Karawana zbliżała
się już do miejsca, w
którym starsi chłopcy znaleźli Basiurkę. Chwatko nakazał
zmniejszyć szybkość i zarządził całkowitą ciszę. Jechali więc
w milczeniu. Nawet sarenki jakby delikatniej zaczęły stąpać, aby
uderzając racicami o ziemię, nie narobić zbyt wiele hałasu.
Zajączkom natomiast takie zwolnione tempo
nie odpowiadało i nie bardzo wiedziały, jak dorównać tempa
karawanie. Znalazły jednak wyjście. Z rozpędu wskoczyły na
samopojazd i zajęły wolne miejsce po Śmieszce i K-2. Komiczny to
był widok, ale dzieci musiały dławić śmiech, bo jak cisza, to
cisza.
Chwatko
zastanawiał się w jakim miejscu mogliby bezpiecznie ukryć
samopojazd, no i samych siebie — w razie czego. Chłopcy niewiele
zdołali w tej okolicy wcześniej zobaczyć, bo wydarzenia potoczyły
się tak szybko, iż na poznawanie terenu nie było czasu. Teraz tego
czasu było jeszcze mniej, bo było już grubo po południu, więc
tym bardziej trzeba było oszczędzać każdą minutkę. Chwatko po
głębszym zastanowieniu wybrał jednak to miejsce w krzewach, gdzie
K-1 ukrywał się przed wielkimi chłopcami. Miejsce to wydało mu
się odpowiednie. Przypominał sobie, że po środku, między
krzewami, było dużo miejsca porośniętego grubą warstwa mchu, co
dodatkowo przemawiało za takim wyborem. Miejsce to było zapewne
niegdysiejszym legowiskiem jakiś dużych zwierząt. Może sarenek,
może jeleni, a może nawet żubrów. Tworzyło jak gdyby swoistą
enklawę, przestronną, ale i bardzo bezpieczną, bo osłoniętą
dookoła szerokim pasem poszycia leśnego. Do tej enklawy właśnie,
Chwatko nakazał K-1 się kierować.
K-1,
wprawny kierowca, zajechał pięknym łukiem pod te krzewy akurat
pomiędzy którymi był wąski a i dobrze zamaskowany przesmyk,
prowadzący prosto do środka kryjówki. Zapamiętał to miejsce
bardzo dobrze, bo czekając na rozwinięcie się sytuacji pod wielką
sosną, miał czas, aby mu się dokładnie przyjrzeć. Chłopcy
zeskoczyli z samopajazdu i czekali aż osiodłana sarenka z
dziewczynkami na grzbiecie podejdzie do nich. Gdy tak się już
stało, pomogli dziewczynkom zsiąść z sarenki, a potem wszyscy już
razem przedzierali się do środka swego nowego miejsca postoju.
Obydwie sarenki dalej nie rezygnowały. W małej odległości za
dziećmi i za K-1, który szedł ostatni i prowadził samopojazd,
wchodziły ochoczo do wnętrza gęstwiny krzewów. Tylko zajączki
znów gdzieś zniknęły. Gdy wszyscy chłopcy zeskoczyli z
samopojazdu, to one też, ale nie czekały na sarenki tym razem,
tylko same wskoczyły w krzaki. Jak się później okazało, kiedy
dzieci dotarły wraz z sarenkami do środka kryjówki, zajączki już
tam były. Siedziały cichaczem przyczajone w zagłębieniu
porośniętym mchem i spokojnie czekały na dzieci.
— Co za
spryciarze! — zawołał Gagatek. — A jakie przy tym wesołe? Hej,
szaraczki, już ja bym się z wami pobawił, nie tylko w ganianego,
ale też i w chowanego, ale my mamy tutaj inne zadanie do wykonania,
więc może później…
— Oto
właśnie chodzi. Dobrze Gagatku zauważyłeś — powiedział
Chwatko. — Dlatego musimy być teraz bardzo czujni i ostrożni, aby
zadanie nasze wykonać należycie i szczęśliwie wrócić do domu.
Chciałbym teraz omówić z wami dalsze szczegóły, co do naszej
akcji pod kryptonimem: — „Biała lilia”. Ale przede wszystkim,
musimy się zastanowić, jak pomóc Basiurce.
— Dziękuję
wam bardzo, że chcecie mi pomóc. Kochani jesteście. Ale powiedz
mi, Chwatko, co ty mówisz? Co to znaczy „pod kryptonimem biała
lilia”? — spytała Basiurka szczęśliwa z jednej strony, a
zaskoczona z drugiej. — Bo u nas w ogrodzie, przy naszym domu,
rosną piękne białe lilie, więc nie musicie ich szukać pod jakimś
tam „kryptonimem.” Ja wam je po prostu zerwę z ogródka i
przyniosę. Ale jak pani Klotylda nie będzie widziała. Albo nie,
może nawet widzieć. Jest mi wszystko jedno, za co będę klęczeć
na grochu, a na pewno lżej mi będzie klęczeć, jak będę
wiedziała za co. A dla was, to ja mogę i cały nawet dzień
klęczeć…
— Już
dobrze, Basiurko! Jesteś bardzo dobrą dziewczynką — powiedział
wzruszony Chwatko. — Tak mi przykro, że my nie możemy ciebie
zabrać do swego domu. Ale jedno mogę ci przyrzec… my wszyscy ci
przyrzekamy, że już nigdy nie będziesz klęczała na grochu.
— Właśnie!
I nie zostawimy ciebie już nigdy. Będziesz już zawsze naszą
przyjaciółką, naszą małą-wielką siostrzyczką. Zawsze będziemy
ciebie odwiedzać. I to ci przysięgamy — powiedziała Śmieszka,
wycierając wilgotne oczy i tuląc do siebie K-2, która rozpłakała
się na dobre.
— Mamusiu
moja kochana, dziękuję ci, że mnie wysłuchałaś i sprawiłaś,
że już nie będę się czuła taka samotna! — zawołała Basiurka
i wzniosła oczy ku niebu, i też się rozpłakała.
— No
cicho już, dziewczynki — zawołał wzruszony Gabcio. — Nie
płaczcie już. Wszystko już będzie dobrze. Zło zawsze istniało
na świecie. Dziadziuś Hardy przecież o tym mówił. A mówił też,
że to zło trzeba zwyciężać. I my go zwyciężymy na pewno! A
czym go zwyciężymy? A dobrem…
— O
właśnie! Masz rację, Gabciu! — Gagatek krzyknął z podniecenia.
— Ty tylko pokazuj palcem to zło, bo ty się na tym lepiej znasz,
a ja już z chłopakami będę po kolei je zwyciężał, i to czym
się tylko da, nie tylko dobrem.
— Uspokójcie
się już, Gaga! — rzekł wzruszony i zarazem ubawiony Chwatko. —
Wszystko to chwalebne, co mówicie, ale musimy teraz postępować
roztropnie i spokojnie, bez żadnych większych emocji. Bo jedynie
spokój i roztropność zaprowadzą nas w naszym działaniu do celu…
Sza, cicho sza! Coś się zaczyna dziać. Spójrzcie na sarenki i
zajączki. One wyczuwają niebezpieczeństwo.
Sarenki,
które spokojnie leżały do tej pory obok zajączków, zaczęły
nagle strzyc uszami i niepewnie kręcić głowami. Potem zerwały się
na równe nogi i w pierwszym odruchu chciały uciekać, ale po chwili
położyły się z powrotem i tylko oczami wskazywały skąd
nadchodzi niebezpieczeństwo. A ich podłużne, poziomo ustawione
źrenice, kurczyły się i rozszerzały, co oznaczało, że bardzo
były wylęknione. Zajączki były również bardzo wystraszone.
Siedziały jednak dalej na tym samym miejscu bez ruchu, a tylko ich
wielkie stojące uszy, tak zwane słuchy, były bardzo ruchliwe.
Zajączki w razie zagrożenia potrafią słuchami poruszać we
wszystkich kierunkach. I tak też nimi poruszały. A ich duże,
okrągłe i bocznie osadzone na głowie oczy, wytrzeszczały się
coraz bardziej, co było niezbitym dowodem na to, że
niebezpieczeństwo jest tuż-tuż. Nawet Nosolek kręcił kinolkiem z
wystraszoną miną, bo nie bardzo wiedział, co za zapach czuje.
Po chwili
wszystko było już jasne. To dwaj wielcy chłopcy znów się
zjawili. Z czego Chwatko był nawet zadowolony, bo problem szukania
ich miał już z głowy.
Wielcy
chłopcy, głośno rozmawiając, zbliżali się do ogromnej sosny,
pod którą wcześniej stali, a na której siedział Chwatko i
Basiurka. A kiedy podeszli już do niej, usiedli zmęczeni. Dzieci
ukryte za zaroślami w swojej bezpiecznej enklawie mogły dokładnie
słyszeć ich rozmowę:
— Bronek,
ty głupku pospolity, czy ty nie rozumiesz, że ja muszę mieć te
pieniądze — warczącym głosem mówił Rafał. — Akurat jutro
chcę kupić taką superową bejsbolówkę. I nie chcę nawet
słyszeć, że mogłoby być inaczej.
— No to
co ja mam ci już poradzić? Przecież nie wiem gdzie jest Baśka —
powiedział wylękniony Bronek. — Szukamy jej już przecież pół
dnia, i nic. Zniknęła jak kamfora… Boję się, żeby jej się
tylko coś nie stało.
— Ty
się lepiej bój, żeby się tobie coś nie stało! O tą smarkulę
nieużytą będziesz się teraz martwił?! — wrzasnął wściekły
Rafał. — Zapamiętaj sobie, że te pieniądze muszą dzisiaj
trafić do mojej kieszeni i guzik mnie obchodzi jak! Mam dość
latania po lesie… Sam mi te pieniądze w zębach przyniesiesz.
Zrozumiano! Już i tak oberwie nam się od tej starej kwoki dyry…
Bo ona na pewno już szuka za twoją siostrunią. A wiadomo, że jak
jej nie znajdzie, to będzie szukać za tobą. A chłopaki
stuprocentowo wypaplają, że poszliśmy do lasu, bo nas razem pod
lasem widzieli. Wtedy ta stara jędza zabierze się i za mnie. A ja
jej wyjątkowo nie cierpię i nie mam zamiaru jej się z niczego
tłumaczyć. Ale trzeba będzie się nasłuchać jej umoralniającego
trajkotania. A niech ją piekło pochłonie z jej morałami! Nie
zniosę tego! A przecież wiesz, że pani Klodzia ma dzisiaj wolne i
niestety nikt nie stanie w mojej obronie. Zaraz mnie coś trafi!
Dzieciom
ukrytym za grubą ścianą podszycia leśnego, aż szczęki chodziły
ze złości, słysząc jaki jad wyrzucał z siebie ten Rafał. A
Gryzia, to już aż zęby bolały od zgrzytania. Chwatko starał się
zachować spokój i intensywnie myślał, co by tu zrobić na już,
skoro mają wielkich chłopców tak blisko, prawie w zasięgu ręki.
No i wymyślił. Podbiegł do osiodłanej sarenki i zdjął z jej
szyi sznur z konopi zrobiony przez chłopców. Połączył go ze
swoją liną, której jeszcze długi kawał pozostał po puśliskach.
Umówił się na szybko z K-1, że ten wejdzie jakoś swoim sposobem
na sosnę, pod którą siedzą wielcy chłopcy i z góry będzie na
nich rzucał szyszkami. Wielcy chłopcy na pewno zaczną zaglądać
do góry, aby sprawdzić, co się dzieje. Wtedy K-1, dobrze ukryty za
grubą gałęzią, na moment przestanie rzucać, a potem znów
zacznie. A on w tym czasie razem z Gryziem postara się przywiązać
ich obu do drzewa, tak mocno, żeby nie uciekli, no i też, żeby nie
byli dla nich groźni.
Powiedziane,
zrobione. Nie minął kwadrans, a wielcy chłopcy byli już
przywiązani do drzewa. I co najśmieszniejsze, wcale nie byli tego
świadom. Mało tego, nie tak szybko to też do ich świadomości
dotarło.
Kiedy K-1
znalazł się już na sośnie, a znalazł się tam nie wiadomo jak,
bo Chwatko i Gryzio nie zdążyli nawet zauważyć, zaczął ciskać
szyszkami w dół. Najpierw malutkimi, potem coraz większymi. Wielcy
chłopcy zaciekawieni, i wreszcie zdenerwowani, zaczęli zaglądać
do góry, tak jak Chwatko przewidział. W tym czasie Chwatko wziął
się za przywiązywania lewej nogi Rafała do pnia drzewa, a Gryzio
zaś prawej nogi Bronka. Mali chłopcy uwijali się jak w ukropie,
aby wielkich chłopców zdążyć w porę uwięzić i unieszkodliwić
zarazem. Ich zadanie było bardzo ryzykowne. Lepiej nie myśleć, co
by się z nimi stało, gdyby zostali zauważeni przez wielkich
chłopców.
Po
pomyślnym wykonaniu zadania, cała trójka znów spotkała się w
enklawie. Chłopcy mieli miny zadowolone i uśmiechnięte, co
sprawiło, że wszystkie dzieci czekające w wielkim napięciu na ich
powrót, odsapnęły z ogromną ulgą.
— Ty,
K-1, jesteś wspaniały. Jak tyś to zrobił, że tak szybko
znalazłeś się na drzewie i jeszcze szybciej z niego zlazłeś? —
szeptem spytał zaskoczony i zaciekawiony Gryzio, kiedy już usiedli
obok dzieci.
— Sam
mówiłeś, że tyle jest dziwów na świecie, więc przyjmij, że to
był jeden z nich — z łobuzerskim uśmiechem na dolnej twarzy
odpowiedział K-1. — A tak na poważnie, wspinaczka to moje hobby,
dlatego dla mnie to nic trudnego. Wy mieliście o wiele trudniejsze
zadanie niż ja. To wy byliście wspaniali, i to wy zasługujecie na
wielką pochwałę i uznanie…
— Pssst!
Uciszcie się chłopaki, bo zaraz się zacznie. — Chwatko przerwał
dialog chłopców i nastawił uszu.
Pod
drzewem rozległ się nagle głośny wrzask Rafała. Najpierw wydawał
z siebie jakieś dziwne, nieartykułowane dźwięki, a po chwili
zaczął pastwić się nad Bronkiem:
— Ty
lebiodo! Pokręciło cię, czy jaka choinka?! Żartów ci się
jeszcze zachciewa?! Już ja ci pokażę, gdzie raki zimują!
Odwiązuj, i to już! — Czego ty znów chcesz ode mnie? A swoją
drogą, to dziwię się tobie, że też jeszcze żarty się ciebie
trzymają. Bo ja już padam na pysk ze zmęczenia, więc odwiąż
mnie, proszę, i chodźmy do domu. Głowę dam, że Baśka siedzi już
spokojnie w swoim pokoju…
— Brrrrronek!
— Rafał wrzasnął z wściekłości i aż popluł się po brodzie.
— Nie jestem skory do żartów! I chyba zaraz stłukę cię na
kwaśne jabłko, jak mnie natychmiast nie rozwiążesz... No nie! Ty
już chyba całkiem na łeb upadłeś, albo winna tu jest ta twoja
wybronowana na gładko mózgownica. Siebie idioto też przywiązałeś?!
Widzę, że palma ci już całkiem odbiła. I z kim ja się zadaję?
Z idiotą, pofyrtańcem, durniem, paranoikiem, imbecylem… Nie, już
brak mi nawet słów…
— Rafał,
proszę cię! Skończ! — zajęczał Bronek bliski już płaczu. —
Przecież ja ciebie wcale nie przywiązałem. Siebie zresztą też
nie… O rany, Rafał, co jest grane? To kto nas przywiązał? Nikogo
nie widziałem. A ty?
— Bronek,
mówisz serio? Nie ty? To nie ty wiązałeś? — Rafał wybałuszył
oczy i zrobił strwożoną minę. — Do stu kaduków, to kto?!
Powiedz mi kto? Ja nikogo nie widziałem. Może to krasnoludki? Ale
ja w krasnoludki nie wierzę. Więc kto? Mówiłem ci, że tu coś
śmierdzi, ale ty nie, skończony pofyrtańcu, znów tu się pchałeś
jak mucha do lepu, bo może… Basiunia tu będzie… Mało ci było
tego przeraźliwego zgrzytu? Wiedziałem, wiedziałem, że coś się
za tym zgrzytem kryje, bo to nie było normalne. Tym bardziej że
nikogo nie spotkaliśmy w lesie. Ty, a może to duchy?! Matko
najukochańsza! Bronek, no mówże coś!
— No co
ci mam mówić! Ja też mam pietra — wystraszonym i drżącym
głosem odpowiedział Bronek i zaczął szarpać nogą, próbując ją
wyzwolić z więzów. I kiedy mu to nic a nic nie wychodziło, z
jeszcze większym strachem w głosie powiedział: — Rafał, co to
znaczy? Może to faktycznie duchy? Pewnie chcą nas ukarać za nasze
grzechy… Mamusiu moja kochana w niebiosach! I co teraz? Wiedziałem,
byłem pewien, że tak dłużej być nie może, że… że te twoje
postępki zaprowadzą mnie do zguby. Że… że ja też, prawdziwy
idiota, godziłem się tobie w tych twoich niecnych postępkach
pomagać. Mamusiu moja kochana, pomóż! A ja ci przysięgnę, że
już nigdy, przenigdy, nic złego nie będę robił, że odnajdę
Basiunię, i od tej pory zawsze będę się o nią troszczył…
— Ty,
Bronek, nie myśl tylko o sobie, ty egoisto! A ja to co? Cóż ja aż
takiego złego robiłem? Chciałem dzieciaki tylko dyscypliny
nauczyć. Przecież starych nie mają, więc ktoś ich musi uczyć,
no nie? Powinny być mi za to jeszcze wdzięczne… A że uczenie, to
praca, więc za moją pracę należało mi się wynagrodzenie, no
nie? A jak tego same nie rozumiały, to musiałem nauczyć ich
moresu, nie?... Ty, Bronek, no nie bądź taki i o mnie też poproś
twoją matkę… no tę… twoją mamusię… Albo przynajmniej
próbuj mnie odwiązać, bo mnie już palce bolą od tego
odsupływania, a i tak nic nie zdziałałem. Co to za dziwne węzły?
Jeszcze takich nie widziałem. Są nie do rozwiązania. Że też
akurat dzisiaj musiałem zapomnieć mojego scyzoryka… No,
Broneczku, brachu drogi, nie bądź świ… no, tym co ryje, tylko
pomóż mi… Do stu piorunów! Słyszysz co mówię!
Wszystkie
dzieci siedzące w enklawie miały ubaw po pachy, słysząc dialog
wielkich chłopców. Oprócz Basiurki. Basiurką targały mieszane
uczucia. Najpierw była wystraszona, potem zadowolona. Przez moment
nawet chciało jej się śmiać, ale po usłyszeniu wypowiedzianego
przez Bronka i Rafała najukochańszego słowa na świecie: —
„mamusia” — zachciało jej się płakać. Potem zaś była zła.
Ze złości przeszła znów do zadowolenia, które zaowocowało nagłą
nadzieją. I to uczucie nadziei zadomowiło się w jej serduszku na
dobre i pozostało tam już na stałe. Tym bardziej, że było
podsycane wielką serdecznością nowych przyjaciół i poparte ich
pomocą.
Chwatko
zauważył, że na twarzyczce Basiurki malują się różne odczucia.
Uspokajał ją więc łagodnym głosem i kazał jej się nie martwić,
bo wszystko jest już na dobrej drodze do jej lepszego życia. I dał
jej nawet swoje słowo honoru, że tak będzie. Basiurka znów była
szczęśliwa i z ogromną wiarą w oczach i z serdecznym uśmiechem
na ustach zerkała to na Chwatka, to na pozostałe dzieci. A
wszystkie dzieci odpowiadały jej równie serdecznym uśmiechem.
Po chwili
uszu dzieci dobiegł rozpaczliwy krzyk spod sosny:
— Raaatuuunkuuuu!
— To Rafał krzyczał, bliski już obłędu ze strachu, bezradności
i wściekłości.
— Raaatuuunkuuuu!
— wtórował mu Bronek również bliski obłędu, ale nie tylko ze
strachu. Przede wszystkim z ogromnego poczucia winy, bezradności i z
niemożności odpokutowania swoich win od zaraz.
— No,
chłopaki, na nas już czas. Czas na ciąg dalszy — powiedział
zadowolony Chwatko, bo czekał właśnie na taki moment. — Wielcy
chłopcy zmiękli. Teraz tylko odpowiednio ich jeszcze postraszyć,
popracować nad ich sumieniem i wywołać jego wyrzuty. A jak wynika
z tego ich haniebnego dialogu, to możemy być pewni, że z Bronkiem
uda nam się od razu, bo on już je ma. Natomiast ten Rafał, to
twarda sztuka zła. Z nim nie pójdzie nam tak łatwo. Ale coś mi
się wydaje, że on jest też wielkim tchórzem, więc trzeba będzie
go po prostu tylko więcej postraszyć. Następnie wywołać w
kolesiach skruchę i solenną chęć poprawy. No a potem będziemy
mogli spokojnie odprowadzić naszą kochaną Basiurkę do jej domu,
bez żadnych obaw, że coś jej się stanie… Ale to jeszcze nie
wszystko. Jeszcze w samym Domu Dziecka mamy coś do załatwienia...
No a tymczasem, do dzieła chłopaki. Staniemy za pniem drzewa i ja
przeprowadzę z nimi pierwszą, ale za to zasadniczą i gruntową
rozmowę umoralniającą. Druga taka umoralniająca rozmowa czeka już
na nich w Domu Dziecka… Na pewno będę potrzebował waszej pomocy.
Ale trudno mi jest powiedzieć jakiej i kiedy. To się samo okaże i
będzie zależało od tego, jak sytuacja się rozwinie. Więc wy,
chłopaki, będziecie czekać na mój znak. Zgoda?... A wy, siedźcie
tutaj dalej, tak długo, aż wam powiem, że możecie wyjść. Nie
wiem, jak to długo potrwa. Miejmy nadzieję, że niedługo, że
szybko się rozprawimy z nimi. Rozmawiajcie sobie z Basiurką, bo
niebawem będziemymusieli się z nią pożegnać. Ale ty, Basiurko,
nie martw się i zawsze pamiętaj o tym, co ci przyrzekliśmy, i o
tym, co ci Śmieszka powiedziała.
Chwatko
wraz z K-1 i Gryziem bezszelestnie przedostali się na zewnątrz
enklawy i cichaczem podchodzili do sosny, do uwiązanych wielkich
chłopców. Został im już niewielki odcinek drogi do przebycia, gdy
nagle Rafał i Bronek, skacząc na jednej nodze, z nieustającym
słowem: „ratunku” na ustach, pojawili się w zasięgu ich
wzroku. Ci dwaj nieszczęśnicy próbowali się jakimś cudem wdrapać
na drzewo. Widocznie podejrzewali, że to z dołu grozi im
niebezpieczeństwo. Śmieszny był to widok, bo co jedną nogą
sięgnęli najniższej gałęzi, to druga, uwiązana, nie pozwoliła
im wspiąć się wyżej. Spadali więc z drzewa z głośnym
plaśnięciem jak dojrzałe ulęgałki.
Widok ten
nieco spłoszył trzech dzielnych chłopców, więc aby wielcy
chłopcy ich nie zauważyli, zaczęli biec slalomem pomiędzy niskimi
krzewami. A kiedy dobiegli do drzewa, najbliżej jak się tylko dało,
pod nim było już spokojniej. Wielcy chłopcy zmęczeni swoistą
akrobatyką, jak padli na ziemię po raz nie wiadomo już który, tak
tym razem już tam zostali. Leżeli plackiem przyklejeni do ściółki
(a i ściółka do nich) i sapali jak stare lokomotywy. Wtedy Chwatko
dał znak ręką, aby K-1 i Gryzio spokojnie podchodzili za nim pod
sam pień drzewa. Gdy tam już dotarli, chwilę postali nasłuchując,
bo Chwatko chciał się upewnić, czy już spokojnie może zacząć
swoją misję. Po drugiej stronie sosny nadal panował spokój,
oprócz sapania, nic nie było słychać ani widać. Zadowolony
Chwatko nabrał ogromny łyk powietrza i grobowym głosem przemówił:
— No,
panie Rafalski, masz już dość?!
— Hej,
tyyyy! Uważaj sobie! Nazywam się Rafał — warknął z wściekłości
w pierwszym odruchu Rafał. W ułamku sekundy się jednak
zreflektował, i ciągle leżąc na ziemi, łagodniejszym już tonem
zawołał: — Ty, kimkolwiek jesteś, odwiąż mnie, a puszczę ci w
niepamięć tego Rafalskiego.
— Wiem,
tchórzu Rafalski jak się nazywasz, ale skoro ty przezywasz
wszystkich, ja będę przezywał ciebie — rzekł Chwatko dudniącym
głosem jak ze studni. — Jestem duchem leśnym i zamierzam zrobić
z tobą porządek. Z twoim kompanem Bronkiem też…
— Ojejku,
jejku! Ojejej, jam nieszczęsny! — jęczał przeraźliwie Rafał.
— Mamusiu
moja kochana w niebiosach! — jęczał również Bronek.
— Wiem,
co z was za nicponie. Wiem, jak krzywdzicie dzieci. Wiem, co chcecie
od Basiurki. Dość już tego! Teraz wy będziecie cierpieć. Teraz
wy poczujecie, co to znaczy strach i bezsilność…
— Oj
nie, oj nie, kochaniutki duszku leśny! Tylko nie to! — płaczliwym
głosem wołał Rafał. — Ja nie robiłem krzywdy dzieciom. Ja je
tylko uczyłem zdyscyplinowania i posłuszeństwa, bo pani Klodzia
mówi, że dzieci muszą mieć dyscyplinę, bo inaczej rozpuszczą
się jak diabelski bicz. A bez posłuchu, weszłyby na głowę…
— Ja
zaraz tobie wejdę na głowę, panie Rafalski. Ty się tu nie
zasłaniaj panią Klotyldą, bo ona tyle samo warta co i ty, chociaż
jest dorosła. Posiedzicie tu w lesie kilka dni i nocy bez jedzenia i
picia, to może skruszejecie i zrozumiecie swoje złe postępki. A
jak nie, to zostaniecie tu na zawsze.
— Duszku
mój kochany! Litości! — wrzeszczał Rafał i ze strachu wił się
jak piskorz po ziemi. — To on, to Bronek… właśnie, to Bronek
mnie zawsze namawiał do złego! To on musi zostać ukarany. A ja…
ja mogę ci nawet przysiąc, że jak mnie odwiążesz, to ja się z
tobą podzielę moimi pieniędzmi i… i dam ci nawet nowiusieńką
czapeczkę bejsbolówkę… tylko mnie odwiąż… Litoooości!
— Milcz,
Rafalski! Jesteś zepsuty do szpiku kości, a do tego jesteś
śmierdzącym tchórzem i egoistą. Łżesz jak z nut, aby tylko
uratować własną skórę. Krzty przyzwoitości w tobie nie ma. Nie
zapomnij, że ja jestem duchem i wszystko widzę i wiem. Masz tyle
grzechów, co włosów na głowie. A gdzie grzech, tam musi być i
kara. Bez względu na to, czy przyznajesz się do winy, czy też nie.
Kara więc ciebie nie ominie…
Chwatko
musiał przerwać swój monolog, bo pomimo jego złowieszczej treści,
strasznie chciało mu się śmiać. Żeby się więc w głos nie
roześmiać, dał znak K-1, aby zrobił krótki przerywnik i dał
głos, czyli, żeby się zaśmiał najlepiej jak potrafi dla poparcia
jego słów i nadania im odpowiedniego akcentu grozy.
K-1 aż
szczęki drżały ze złości na Rafała, więc był zadowolony, że
wreszcie może z nich zrobić użytek i zaśmiał się z tak
przepięknym oraz głośnym zgrzytem, jak nigdy wcześniej. Aż
Chwatko sam się na moment przeraził i popatrzył na przyjaciela,
czy aby jemu nic się nie stało. Bo moc śmiechu K-1 (liczona w
decybelach) była ogromna, a jego drżący zgrzyt przypominał swoim
dźwiękiem nie tylko jedną piłę tarczową starego gajowego, ale
chyba ze sto, i to włączonych jednocześnie. A jaki efekt odniósł?
Ho, ho, efekt był wspaniały. Tym większy, że Gryzio nie wytrzymał
bezczynności i sam od siebie już zakończył jego śmiech
przeciągłym zgrzytem swych efektownych zębów. No to już efekt
był nie tylko wspaniały, był piorunujący.
Wielcy
chłopcy z trwogi o mały włos a wyrwaliby sosnę razem z
korzeniami, tak szarpali się do ucieczki. Gdy drzewo okazało się
jednak mocniejsze i nie puściło nieszczęśników, zaczęli
atakować ściółkę leśną, na której leżeli, i mało się pod
ziemię nie schowali. Rękami i nogami robili okropnie chaotyczne
ruchy, no, zwłaszcza jedną nogą, bo druga, uwiązana, na szczęście
zachowała więcej spokoju. Z lotu ptaka sprawiali wrażenie dwóch
takich, co to trenują na sucho pływanie „stylem rozpaczliwym”.
W końcu wyczerpani zupełnie, przylgnęli do siebie i mocno wtulili
się sobie w ramiona. Zamknęli oczy, i drżąc na całym ciele — w
pokorze — czekali sądu ostatecznego.
Trzej
mali chłopcy promienieli z zachwytu. Osiągali powoli zamierzony
cel. Zostały im do spełnienia jeszcze tylko dwa etapy ich misji,
czyli wywołanie skruchy, zwłaszcza u Rafała, i zainspirowanie obu
do poprawy. Ale oprócz uczucia zadowolenia z pomyślnie
przebiegającej jak do tej pory misji, chłopców ogarniało jeszcze
inne uczucie. Uczucie to jednak chłopcy przed sobą skrzętnie
ukrywali. A było to uczucie żalu. Po prostu było im już też i
żal wielkich chłopców, gdyż zdawali sobie sprawę, jak bardzo
obaj muszą być przerażeni. I gdy tak ich widoczne na zewnątrz
uczucie zadowolenia, mieszało się ze skrywanym, wewnętrznym
uczuciem żalu, usłyszeli nagle spod drugiej strony sosny głos
Bronka:
— Drogi
duchu leśny, ukarz mnie, bo zasłużyłem sobie na karę. Ale błagam
cię o jedno, nie dla siebie, ale dla mojej siostrzyczki Basi.
Błagam, pozwól mi, bym mógł naprawić wszystkie krzywdy, jakie
wyrządziłem innym dzieciom i jej samej. Basiurka wiele się
nacierpiała przeze mnie i wiele razy musiała się wstydu za mnie
najeść. Winny to jestem przede wszystkim jej… Przysięgam na moją
mamusię, którą tak bardzo kochałem i nadal kocham, że zrobię
wszystko, co tylko zechcesz, byleby tylko mieć taką szansę. Wiem,
że moje postępki były karygodne i od dawna już targają mną
wyrzuty sumienia. Od dawna też pragnąłem się wyrwać z tego
błędnego koła zła, ale do tej pory nie udawało mi się to.
Proszę, błagam cię, drogi duchu leśny, pomóż mi… Pomóż
Basiurce — Bronek przerwał nagle swoją mowę, bo rozpłakał się
jak dziecko.
— Płacz,
płacz, bo masz powód! — zawołał „duch leśny” Chwatko, i
wzruszając ramionami, popatrzył na K-1 i Gryzia. Chwilę pomilczał,
bo i po drugiej stronie sosny, oprócz szlochu Bronka, nic innego nie
było słychać. Po krótkim zastanowieniu odezwał się szeptem: —
Chłopaki, może macie jakiś pomysł, jak to dalej z nimi rozegrać?
Najnormalniej w świecie brakło mi już konceptu… Bo chyba nie
pokażemy się im na oczy?
— Poczekaj,
Chwatko — również szeptem powiedział K-1. — Coś mi się
wydaje, że mam pomysł, ale musimy go wspólnie obgadać, ale nie
tutaj...
— Dobrze,
K-1. Zaraz to załatwię — odrzekł ucieszony Chwatko i wziął
spory łyk powietrza w płuca, po czym odezwał się doniosłym
głosem ducha leśnego: — Słuchajcie nicponie! Teraz was zostawię
na chwilę samych i dam wam czas do namysłu. A jak wrócę, to chcę
od was usłyszeć, co postanowiliście względem naprawienia
wyrządzonych krzywd i względem waszej poprawy. Ale zaznaczam,
abyście poważnie potraktowali waszą sprawę, bo nie będę się z
wami cackał. Wóz albo przewóz! Albo będzie to konkretna wasza
poprawa i zadośćuczynienie wyrządzonych krzywd, albo zrobię z
wami porządek raz na zawsze. No! To dumajcie! A ja znikam.
Trzej
mali chłopcy cichaczem wycofali się spod drzewa, pozostawiając pod
nim, nieco już uspokojonego Bronka i ciągle wystraszonego, lecz
nieodczuwającego poczucia winy Rafała. Rafałowi trudno było mieć
poczucie winy, gdyż po prostu własnych win nie rozumiał i w
większości nie zdawał sobie nawet z nich sprawy. Przeto nie był
też skory do poprawy, bo nie wiedział po co, jak, i dlaczego.
Chłopcy
dochodzili już prawie do enklawy, kiedy K-1 nagle się zatrzymał i
kazał przyjaciołom również się zatrzymać.
— Posłuchajcie,
mam taki jeden pomysł, ale nie chciałbym, aby dzieci o nim
usłyszały, a zwłaszcza K-2 — zagaił K-1, i drapiąc się po
górnej głowie, ciągnął dalej. — Bo widzicie, to jest coś, co
was może nawet przerazić, a co nie jest też przyjemne… ale może
być bardzo skuteczne…
— Na
bór zielony! K-1, gadajże jak człowiek… to znaczy, jak ludek…
a niech mnie! Jak ten… no, jak kosmita i… gadaj do rzeczy —
wydukał w końcu Chwatko i aż podskoczył z niecierpliwości.
Chwatko
czuł się bardzo podniecony pod wpływem nagłej i wielkiej nadziei
jaką dał mu K-1. A K-1, ni stąd, ni zowąd, zaczął najspokojniej
w świecie owijać temat w bawełnę. A to już Chwatka wyprowadziło
z równowagi całkowicie. Chciał wiedzieć na już, co to za pomysł
i czy jest możliwy do zrealizowania. Popatrzył więc błagalnie na
K-1, dając mu do zrozumienia, że ma mówić wprost.
— No
dobrze! Chodzi o to, że na samopojeździe mam takie urządzenie,
które nazywa się ludokompresorem, i gdybyśmy się do niego
podłączyli, stalibyśmy się tak wielcy jak wielki człowiek…
— Na
nasz bór ukochany! — wrzasnął stłumionym głosem podniecony
Chwatko. — Toż to właśnie to, czego nam potrzeba…
— Ale…
poczekaj! — K-1 przerwał przyjacielowi, bo był zaskoczony i
zarazem trochę zmartwiony nagłym wybuchem jego entuzjazmu.
— W
porządku już, K-1. Gadaj wszystkie za i przeciw, a potem razem się
zastanowimy nad możliwością zastosowania ludokompresora —
Chwatko spuścił nieco z tonu entuzjazmu.
— A
więc, to urządzenie ojciec mój zainstalował na samopojeździe
tylko w celu obrony koniecznej przed człowiekiem, w razie
niebezpieczeństwa z jego strony. Ludokompresor może być
wykorzystany tylko dla dwóch osób, bo na tyle, niestety, wystarcza
mu mocy. A i działanie ma niestety też ograniczone, gdyż można
być wielkim tylko przez trzy godziny. Potem wytraca się jego moc i
staje się na powrót sobą…
— Przepraszam,
że ci znów przerywam — powiedział Chwatko z wielkim
zainteresowaniem na twarzy. — Wszystko to jest nawet super, a nie
„niestety”…Tak myślę. Tylko powiedz mi, czy to, co mówiłeś
na początku, że K-Y zainstalował ludokompresor „tylko” w celu
obrony koniecznej przed człowiekiem, miałoby jakieś znaczenie w
naszej sytuacji? W sytuacji, w której użylibyśmy go w celu obrony
człowieka przed człowiekiem?
— No
właśnie, tego do końca nie wiem. Ale myślę, że to nie byłby
problem, bo liczy się przede wszystkim moc oddziaływania na
człowieka. A czy byłaby ona użyta w obronie osobistej przed
człowiekiem, czy w obronie innego człowieka przed człowiekiem, to
chyba nie ma większego znaczenia. „Ryzyk-fizyk”, jak to któryś
z was kiedyś powiedział. Musielibyśmy po prostu zaryzykować. Ale…
jest też inne „ale”, i to ważniejsze… Posłuchajcie… Ja
tylko jedyny raz brałem udział w próbach użycia ludokompresora i
muszę wam powiedzieć, że to nie jest przyjemne uczucie. Po
podłączeniu do urządzenia, czułem się tak, jakby mnie rozrywało
od środka, a potem ogarniało mnie takie dziwne uczucie pęcznienia.
Na szczęście nabieranie wielkości człowieczej nie trwało zbyt
długo. I potem, gdy już ją nabrałem, to muszę się wam przyznać,
że czułem się znakomicie. Czułem się bardzo, ale to bardzo mocny
i odważny, i tak jakby… mądrzejszy. Lecz po trzech godzinach
bycia wspaniałym i wielkim człowiekiem, przyszła pora na
dekompresję, czyli na powrót do własnej wielkości. I muszę wam
powiedzieć, że to jest niestety, nie tylko nieprzyjemne uczucie,
jest też i bolesne. Wszystkie wnętrzności kurczą się w
straszliwie szybkim tempie, powodując uczucie bolesnego pieczenia. A
gdy już jest po wszystkim i na powrót jest się już tym samym
kosmitą… Mówię: „kosmitą”, bo mówię o sobie… to przez
jakiś czas utrzymuje się ból głów i mięśni. A to też jest
bardzo nieprzyjemne uczucie… No, to tyle, co chciałem wam
powiedzieć gwoli wyjaśnienia ujemnej strony działania
ludokompresora. A pozytywna strona, jak już wspomniałem, jest
ogromna. Bo stając się wielkim jak człowiek, można zdziałać
wiele…
— I
właśnie o to nam przecież chodzi, aby zdziałać wiele dla dobra
Basiurki i może przy okazji dla innych dzieci też — na szybko
osądził sprawę Chwatko, czując, że jego podniecenie sięga
zenitu. — Bo co się będziemy zastanawiać? Pocierpimy trochę i…
i nam przejdzie, a Basiurki całe życie możemy zmienić na lepsze.
No co, chłopaki? Ja jestem za, a wy?
— Ja
też — powiedział Gryzio, ale z ukrywaną odrobiną sceptycyzmu w
głosie.
— Ja
oczywiście też — rzekł K-1 i zaraz dodał: — Ale nie
zapomnijcie, że ludokompresor jest przystosowany tylko dla dwóch
kosmitów, to jest, osób. Który więc z was reflektuje na podróż
w wielkiego człowieka?
— Myślę,
że lepiej będzie… — odezwał się pierwszy Gryzio i zrobił
małą pauzę.
Gryzio
nie bardzo wiedział, jak to powiedzieć, że ma pewne obawy, a na
tchórza nie chciałby wyjść. Zamierzał więc dać chłopakom
przede wszystkim do zrozumienia, że to oni we dwójkę powinni dać
się napompować, bo to właśnie oni tworzą razem wspaniały duet,
i to pod każdym względem. Ale zanim Gryzio ponownie się odezwał,
Chwatko, na jego szczęście, wybawił go z kłopotu.
— Gryziu
nie obrazisz się, że to ja wraz z K-1 zajmę się tą sprawą? No,
powiedz szczerze. Nie będziesz na mnie zły?
— Nie,
no co ty? Pewnie, że nie — odpowiedział bardzo szybko Gryzio,
jakby się obawiał, że to właśnie od szybkości jego odpowiedzi
zależy całe jego życie.
— To w
porządku, K-1, bierzmy się już do roboty, bo te wielkie nicponie
sczezną tam pod tym drzewem.
— No
tak, ale musimy to zrobić tak, aby nie wystraszyć dzieci. Bo
podłączanie do ludokompresora, to nie jest miły widok. A
samopojazd z tym urządzeniem stoi niestety przy nich. Myślę więc,
że K-2 będziemy musieli jednak wtajemniczyć. Tym bardziej, że ona
wie o tym urządzeniu, chociaż go nigdy na sobie nie próbowała. A
wtajemniczenie jej w naszą sprawę może mieć dodatkowe plusy, bo w
razie jakiś komplikacji, ona będzie mogła nam pomóc. I takim też
sposobem, oszczędzimy dzieciom tego niezbyt przyjemnego widoku…
No, to wiecie, ja teraz pójdę po K-2 i przyprowadzę ją tutaj. A i
od razu wezmę samopojazd…
— Dobry
pomysł, K-1. To idź już — rzekł Chwatko, siadając na ziemi z
zamiarem spokojnego czekania. Ale zaraz sobie coś przypomniał i
zawrócił K-1 z drogi. — Tylko powiedz dzieciom, że u nas
wszystko w porządku, żeby się nie martwiły, tylko spokojnie na
nas czekały. Aha, i powiedz im też, żeby pod żadnym pozorem nie
ruszały się z miejsca dopóki my nie wrócimy. A mówiąc o tym,
szczególnie i znacząco popatrz na Gagata, bo martwię się, że ten
gagatek może się rwać za nami… Och, i jeszcze jedno. Niech
zdejmą z samopojazdu koszyczek z jaszczurkami… No, to idź już.
Po chwili
K-1, prowadząc samopojazd i K-2, zjawił się z powrotem w krzewach
przy Chwatku i Gryziu.
— Hej,
chłopaki — powiedziała szeptem K-2. — K-1 już mi wszystko
powiedział, co chcecie zrobić. I trochę się martwię o was, bo
przypominam sobie jak mi K-1 opowiadał w domu, że to nie jest miłe
uczucie… takie nadymanie się do roli nam nie przynależnej. No ale
jak tak postanowiliście, to widocznie wiecie, co robicie. Nie
pozostało mi więc nic innego, jak tylko życzyć wam jak najmniej
przykrych odczuć i powodzenia w rozpracowaniu wielkich chłopców, z
pożytkiem dla kochanej Basiurki. To taka milutka dziewczynka, że
naprawdę zasługuje na to, by jej pomóc, za wszelką nawet cenę…
Słyszeliśmy całą waszą akcję pod drzewem z tymi niedobrymi
wielkimi chłopakami. Ubawiliśmy się bardzo, zwłaszcza z tego
tchórza Rafalskiego. No bo Bronka, to nam trochę szkoda, ale
wszystko jedno, nauczkę też musi dostać. Ale proszę was, w swoim
imieniu, no i wszystkich pozostałych, a zwłaszcza Basiurki, aby ta
kara dla Bronka nie była aż taka surowa. Bo tak jak Basiurka mówi,
on był wcześniej bardzo dobrym chłopcem. Zresztą, z tego co
Bronek mówił, i jak mówił, to też da się wyczuć, że Basiurka
ma rację… Aż nam było szkoda, że przerwaliście waszą akcję
pod drzewem, zostawiając ich tam samych, bo potem to już nic nie
słyszeliśmy. A i wy sami, tak żeście się uciszyli w tych
zaroślach, że nic nie mogliśmy zrozumieć o czym mówiliście. Ale
jak się teraz okazuje, to i dobrze, że dzieci nic nie słyszały,
bo mogłyby być naprawdę przerażone… Aha, żebym nie zapomniała
przekazać wam tego, co Gagatek powiedział. Otóż on powiedział,
że jeśli potrzebujecie pomocy, to on natychmiast gotowy jest wam
pomóc, bo aż ręce mu "świerzbią"… nie wiem, co to
słowo znaczy, żeby Rafalskiemu zrobić na głowie jakiś "ondul"…
też nie wiem, co to słowo znaczy, ale przekazałam wam dokładnie,
tak jak Gagatek powiedział. No, to już mam to z głów… Teraz wy
gadajcie. I co dalej?
— Ufff!
Skończyłaś nareszcie? Jak to dobrze — powiedział K-1 z
nieukrywaną ulgą w głosie, ale przyciągnął K-2 do siebie i z
uśmiechem na dolnej twarzy wycelował jej buziaka w górne czółko.
— Wiecie, chłopaki, bo moja siostrzyczka to tak jak… jak ten
potok Śmieszalskich… No, już dobrze K-2, nie rób takiej miny, bo
i tak ciebie kocham… Ale już do rzeczy. Słuchaj, K-2, pamiętasz,
że działanie ludokompresora wystarcza tylko na trzy godziny, więc
gdyby zaistniały jakieś nieprzewidziane sytuacje i
potrzebowalibyśmy twojej pomocy, to ja ci o tym dam znać
radartonem. Ale nie będę z tobą rozmawiał, bo na to może nie być
czasu, albo nawet możliwości. Puszczę ci tylko sygnał i ty
musiałabyś wtedy przybiec w to miejsce do sapopojazdu, nie mówiąc
oczywiście o niczym dzieciom, no, zwłaszcza prawdy, i nacisnąć
tylko ten zielony przycisk ukryty pod tablicą rozdzielczą
ludokompresora. No co? Zrozumiałaś? To dobrze. Pamiętaj, ten
zielony, o, tutaj… i niech cię Luna broni dotykać tego żółtego.
Zapamiętasz? No, to kamień z serca, kochana siostrzyczko. Siedźcie
tam wszyscy cichutko i uważajcie na siebie. I jakby coś… to
wiesz, daj znać radartonem, to my zaraz będziemy... A teraz zmykaj…
— Jeszcze
momencik — szepnął Chwatko. — Proszę cię K-2… a nie, nic
już… Życz nam tylko
powodzenia. No i do zobaczenia...
cdn.
Link do powieści: "K-X ląduje" (w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach).