę od was usłyszeć, co postanowiliście względem naprawienia wyrządzonych krzywd i względem waszej poprawy. Ale zaznaczam, abyście poważnie potraktowali waszą sprawę, bo nie będę się z wami cackał. Wóz albo przewóz! Albo będzie to konkretna wasza poprawa i zadośćuczynienie wyrządzonych krzywd, albo zrobię z wami porządek raz na zawsze. No! To dumajcie! A ja znikam.
Trzej mali chłopcy cichaczem wycofali się spod drzewa, pozostawiając pod nim, nieco już uspokojonego Bronka i ciągle wystraszonego, lecz nieodczuwającego poczucia winy Rafała. Rafałowi trudno było mieć poczucie winy, gdyż po prostu własnych win nie rozumiał i w większości nie zdawał sobie nawet z nich sprawy. Przeto nie był też skory do poprawy, bo nie wiedział po co, jak, i dlaczego.
Chłopcy dochodzili już prawie do enklawy, kiedy K-1 nagle się zatrzymał i kazał przyjaciołom również się zatrzymać.
Posłuchajcie, mam taki jeden pomysł, ale nie chciałbym, aby dzieci o nim usłyszały, a zwłaszcza K-2 — zagaił K-1, i drapiąc się po górnej głowie, ciągnął dalej. — Bo widzicie, to jest coś, co was może nawet przerazić, a co nie jest też przyjemne… ale może być bardzo skuteczne…
Na bór zielony! K-1, gadajże jak człowiek… to znaczy, jak ludek… a niech mnie! Jak ten… no, jak kosmita i… gadaj do rzeczy — wydukał w końcu Chwatko i aż podskoczył z niecierpliwości.
Chwatko czuł się bardzo podniecony pod wpływem nagłej i wielkiej nadziei jaką dał mu K-1. A K-1, ni stąd, ni zowąd, zaczął najspokojniej w świecie owijać temat w bawełnę. A to już Chwatka wyprowadziło z równowagi całkowicie. Chciał wiedzieć na już, co to za pomysł i czy jest możliwy do zrealizowania. Popatrzył więc błagalnie na K-1, dając mu do zrozumienia, że ma mówić wprost.
No dobrze! Chodzi o to, że na samopojeździe mam takie urządzenie, które nazywa się ludokompresorem, i gdybyśmy się do niego podłączyli, stalibyśmy się tak wielcy jak wielki człowiek…
Na nasz bór ukochany! — wrzasnął stłumionym głosem podniecony Chwatko. — Toż to właśnie to, czego nam potrzeba…
Ale… poczekaj! — K-1 przerwał przyjacielowi, bo był zaskoczony i zarazem trochę zmartwiony nagłym wybuchem jego entuzjazmu.
W porządku już, K-1. Gadaj wszystkie za i przeciw, a potem razem się zastanowimy nad możliwością zastosowania ludokompresora — Chwatko spuścił nieco z tonu entuzjazmu.
A więc, to urządzenie ojciec mój zainstalował na samopojeździe tylko w celu obrony koniecznej przed człowiekiem, w razie niebezpieczeństwa z jego strony. Ludokompresor może być wykorzystany tylko dla dwóch osób, bo na tyle, niestety, wystarcza mu mocy. A i działanie ma niestety też ograniczone, gdyż można być wielkim tylko przez trzy godziny. Potem wytraca się jego moc i staje się na powrót sobą…
Przepraszam, że ci znów przerywam — powiedział Chwatko z wielkim zainteresowaniem na twarzy. — Wszystko to jest nawet super, a nie „niestety”…Tak myślę. Tylko powiedz mi, czy to, co mówiłeś na początku, że K-Y zainstalował ludokompresor „tylko” w celu obrony koniecznej przed człowiekiem, miałoby jakieś znaczenie w naszej sytuacji? W sytuacji, w której użylibyśmy go w celu obrony człowieka przed człowiekiem?
No właśnie, tego do końca nie wiem. Ale myślę, że to nie byłby problem, bo liczy się przede wszystkim moc oddziaływania na człowieka. A czy byłaby ona użyta w obronie osobistej przed człowiekiem, czy w obronie innego człowieka przed człowiekiem, to chyba nie ma większego znaczenia. „Ryzyk-fizyk”, jak to któryś z was kiedyś powiedział. Musielibyśmy po prostu zaryzykować. Ale… jest też inne „ale”, i to ważniejsze… Posłuchajcie… Ja tylko jedyny raz brałem udział w próbach użycia ludokompresora i muszę wam powiedzieć, że to nie jest przyjemne uczucie. Po podłączeniu do urządzenia, czułem się tak, jakby mnie rozrywało od środka, a potem ogarniało mnie takie dziwne uczucie pęcznienia. Na szczęście nabieranie wielkości człowieczej nie trwało zbyt długo. I potem, gdy już ją nabrałem, to muszę się wam przyznać, że czułem się znakomicie. Czułem się bardzo, ale to bardzo mocny i odważny, i tak jakby… mądrzejszy. Lecz po trzech godzinach bycia wspaniałym i wielkim człowiekiem, przyszła pora na dekompresję, czyli na powrót do własnej wielkości. I muszę wam powiedzieć, że to jest niestety, nie tylko nieprzyjemne uczucie, jest też i bolesne. Wszystkie wnętrzności kurczą się w straszliwie szybkim tempie, powodując uczucie bolesnego pieczenia. A gdy już jest po wszystkim i na powrót jest się już tym samym kosmitą… Mówię: „kosmitą”, bo mówię o sobie… to przez jakiś czas utrzymuje się ból głów i mięśni. A to też jest bardzo nieprzyjemne uczucie… No, to tyle, co chciałem wam powiedzieć gwoli wyjaśnienia ujemnej strony działania ludokompresora. A pozytywna strona, jak już wspomniałem, jest ogromna. Bo stając się wielkim jak człowiek, można zdziałać wiele…
I właśnie o to nam przecież chodzi, aby zdziałać wiele dla dobra Basiurki i może przy okazji dla innych dzieci też — na szybko osądził sprawę Chwatko, czując, że jego podniecenie sięga zenitu. — Bo co się będziemy zastanawiać? Pocierpimy trochę i… i nam przejdzie, a Basiurki całe życie możemy zmienić na lepsze. No co, chłopaki? Ja jestem za, a wy?
Ja też — powiedział Gryzio, ale z ukrywaną odrobiną sceptycyzmu w głosie.
Ja oczywiście też — rzekł K-1 i zaraz dodał: — Ale nie zapomnijcie, że ludokompresor jest przystosowany tylko dla dwóch kosmitów, to jest, osób. Który więc z was reflektuje na podróż w wielkiego człowieka?
Myślę, że lepiej będzie… — odezwał się pierwszy Gryzio i zrobił małą pauzę.
Gryzio nie bardzo wiedział, jak to powiedzieć, że ma pewne obawy, a na tchórza nie chciałby wyjść. Zamierzał więc dać chłopakom przede wszystkim do zrozumienia, że to oni we dwójkę powinni dać się napompować, bo to właśnie oni tworzą razem wspaniały duet, i to pod każdym względem. Ale zanim Gryzio ponownie się odezwał, Chwatko, na jego szczęście, wybawił go z kłopotu.
Gryziu nie obrazisz się, że to ja wraz z K-1 zajmę się tą sprawą? No, powiedz szczerze. Nie będziesz na mnie zły?
Nie, no co ty? Pewnie, że nie — odpowiedział bardzo szybko Gryzio, jakby się obawiał, że to właśnie od szybkości jego odpowiedzi zależy całe jego życie.
To w porządku, K-1, bierzmy się już do roboty, bo te wielkie nicponie sczezną tam pod tym drzewem.
No tak, ale musimy to zrobić tak, aby nie wystraszyć dzieci. Bo podłączanie do ludokompresora, to nie jest miły widok. A samopojazd z tym urządzeniem stoi niestety przy nich. Myślę więc, że K-2 będziemy musieli jednak wtajemniczyć. Tym bardziej, że ona wie o tym urządzeniu, chociaż go nigdy na sobie nie próbowała. A wtajemniczenie jej w naszą sprawę może mieć dodatkowe plusy, bo w razie jakiś komplikacji, ona będzie mogła nam pomóc. I takim też sposobem, oszczędzimy dzieciom tego niezbyt przyjemnego widoku… No, to wiecie, ja teraz pójdę po K-2 i przyprowadzę ją tutaj. A i od razu wezmę samopojazd…
Dobry pomysł, K-1. To idź już — rzekł Chwatko, siadając na ziemi z zamiarem spokojnego czekania. Ale zaraz sobie coś przypomniał i zawrócił K-1 z drogi. — Tylko powiedz dzieciom, że u nas wszystko w porządku, żeby się nie martwiły, tylko spokojnie na nas czekały. Aha, i powiedz im też, żeby pod żadnym pozorem nie ruszały się z miejsca dopóki my nie wrócimy. A mówiąc o tym, szczególnie i znacząco popatrz na Gagata, bo martwię się, że ten gagatek może się rwać za nami… Och, i jeszcze jedno. Niech zdejmą z samopojazdu koszyczek z jaszczurkami… No, to idź już.
Po chwili K-1, prowadząc samopojazd i K-2, zjawił się z powrotem w krzewach przy Chwatku i Gryziu.
Hej, chłopaki — powiedziała szeptem K-2. — K-1 już mi wszystko powiedział, co chcecie zrobić. I trochę się martwię o was, bo przypominam sobie jak mi K-1 opowiadał w domu, że to nie jest miłe uczucie… takie nadymanie się do roli nam nie przynależnej. No ale jak tak postanowiliście, to widocznie wiecie, co robicie. Nie pozostało mi więc nic innego, jak tylko życzyć wam jak najmniej przykrych odczuć i powodzenia w rozpracowaniu wielkich chłopców, z pożytkiem dla kochanej Basiurki. To taka milutka dziewczynka, że naprawdę zasługuje na to, by jej pomóc, za wszelką nawet cenę… Słyszeliśmy całą waszą akcję pod drzewem z tymi niedobrymi wielkimi chłopakami. Ubawiliśmy się bardzo, zwłaszcza z tego tchórza Rafalskiego. No bo Bronka, to nam trochę szkoda, ale wszystko jedno, nauczkę też musi dostać. Ale proszę was, w swoim imieniu, no i wszystkich pozostałych, a zwłaszcza Basiurki, aby ta kara dla Bronka nie była aż taka surowa. Bo tak jak Basiurka mówi, on był wcześniej bardzo dobrym chłopcem. Zresztą, z tego co Bronek mówił, i jak mówił, to też da się wyczuć, że Basiurka ma rację… Aż nam było szkoda, że przerwaliście waszą akcję pod drzewem, zostawiając ich tam samych, bo potem to już nic nie słyszeliśmy. A i wy sami, tak żeście się uciszyli w tych zaroślach, że nic nie mogliśmy zrozumieć o czym mówiliście. Ale jak się teraz okazuje, to i dobrze, że dzieci nic nie słyszały, bo mogłyby być naprawdę przerażone… Aha, żebym nie zapomniała przekazać wam tego, co Gagatek powiedział. Otóż on powiedział, że jeśli potrzebujecie pomocy, to on natychmiast gotowy jest wam pomóc, bo aż ręce mu "świerzbią"… nie wiem, co to słowo znaczy, żeby Rafalskiemu zrobić na głowie jakiś "ondul"… też nie wiem, co to słowo znaczy, ale przekazałam wam dokładnie, tak jak Gagatek powiedział. No, to już mam to z głów… Teraz wy gadajcie. I co dalej?
Ufff! Skończyłaś nareszcie? Jak to dobrze — powiedział K-1 z nieukrywaną ulgą w głosie, ale przyciągnął K-2 do siebie i z uśmiechem na dolnej twarzy wycelował jej buziaka w górne czółko. — Wiecie, chłopaki, bo moja siostrzyczka to tak jak… jak ten potok Śmieszalskich… No, już dobrze K-2, nie rób takiej miny, bo i tak ciebie kocham… Ale już do rzeczy. Słuchaj, K-2, pamiętasz, że działanie ludokompresora wystarcza tylko na trzy godziny, więc gdyby zaistniały jakieś nieprzewidziane sytuacje i potrzebowalibyśmy twojej pomocy, to ja ci o tym dam znać radartonem. Ale nie będę z tobą rozmawiał, bo na to może nie być czasu, albo nawet możliwości. Puszczę ci tylko sygnał i ty musiałabyś wtedy przybiec w to miejsce do sapopojazdu, nie mówiąc oczywiście o niczym dzieciom, no, zwłaszcza prawdy, i nacisnąć tylko ten zielony przycisk ukryty pod tablicą rozdzielczą ludokompresora. No co? Zrozumiałaś? To dobrze. Pamiętaj, ten zielony, o, tutaj… i niech cię Luna broni dotykać tego żółtego. Zapamiętasz? No, to kamień z serca, kochana siostrzyczko. Siedźcie tam wszyscy cichutko i uważajcie na siebie. I jakby coś… to wiesz, daj znać radartonem, to my zaraz będziemy... A teraz zmykaj…
Jeszcze momencik — szepnął Chwatko. — Proszę cię K-2… a nie, nic już… Życz nam tylko powodzenia. No i do zobaczenia...

 cdn.

Link do powieści: "K-X ląduje" (w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach). 

Zbyt pyszne jabłuszka

Czerwone jabłuszka
Pysznią się na jabłoni,
Wypatrując zewsząd
Delikatnej dłoni:
Tylko taka właśnie
Może nas dziś zerwać,
Inna niech nie próbuje,
Bo może oberwać!




I tak długo wespół
Się na drzewie pyszniły,
Aż w końcu przyszła zima
I na kość się zmroziły.




niedziela, 19 maja 2019

K-X ląduje (12 cz.)

Chłopcy postanowili dogonić wielkich chłopców i dać im nauczkę. I to było niesamowite, bo gdyby ktoś z wielkich ludzi usłyszał jakie powzięli postanowienie, to na pewno buchnąłby śmiechem. Ale nie Basiurka, choć ona też należała do tego gatunku ludzi. Basiurka wierzyła im bezgranicznie.
Chłopcy nie ustalili do końca, jak ta „nauczka” miałaby wyglądać, ale ustalili, ponad wszelką wątpliwość, że muszą wielkich chłopców jakimś sposobem nauczyć moresu. Bo tak dłużej być nie może, aby znęcali się nad biedną Basiurką, a może też i nad innymi dziećmi. Ustalili, że najpierw muszą odnaleźć chłopców, a potem sytuacja się rozwinie i pomysły same przyjdą do głowy.
K-1 postanowił, że zanim jednak ruszą w poszukiwanie wielkich chłopców, musi wejść w kontakt z dziećmi, czekającymi na ich powrót ze zwiadu. Poprzez siostrzyczkę chciał im powiedzieć, że wrócą trochę później, gdyż muszą jeszcze coś załatwić, ale żeby się nie martwiły, bo wszystko u nich jest w porządku, i że mają dalej spokojnie na nich czekać i słuchać się Gryzia. K-1 wyciągnął ze swojego pasa bezpieczeństwa mały przedmiocik i przystawił do ucha. Chwatko przyglądał się mu, bo był ciekaw, jak taka czynność będzie przebiegać. W końcu jednak nie wytrzymał i zapytał:
K-1, a będę też mógł pogadać z nimi przez to coś?
Przykro mi Chwatko, ale niestety nie. Nie będziesz mógł. To coś, nazywa się radarton, a on przekazuje tylko naszą mowę. Wątpię, czy na szybko zdążysz się nauczyć mówić po naszemu. Pozwól więc, że ja pogadam z K-1, a ona już wszystko wszystkim przekaże.
W porządku, K-1. To gadaj już. A powiedz też, że białe lilie są już prawie w zasięgu naszych rąk, ale my najpierw wrócimy po nich i razem je zerwiemy…
Słuchaj, Chwatko, coś nie tak! K-2 nie odpowiada i nie mam też żadnego sygnału. Niedobrze. I co teraz? Myślę, że musimy wracać do nich. Coś złego chyba się stało… Och, Luno! Chwatko, co to? Słyszysz ten tętent? Dziki? Czy co? Uciekajmy!
Nie, nie K-1, poczekaj, to nie dziki — zawołał szybko Chwatko, aby uspokoić przyjaciela, ale również i Basiurkę.
Chwatko jednak sam był zaniepokojony. Wpatrywał się w przestrzeń między drzewami, skąd dochodził ten odgłos galopującego zwierzęcia, i nagle doznał szoku. To, co zobaczył, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. A zobaczył dwie sarenki, biegnące w szalonym tempie, i na grzbiecie jednej z nich, z rozwianymi włosami, siedzącą Śmieszkę. Siostrzyczka jego sprawiała wrażenie przestraszonej. Rozglądała się po lesie i co chwilę poklepywała sarenkę, na której siedziała na oklep. Drugą zaś sarenkę, z owiązanym na szyi sznurem, którego drugi koniec trzymała w ręce, podciągała ciągle do przodu. Co to wszystko miało znaczyć? Chwatko wybiegł temu dziwnemu zaprzęgowi naprzeciw, i machając rękami, dawał znaki, aby sarenki się zatrzymały.
O rany! Jesteście! Jakie to szczęście, że was znalazłam — krzyczała Śmieszka. Ona też już z daleka zauważyła Chwatka, i zbliżając się do niego, zawołała: — Prrrr!!! Stójcie moje kochane sarenki. Jesteśmy u celu. Znalazłyśmy chłopców. Wszystko już będzie dobrze.
Na nasz bór kochany! Śmieszka, co się stało? — Chwatko prawie wrzeszczał. — Co ty tu robisz? Jak nas znalazłaś?
Och, Chwatko, stało się nieszczęście, K-2 jest ranna… A gdzie jest K-1? Musimy zaraz wracać, K-1 musi ją wyleczyć… — mówiła Śmieszka roztrzęsionym głosem, zsuwając się powoli z grzbietu klęczącej sarenki.
Poczekaj, zaraz pędzimy do K-2, ale po kolei, bo muszę ci coś powiedzieć. A właściwie kogoś przedstawić…
Chwatko złapał siostrę za rękę i pociągnął w stronę krzewów, gdzie siedziała Basiurka i K-1. Śmieszka zaś pociągnęła za sobą sarenkę, którą miała uwiązaną na sznurku. Druga sarenka sama poszła za nimi. I gdy tak szli w kierunku krzewów, Chwatko zdążył siostrze na szybko i w wielkim skrócie opowiedzieć o malutkiej, wielkiej Basiurce. Tak, że kiedy doszli już do krzewów, Śmieszka była już przygotowana do przywitania dziewczynki i w ogóle się nie bała. Wręcz była szczęśliwa, że pozna wielkiego człowieka. Była też bardzo dumna z chłopców, że zajęli się dziewczynką.
Witam cię, Basiurko! — zawołała z szerokim uśmiechem. — Nazywam się Śmieszka. Jestem siostrą Chwatka. Miło mi ciebie poznać!
Ja też się bardzo, bardzo, ale to bardzo cieszę! — odpowiedziała przeszczęśliwa Basiurka. — Jaki ja mam dzisiaj piękny dzień. Chyba moja mamusia, stamtąd, z nieba, przysłała was do mnie.
Chodź tu Śmieszko i opowiadaj co się stało — zawołał zaniepokojony K-1.
Och, K-1! Nieszczęście się stało! K-2 jest ranna i potrzebuje twojej pomocy…
Jak to, przecież ona sama może swoje rany wyleczyć — przerwał Śmieszce K-1 i zaraz bardzo się wystraszył. — Czy tak poważnie jest ranna, że nie ma siły dokonać samouleczenia?
Na szczęście aż tak ranna nie jest, ale… No dobrze opowiem wam wszystko od początku… Otóż, kiedy wy poszliście na zwiad, my zajęliśmy się czyszczeniem samopojazdu w dziupli, bo był cały zakurzony. Potem chłopcy zajęli się skręcaniem sznura z włókien konopi, które przyniósł Nosolek. Dziwnym trafem kilka łodyg tego ziela rosło w pobliżu wapiennego pagórka. Nosolek wyczuł ich zapach od razu, bo przed przyjazdem do nas razem z tatkiem Dumkiem zajmował się robieniem długich zwojów sznura z włókien tej rośliny. Opowiedział o tym Gaga, więc ci chcieli wam zrobić niespodziankę i upleść mocny sznur, jeszcze lepszy niż ten, co używaliśmy w jaskini. Więc oni skręcali sznur, a ja i K-2 bawiłyśmy się z jaszczurkami. Potem zajęłyśmy się czyszczeniem ich koszyczka. K-2 chciała też zmienić im podściółkę na świeżą. Wtedy Nosolek powiedział, że dużo paproci rośnie na wapiennym pagórku, więc ona się tam wybrała. Gagatek na szczęście pobiegł za nią. Ja zostałam przy dębie, bo szykowałam wszystkim coś do picia. I nagle, usłyszeliśmy głośny wrzask Gagatka i płacz K-2. Pobiegliśmy wszyscy wystraszeni na wapienny pagórek i… było już niestety za późno. K-2 leżała na ziemi z zakrwawionymi plecami, a Gagatek latał wokół niej jak opętany i wrzeszczał wniebogłosy: „Ratujcie K-2, ratujcie moją najukochańszą przyjaciółkę!”. Nie wiedzieliśmy, co się stało, a z nich nie można było nic wydobyć. Wreszcie złapałam Gagatka i mocno nim potrzepałam. Wtedy się pomiarkował i z płaczem opowiedział co się stało. Okazało się, że gdy oni, pochyleni, zrywali paprotki, z góry, od tyłu, nadleciała olbrzymia sroka i dziobem mocno pokaleczyła plecy K-2. To łakome na świecidełka ptaszysko usiłowało zdobyć jej złoty pas bezpieczeństwa, a że zbyt łatwo jej to nie przychodziło, dziobała co sił. Gagatek próbował ją odpędzić, ale ona nic sobie z tego nie robiła, tylko dziobała do skutku. W końcu jej się udało i odfrunęła razem z K-2 pasem bezpieczeństwa. Od razu zajęliśmy się K-2. Gabcio skoczył do pojemnika po wodę źródlaną i ja przemyłam nią plecy biednej K-2, ale ona dalej krwawiła. K-2 sama też próbowała swoim sposobem zaleczyć rany, ale niestety nie dosięgała swoim leczącym palcem do wszystkich ran na plecach. Przyłożyłam jej więc liście babki lancetowatej, które Nosolek znalazł za drugim pagórkiem. Krwawienie ustało, ale ona dalej bardzo cierpi, bo ból pleców nie ustał… Więc musisz K-1 natychmiast jej pomóc. K-2 chciała ciebie waszym sposobem o tym zawiadomić, ale to, czym mogłaby ciebie zawiadomić, razem z pasem bezpieczeństwa ukradła przecież ta wstrętna sroka. A na samopojeździe to ona się nie zna… Nie wiedzieliśmy, co począć. I wyobraźcie sobie, gdy tak zastanawialiśmy się, jak was zawiadomić, podeszły do nas te dwie sarenki, a za nimi dwa zajączki. Jedna z sarenek przednimi nóżkami uklękła przede mną, tak jakby czekała aż ja usiądę na jej grzbiecie. Trochę się bałam, ale postanowiłam usiąść, dla ratowania K-2. Chłopcy szybciutko obwiązali drugą sarenkę swoim nowo zrobionym sznurem, abyście mogli na jej grzbiecie wrócić razem ze mną… No i widzicie sami, kochane sarenki przyniosły mnie do was. I to same, bo ja nie miałam najmniejszego pojęcia, gdzie was szukać…
Kochane sarenki! — zawołali chłopcy, a Basiurka powtórzyła za nimi.
No to co robimy? — zapytał K-1, i to bardziej siebie samego, aniżeli dzieci. — Już wiem! Nie mamy wyjścia, wracamy. I zabieramy ze sobą Basiurkę. Na jednej sarence zmieścimy się we trójkę, a na drugiej pojedzie Basiurka… A tymi nicponiami zajmiemy się później. No co? Zgoda?
Zgoda, przez duże „Z”! — krzyknęła rozpromieniona Basiurka i zaraz się zawstydziła, bo przyszło jej na myśl, że może Śmieszka się nie zgodzi. Ale gdy zobaczyła jej uśmiechniętą twarz, uspokoiła się.
No to w drogę! — zawołała Śmieszka. — Mam nadzieję, że sarenki nie będą miały nic przeciwko temu, że teraz będzie im o wiele ciężej...
Sarenki, nie czekając na to, co Śmieszka ma jeszcze do powiedzenia, obydwie jak na zawołanie uklękły i czekały aż dzieci je zasiądą. Chłopcy postanowili, że Basiurka pojedzie na grzbiecie tej sarenki, co ma sznur na szyi, bo będzie się miała za co trzymać, a przez to będzie się czuła bezpieczniej. Wygodniej jej będzie się też siedziało. Sami zaś, wraz ze Śmieszką, usiedli na drugiej sarence. No i pojechali.
Po drodze Chwatko nie mógł się nadziwić, że sarenki same dokładnie wiedzą w jakim kierunku biegnąć, aby dotrzeć do wapiennych pagórków, do czekających na nich dzieci. Był pod wielkim wrażeniem tych mądrych i łagodnych zwierząt. Wprawdzie jeździł już z całą rodzinką na sarenkach starego gajowego, ale to były udomowione sarenki. Te jednak były przecież dzikie i żyły w lesie, a były tak samo mądre i jeszcze bardziej wrażliwe.
W czasie jazdy dzieci rozmawiały na temat Basiurki i zastanawiały się razem jak jej pomóc. Śmieszka również bardzo przejęła się jej losem i całą drogę wymyślała przeróżne metody pomocy, ale żadna ni jak nie była możliwa do realizacji. Bo jak tu ludkowi pomóc wielkiemu człowiekowi? Nie rezygnowała jednak. Wiedziała, że musi coś wymyślić. Wiedziała też, że K-2 na pewno jej w tym pomoże. Trzeba tylko jak najszybciej dotrzeć do pozostałych dzieci, do ukochanej przyjaciółki. I gdy tak zajęta była własnymi myślami, nagły krzyk Chwatka przerwał tok jej myślenia i wystraszył okrutnie. W momencie zorientowała się jednak w czym rzecz. Chodziło o Basiurkę. Dziewczynka słaniała się raz na jedną, raz na drugą stronę. Lada moment mogła spaść z grzbietu sarenki. A przy takiej szybkości, na pewno zrobiłaby sobie krzywdę. Śmieszce żal się zrobiło malutkiej-wielkiej dziewczynki, bo zdała sobie sprawę, jak bardzo Basiurka musi być umęczona, że nawet tak szybki bieg sarenki, tak szybko ukołysał ją do snu. Śmieszka głośnym: — „Prrrr!!!” — zatrzymała sarenki natychmiast. Sarenki posłusznie stanęły. Wtedy Śmieszka poprosiła sarenkę, na której jechała wraz z chłopcami, aby pozwoliła jej zejść. Sarenka uklękła. Śmieszka zeskoczyła i pobiegła wprost do drugiej sarenki, na której siedziała przebudzona już Basiurka. Przemówiła do sarenki i ta uklękła również. Śmieszka wdrapała się na jej grzbiet i usiadła przed Basiurką.
Basiurka była wniebowzięta, że mogła jechać razem ze Śmieszką i szczebiotała cały czas jak malutka dziewczynka. Bo też i była nią jeszcze. Śmieszka pokochała ją od razu jak młodszą siostrzyczkę. Jak siostrzyczkę, którą musi się zaopiekować.
Dzieci dojeżdżały do dwóch wapiennych pagórków. Z dala było już widać stary, rozłożysty dąb. A pod nim, biegających wte i wewte niebiesko-żółtych Gaga. Kiedy dzieci podjechały pod sam dąb, wszyscy chłopcy wybiegli im naprzeciw. I nagle, na widok Basiurki, wszyscy naraz stanęli jak wryci.
Nie bójcie się mnie! Nazywam się Basiurka. I kocham was wszystkich! — wołała Basiurka nieco zmartwiona wystraszonymi minami ludkowych chłopców.
Chwatko, co to ma znaczyć? — zawołał Gryzio i nieświadomie zazgrzytał zębami. Bo czego jak czego, ale takie widoku się nie spodziewał. A że dość już miał zmartwień jako tymczasowy dowódca, to też nie był w stanie w nowej sytuacji się w lot połapać.
To co widać. Przywieźliśmy ze sobą Basiurkę. Już się wam przedstawiła. A wy gamonie, co tak stoicie, jak byście korzenie zapuścili? No już, przedstawiajcie się jej po kolei, jak na dżentelmenów przystało.
Chłopcy, chcąc nie chcąc, podchodzili jeden za drugim i wymieniali swoje imiona. Spod oka jednak zaglądali z wielkim zaciekawieniem, to na minę Basiurki, to znów na miny starszych dzieci. A że miny wszystkich wyrażały spokój, bez żadnych oznak entuzjazmu (no, może oprócz miny Basiurki, bo jej mina akurat rozjeżdżała się w coraz to szerszym uśmiechu), to tym bardziej byli zbici z pantałyku. Sami już nie wiedzieli, jak mają się zachować. Stali więc bez ruchu i na wszelki wypadek milczeli.
No, prezentacja zakończona. I na razie to musi wystarczyć, bo najpierw musimy się zająć K-2 — powiedział Chwatko i wraz z K-1 zeskoczył z klęczącej sarenki. — Gdzie jest K-2? Prowadźcie nas do niej.
Chłopcy, przekrzykując się jeden przez drugiego, próbowali wytłumaczyć, co się stało i co do tej pory robili. Ale w takim galimatiasie słownym niczego nie można było zrozumieć. Czyżby widok wielkiego człowieka tak ich wyprowadził z równowagi, że nie mogli się opanować i przestać się przekrzykiwać?
Chwatko wreszcie nie wytrzymał tego jazgotu i wrzasnął:
Czy wyście się tutaj wszyscy szaleju najedli? Co jest z Wami? Zadałem wam proste pytanie, a wy co? Spytam więc jeszcze raz. Gdzie jest K-2?
Tutaj, tutaj jestem! — rozległ się gdzieś w oddali głos K-2.
Chwatko i K-1 momentalnie puścili się biegiem w tym kierunku skąd dochodził głos K-2. Pozostali chłopcy bez słowa pobiegli za nimi. Kiedy dobiegli i zobaczyli K-2 leżącą na brzuchu na grubym mchu, uspokoili się nieco. Podeszli do niej i zaczęli oglądać jej plecy. Niewiele jednak mogli zobaczyć, bo plecy jej przykryte były kilkoma warstwami liści babki lancetowatej.
K-2, powiedz nam, jak się czujesz? — z wielką troską w głosie spytał Chwatko.
Już dużo lepiej. Tylko mnie brzuch bardzo boli.
Jak to? Przecież Śmieszka opowiadała, że ta wstrętna sroka zraniła ci plecy a nie brzuch — rzekł równie zaniepokojony K-1.
No tak, ale teraz to mnie bardziej brzuch boli niż plecy. Bo to tym razem sprawka Gaga. Oni się strasznie wygłupiali, bo bardzo chcieli mnie rozweselić, abym nie czuła bólu i nie cierpiała… A teraz, przed chwilą, zanim przyszliście, bawili się w ganianego z dwoma zajączkami, które do nas przyszły wraz z sarenkami. To był tak śmieszny widok, że pękałam aż ze śmiechu… No i dlatego boli mnie brzuch.
Aaa, to zdrowy ból. I o ten nie trzeba się martwić. Pokaż mi więc tylko swoje plecy, abym zrobił z nimi porządek — powiedział K-1 i pochylił się nad siostrą. Odgarnął wszystkie liście i przyłożył swój leczniczy palec. — No, gotowe! Wstawaj! Jesteś zdrowa jak ziemska ryba.
I też tak się czuję, że mogłabym aż pływać… chociaż nie umiem —zaśmiała się wesoło K-2. — Dzięki braciszku!... Ale też chciałabym was chłopaki przeprosić za to, że narobiłam wam kłopotu swoją osobą i musieliście wracać ze zwiadu wcześniej niż wam to pasowało… No i wam, moi kochani opiekunowie, dziękuję z całego serca, za troskliwą a i wesołą opiekę. Gdyby nie wy, to nie wiem, co bym zrobiła. A moja kochana Siemieszka to… no właśnie, gdzie jest Siemieszka?
Lepiej nie pytaj! — poradził Gagatek przyjaciółce i zrobił naburmuszoną minę. — Bo ta twoja kochana Siemieszka zaprzedała się wielkiemu człowiekowi i ciebie ma już gdzieś…
Gagat, jak ty zaraz nie zamkniesz swojej jadowitej buzi, to ja ci ją sam zamknę! — wrzasnął zdenerwowany Chwatko i zaczął aż głośno dyszeć. Po chwili przymknął oczy, wziął głęboki oddech, i już spokojnym tonem odezwał się: — Słuchaj, K-2, mam nadzieję, że nie uwierzyłaś Gagatkowi… Słuchajcie wszyscy, bo jestem wam winien wyjaśnienie. Ale zanim wam wszystko wyjaśnię, chciałbym wam chłopaki również podziękować za troskliwą opiekę nad K-2, no i za to, że tak dzielnie się wszyscy trzymaliście… Szkoda tylko K-2 pasa bezpieczeństwa. No ale nic na to nie poradzimy. To wyższa siła natury. I pewnie gdzieś na wysokościach też pas ten się znajduje… Gdzieś na wysokim drzewie, w schowku sroki złodziejki. Może kiedyś, jakimś cudem, uda nam się go odzyskać…
A tym, to się Chwatko nie przejmuj! — przerwała przyjacielowi K-2. — Ojciec już na pewno postara się dla mnie o nowy pas bezpieczeństwa, jak mu wytłumaczymy co się stało… No! To tym się już nie martw, tylko opowiadaj o tym twoim „winnym wyjaśnieniu”…
Chwatko uśmiechnął się do K-2, a potem do wszystkich chłopców i zaczął opowiadać dokładnie i po kolei o wszystkim, co się im na zwiadzie przytrafiło. W trakcie opowiadania obserwował twarze dzieci i wyraźnie widział, że zmieniały swój wyraz: od niezadowolonego, do wystraszonego, poprzez zaciekawiony, współczujący, zły, znów współczujący, do wściekłego, który w szybkim tempie przeszedł do serdecznego i wymieszał się ze współczującym oraz uwielbiającym jednocześnie. — „No, o to mi chodziło. Zrozumieli” — pomyślał Chwatko. A kończąc już swoje opowiadanie, zadowolony, uśmiechnął się do wszystkich jeszcze milej i zapytał:
I co wy na to, moi mili?! Czy wy na naszym miejscu postąpilibyście inaczej?
Mowy nie ma! — krzyknęli wszyscy chłopcy naraz. — Biedna mała-wielka Basiurka!
I ona tu jest i wy mi nic nie mówicie? — zawołała K-2 płaczliwym głosem, gdyż na koniec Chwatka opowiadania już nie wytrzymała i zalała się łzami. — Prowadźcie mnie do niej, proszę!
Nie musimy, bo ona sama już tu ze Śmieszką nadchodzi — stwierdził zadowolony Chwatko i wesoło pomachał ręką do nadchodzących dziewczynek. — Chodź tu, Basiurko, przedstawię ci moją… to znaczy, naszą najlepszą przyjaciółkę: Basiurko, oto K-2! K-2, oto Basiurka!
Taka jestem szczęśliwa, że aż samej mi trudno w to uwierzyć, bo nigdy jeszcze nie byłam aż tak szczęśliwa. No, może z moją mamusią, ale wtedy byłam jeszcze malutka i nic nie pamiętam — powiedziała Basiurka ze łzami szczęścia w oczach. — A już się bałam, że wy, to znaczy: Gryzio, Nosolek, Gagatek i Gabcio nie polubicie mnie, bo nie byliście zadowoleni na mój widok… No i trochę sobie popłakałam, tam, za dębem… Ale potem Śmieszka mi wytłumaczyła, że wy jesteście bardzo dobrzy, tylko nie spodziewaliście się mnie zobaczyć, dlatego mieliście takie nieuśmiechnięte buzie, i że wy potrzebujecie teraz troszeczkę czasu i… jak ten czas już minie, to na pewno mnie polubicie i… teraz jeszcze „Kadwa” taką złociunią i śliczną widzę… Nie wiem, czy dobrze zapamiętałam twoje imię… I ty się już do mnie tak ładnie uśmiechasz?... Ooo, Gryzio, Nosolek, Gagatek i Gabcio też się już do mnie uśmiechają… Czy to znaczy, że wy mnie lubicie choć odrobinkę?
Nawet wielką „odrobinkę” lubimy ciebie — zawołał wzruszony Gagatek i podszedł do Basiurki najbliżej jak tylko mógł. — Wiesz, my ciebie zawsze lubiliśmy… tylko ciebie nie znaliśmy… Ale teraz już ciebie znamy, to ciebie już całkiem lubimy… Co ja plotę?! No, ale coś w tym rodzaju… Cieszymy się bardzo, że ciebie poznaliśmy i naprawdę bardzo cię lubimy…
No już dobrze, Gagatku — powiedziała ubawiona Śmieszka i z wielką czułością pogłaskała braciszka po głowie.
Pod wielkim dębem zapanowała wielka radość. Wszystkie dzieci były — nie do opisania — szczęśliwe. Uczucie szczęścia wręcz je przepełniało. Patrząc na nie, tam pod dębem, można by śmiało rzec, że gdyby szczęście umiało się unosić, to wszystkie fruwałyby jak jaskółki w przestworzach.
Sarenkom i zajączkom ta radosna atmosfera pod starym dębem też się udzieliła, bo wcale nie miały zamiaru odchodzić. Szczęśliwe, przycupnęły na miękkim mchu i przyglądały się szczęśliwym dzieciom.
Spędzony wspólnie czas pod rozłożystym dębem był dla dzieci nad wyraz miły i radosny. Ale niestety, czas ma to do siebie, że nie stoi w miejscu, tylko ucieka. A dogonić go, nikomu się jeszcze nie udało. Dzieci musiały więc ruszać w drogę. I to w drogę prowadzącą prosto w okolice Domu Dziecka — domu Basiurki. I kiedy Chwatko po godzinnej radości, szczęśliwości i beztroski panującej pod dębem — oznajmił o tym dzieciom, wszystkie poczuły wielkie podniecenie. A każde z nich na swój sposób inne.
Pod drzewem zaczęła się wielka krzątanina. Dzieci zbierały wszystkie swoje rzeczy i zanosiły na samopojazd.
K-1 chwalił dzieci za to, że tak wiele trudu sobie zadały i wyczyściły samopojazd. A wieszając na kierownicy pusty już pojemnik na prowiant, śmiał się, że samopojazd będzie mógł rozwinąć teraz kosmiczną prędkość, bo jest mniej obciążony, za to sarence będzie ciężej. Dzieci zjadły wszystko, co było w nim do zjedzenia. A właściwie głodna Basiurka wyjadła z niego wszystko, gdyż dzieci ludkowe na jej rzecz dobrowolnie rezygnowały ze swoich porcji. A potem jeszcze, żeby Basiurka poczuła się w miarę najedzona, wszystkie solidarnie wraz z nią, poszły w krzaki, aby nazbierać jej malin. Po zjedzeniu ogromnych ilości malin, Basiurka poczuła się wreszcie syta.
Załadowany samopojazd stał pod dębem gotowy do drogi. Dzieci ustalały jeszcze tylko jak będą jechać. Przez moment miały obawy, że może sarenki nie będą już chciały udać się wraz z nimi w dalszą drogę. Lecz te kochane zwierzątka chyba zrozumiały ich obawy, bo w mig poderwały się z ziemi i ustawiły się przy samopojeździe.
Zajączków tylko nie było. Z pewnością pokicały już sobie w swoją stronę, i tyle było je widać.
Chwatko tym razem dołożył wiele starań, aby Basiurce bezpieczniej i wygodniej siedziało się na sarenki grzbiecie. Wyciągnął ze swojego plecaka derkę, i przerzucając ją przez grzbiet posłusznie klęczącej sarenki, zrobił z niej szykowne siodełko. Z grubych patyczków zrobił strzemiona, a ze swojej liny — puślisko. Potem wszystko razem pięknie powiązał i siodełko jeździeckie było jak się patrzy.
Basiurka miała ogromną ochotę wycałować Chwatka za to piękne siodełko, ale zdawała sobie sprawę, że jest to niemożliwe. Posłała mu więc tylko głośnego całuska i zadowolona wgramoliła się na osiodłany grzbiet swego „wierzchowca”. Sarenka jednak nie chciała się z klęczek podnieść. Dzieci to bardzo zmartwiło. Śmieszka jednak wnet odgadła o co jej chodzi i postanowiła dosiąść się do Basiurki. Lecz zanim to zrobiła, podbiegła do K-2, chwyciła ją za rękę i pociągnęła za sobą. Po chwili wszystkie trzy dziewczynki z zadowolonymi minami siedziały w siodle na grzbiecie sarenki, która bez żadnych już ceregieli natychmiast podniosła się z klęczek.
Czy ja już mówiłem, że nigdy nie zrozumiem żeńskiego rodzaju na tym świecie? — z gromkim śmiechem spytał Gryzio. — Chyba mówiłem… I chyba nie raz to jeszcze powiem.
No, to w drogę! — krzyknął równie ubawiony Chwatko i nakazał wszystkim chłopcom zająć miejsca na samopojeździe.
Już miała ruszyć ta dziwna karawana, gdy nagle z pobliskich krzewów wyskoczyły dwa zajączki. Zajączki szybko dokicały do sarenek i zatrzymały się. Czekały na odjazd. Jakie było zaskoczenie dzieci, kiedy zauważyły, że jeden z nich trzyma coś w pyszczku. Chwatko zeskoczył z samopojazdu i podbiegł do zajączków. Przez chwilę wpatrywał się w to coś i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Otóż okazało się, że był to K-2 pas bezpieczeństwa. Chwatko delikatnie wyjął go zajączkowi z pyszczka i podniósł do góry.
Uwierzycie w uniwersalną mądrość zwierząt? Nie?! To patrzcie! — wołał wielce zaskoczony. — Jakim cudem one odebrały sroce ten pas? Niesamowite. Nie mogę tego pojąć.
Bo też tego pojąć nie trzeba — ze śmiechem zawołał Gryzio. — Tyle jest dziwów na tym świecie, że lepiej je po prostu przyjąć do wiadomości... i basta! Na roztrząsanie i na zrozumienie ich szkoda czasu. Niech więc fenomen pasa K-2 zostanie słodką tajemnicą zajączków. Ważne, że im się udało chytrą srokę przechytrzyć i pas zdobyć.
Karawana ruszyła. Przodem jechali chłopcy na samopojeździe. Za nimi, w niewielkiej odległości, biegła osiodłana sarenka z dziewczynkami na grzbiecie. A za nimi z kolei, biegła druga sarenka, która chwilami doganiała swoją osiodłaną przyjaciółkę i biegła raz z lewego, raz z prawego jej boku. Czasami nawet przeganiała ją i biegła równo z samopojazdem. Zajączki natomiast wcale nie zrezygnowały z dalszej wspólnej wędrówki z dziećmi i sarenkami lecz wesołe biegły kłusem to przed dziećmi, to za dziećmi. Bo zajączki mają już to do siebie, że inaczej nie potrafią biegać. Jak już biec, to tylko kłusem. W szybkim więc tempie przeganiały całą karawanę. Wtedy zatrzymywały się na chwilę, i kręcąc swymi omykami jak pieski z radości, podskakiwały w miejscu zanim dzieci je dogoniły. A potem znów gnały do przodu. Dzieciom bardzo się to podobało, co zajączki wyczyniały. Sarenkom zresztą też. Na znak zadowolenia głośno wydmuchiwały powietrze nozdrzami i mrugały swoimi brunatnoczarnymi oczami, pięknie oprawionymi długimi rzęsami na górnej powiece.
Nawet jaszczurki zwinki, które zostały na samopojeździe z chłopcami, bez swojej pani, nie poczuły się smutne i osamotnione. Im też się udzieliła ta miła i zabawna atmosfera podróży. Nie miały więc zamiaru wylegiwać się bezczynnie w swoim świeżo wyścielonym koszyczku, tylko pełzały po nim zygzakowato w różnych kierunkach, w zależności od tego, z której strony pojawiały się zajączki
albo druga sarenka.
Chwatko jak zwykle jechał na ostatnim miejscu na samopojeździe. Wychylając się nieco w bok, co chwilę sprawdzał czy z przodu jest wszystko w porządku. Czy jadą w odpowiednim kierunku i czy nie czai się gdzieś jakieś niebezpieczeństwo. Często oglądał się też za siebie, aby sprawdzić czy dziewczynki czegoś nie potrzebują. A widząc ich szczęśliwe miny, był nawet dumny ze swojego rękodzieła w postaci siodełka.
Dziewczynki, jadąc razem, miały wreszcie okazję porozmawiać ze sobą i bliżej się poznać. Basiurka była bardzo ciekawa jak wygląda dom K-2 na Księżycu. Chciała też wiedzieć jak długo się leci z Księżyca na Ziemię. Interesował ją nawet wygląd statku kosmicznego. Od Śmieszki natomiast chciała wiedzieć jak to jest żyć razem z mamusią i tatusiem, a i jeszcze do tego z babcią i dziadziem. I kiedy przy opowiadaniu K-2 robiła duże oczy ze zdziwienia, to przy opowiadaniu Śmieszki oczy jej się same przymykały i wilgotniały, ale ze wzruszenia. Biedna Basiurka, tak bardzo pragnęła ciepła i miłości, której życie jej poskąpiło.
Śmieszka i K-2 wypytywały Basiurkę z kolei o to, jak wygląda życie w Domu Dziecka. Basiurka chętnie opowiadała o swoich koleżankach i kolegach mieszkających razem z nią. O trzech paniach i dwóch panach opiekujących się dziećmi. O pani kucharce, którą najbardziej lubiła ze wszystkich dorosłych. Opowiadała same miłe i przyjemne rzeczy, pomijając niemiłe i smutne. A przecież to właśnie z powodu niemiłych rzeczy znalazła się sama w lesie. Ta mała dziewczynka najwyraźniej nie chciała swymi smutkami psuć serdecznej atmosfery w jakiej się znalazła. Było jej tak dobrze. Po raz pierwszy w swoim życiu czuła się tak spokojnie i tak bezpiecznie. Starsze dziewczynki całym sercem zamierzały Basiurce pomóc, więc niestety musiały się od niej dowiedzieć o jej smutnej stronie życia. I kiedy jej o tym powiedziały i zachęcały do tego, by im opowiedziała przynajmniej o swym bratu i tym drugim chłopcu, i dlaczego oni we dwójkę szukali za nią w lesie, Basiurka się rozpłakała. Ale rozpłakała się tym razem ze wzruszenia. Bardzo ją to wzruszyło, że jej nowe i starsze przyjaciółki też chcą jej pomóc. Gdy już otarła łzy, podciągnęła parę razy nosem i zaczęła opowiadać. Opowiedziała im wszystko to, co wcześniej opowiadała Chwatkowi i K-1, a potem już o wszystkich smutkach, jakie leżały jej na serduszku. A czując wyraźne i szczere zainteresowanie dziewczynek, języczek jej się rozwiązał tak bardzo, że aż sama sobie się w duchu dziwiła, iż z taką wielką łatwością mogła wyrzucać z siebie to wszystko, co najbardziej ją bolało i czego najbardziej się bała. A było tego aż nadto, jak na tak malutką dziewczynkę. Śmieszce i K-2 serce się aż krajało od tych jej smutnych historii. A to nieszczęsne, ośmioletnie dziecko nie miał kto utulić, pocieszyć, zapewnić o miłości, otoczyć czułą opieką. Dziewczynki zrozumiały, że w takim domu, gdzie jest dużo dzieci, ich opiekunowie nie są nawet w stanie dać dzieciom tego, co daliby rodzice. Żyjący rodzice. Normalni rodzice. Kochający rodzice. Dziewczynki dowiedziały się też z Basiurki opowieści, że są i tacy opiekunowie, którzy nie powinni pracować przy dzieciach. Jak na przykład starsza pani Klotylda, która pastwi się nad dziećmi zamiast im pomagać w ich i tak już ciężkim i niesprawiedliwym życiu. Basiurka mówiła, że pani Klotylda karze dzieci chłostą albo klęczeniem w kącie na worku z grochem. A karze za byle co. Bardzo często też i za nic. Ot tak, dla wyżycia się, kiedy ma zły humor. A że często jej się zdarza mieć zły humor, więc dzieci na jej widok uciekają w popłochu. Ciągnie ich też często za uszy i mówi, że „są ośle”, albo za nos i mówi, że „Pinokio miał dłuższy i nie narzekał”. Basiurce też się nieraz dostało od tej niedobrej pani. Opowiadała ze łzami w oczach, jak dwa dni temu też musiała klęczeć przez dwie godziny na grochu, a tylko dlatego, że źle ubrała jedną skarpetkę. Niechcący założyła ją na lewą stronę. Pani Klotylda nie ma swoich własnych dzieci, bo dzieci nie lubi. Sama kiedyś to mówiła do pana listonosza, a dzieci schowane przed nią w krzakach to słyszały. Biedne dzieci. Lubiła tylko jedno dziecko, właśnie Rafała, który był największym chuliganem w całym Domu Dziecka. A może właśnie dlatego nim był, bo czuł sympatię dorosłej osoby i jakby jej przyzwolenie na wszystko złe co robił? Pozostali opiekunowie natomiast, nie byli źli, ale nie mieli wiele czasu, aby zająć się każdym dzieckiem z osobna. Starali się, to było widać, ale oni w Domu Dziecka tylko pracowali, nie mieszkali. Dom Dziecka traktowali jako miejsce pracy, a nie jako dom rodzinny. Jedynie pani dyrektor mieszkała z dziećmi i dzieciom była zupełnie oddana. Pani dyrektor miała kiedyś dwoje własnych dzieci, ale dawno temu straciła je wraz z mężem w pożarze ich domu. Po tej tragedii zamieszkała w Domu Dziecka. Była naprawdę dobrą panią. Każde dziecko zawsze przytuliła, porozmawiała, spytała jakie ma kłopoty, pocieszała i pomagała ile tylko mogła. Ale pani dyrektor była tylko jedna, a dzieci trzydzieścioro. Basiurka bardzo lubiła panią dyrektor, ale nigdy jej nie chciała martwić swoimi smutkami, więc nigdy jej też o nich nie opowiadała. Czasami, tylko troszeczkę, opowiadała pani kucharce, za którą wprost przepadała, a która również bardzo ją lubiła. Lecz ani Rafał, ani nawet Bronek nic sobie z tego nie robili, gdy pani kucharka zwracała im uwagę, że źle postępują, robiąc innym dzieciom krzywdę. Bronek był kiedyś dobrym bratem, zawsze wcześniej pomagał Basiurce i nieraz pocieszał ją kiedy płakała. Było tak aż do momentu, kiedy do ich domu przyszedł Rafał. Ten chłopiec miał zły wpływ na wrażliwego i złaknionego czyjejś akceptacji Bronka. Ale zanim Bronek się spostrzegł, w jaką kabałę się wpakował, wchodząc w zażyłe kontakty z tym z gruntu złym chłopcem, było już za późno. Bo Rafał zaczął się psychicznie pastwić nad Bronkiem. Wyzywał go od słabeuszy, niedorajdów, głupców, wymoczków pijanicy ojca. A jak był wściekły na Bronka, to nawet ich nieżyjącą matkę obrażał. Wtedy to Bronek buntował się najbardziej i próbował odwrócić się od Rafała. Niestety, kończyło się tylko na próbie, bo Rafał potrafił go nawet fizycznie zmusić do posłuszeństwa, bijąc go dotkliwie za każdym razem.
Śmieszka i K-2 w takim właśnie sensie zrozumiały wszystko to, co Basiurka opowiadała. Basiurka mówiła dziecięcym głosem i posługiwała się też dziecięcą logiką. Wiele opowiadanych przez siebie historii sama do końca nie rozumiała, dlatego z wielu złych rzeczy nie zdawała sobie nawet sprawy. Jej nowe przyjaciółki zaś pytaniami umiejętnie naprowadzały ją na taki tok opowiadania, aby jej nie lękać, ale by jak najwięcej dowiedzieć się o jej życiu. I to, co od niej usłyszały, bardzo je bolało. Bolało je przede wszystkim to, że to biedne dziecko musi tam wracać i w tym względzie one jej niestety nie mogą pomóc. Postanowiły jednak zrobić wszystko, co tylko w ich mocy, a nawet więcej, żeby Basiurka przynajmniej nie cierpiała aż tak bardzo przez tych złych ludzi z Domu Dziecka...

 cdn.

Link do powieści: "K-X ląduje" (w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach).