Nie, nie pomyliłam się. Chodzi mi o dary w lesie, nie o dary lasu. Bo to właśnie wśród drzew, pewnego dnia, niespodziewanie spotkałam coś, co trudno nazwać inaczej niż darem.
Szłam szerokim duktem, gdy nagle na stosie ściętych pni zobaczyłam coś białego, migoczącego w zieleni. Były to kartki, zawieszone niedbale, a jednak z troską, zapisane gęstymi literami. Zatrzymałam się, zdziwiona, i zaczęłam czytać. Okazały się modlitwami — prostymi, ewangelickimi słowami, niesionymi wiatrem w głąb lasu.
Pod nimi stało metalowe pudełeczko. Na wieku widniał napis: „Proszę wziąć po jednym egzemplarzu... na pamiątkę, na zastanowienie, na zachętę”.
Otworzyłam je. W środku leżały maleńkie, kolorowe karteluszki: obrazki, cytaty, modlitwy, słowa, które ktoś zostawił dla innych. Przejrzałam je, lecz nie wzięłam żadnej. Pomyślałam, że nie są dla mnie, że należą do kogoś innego.
Tutaj, gdzie żyję, ewangelicki duch obecny jest wszędzie — w kościołach, szkołach, nawet w przedszkolach. Bywałam w tych świątyniach kilka razy, zawsze przy okazji pogrzebów sąsiadów. Kilkakrotnie także, gdy moje wnuki stawiały pierwszy krok w szkolne progi. W tym mieście tylko takie szkoły istnieją. Ale uczą się w nich wszystkie dzieci, razem — bez względu na wiarę czy jej brak.
Odeszłam w końcu od tych kartek, lecz w myślach wciąż krążyły obrazy — różnice między ewangelikami a katolikami. Nie będę ich tu roztrząsać, wspomnę tylko o jednej. Kościoły.
Ewangelickie świątynie, skromne i jasne, mają w sobie coś czystego. Ich prostota koi. Katolickie natomiast — ociekają złotem i przepychem. Dla mnie zbytecznym, choć zapewne cieszącym tych, którzy ten przepych pielęgnują.
Zamyślona szłam dalej. I wtedy zobaczyłam coś jeszcze dziwniejszego. Przy bocznej ścieżce rozłożony był koc, a na nim: butelki napojów bio, pudełko z ciasteczkami, mały drewniany krzyż, kartka z modlitwą, a pod krzyżem kolejne pudełeczko z pachnącym olejkiem. Jakby ktoś pozostawił tu dar, poczęstunek dla nieznajomego wędrowca.
Zatrzymałam się, patrząc na to z czułością. Było to niezwykłe — trochę obce, a jednak pełne bezinteresownej dobroci. Lubię takie ślady ludzkiej serdeczności, niespodziewane, ciche.
Rozgrzana na sercu tym widokiem, poszłam dalej. Na wąskich dróżkach spotkałam wkrótce dwie grupy wędrowców. Pierwsza — młodzież, rozśpiewana, roześmiana. Druga — starsi ludzie, których oczy błyszczały pogodą. Każdy, kogo mijałam, skłaniał głowę i pozdrawiał: „Grüß Gott!” — „Szczęść Boże!”.
Odpowiadałam z uśmiechem. Z niektórymi zamieniłam kilka słów o pogodzie, o ścieżkach, po czym każdy poszedł swoją drogą. I pomyślałam wtedy, że najbardziej lubię właśnie takich ludzi: prostych, pogodnych, serdecznych. Wierzących i niewierzących. Bo tu, w tych stronach, owo „Grüß Gott!” jest najpowszechniejszym powitaniem — i to wcale nie tylko między wierzącymi.
Bo czy ma znaczenie, kto jakiego ma Boga? Każdy ma swojego, a niektórzy wierzą, że ich jest jedyny i najważniejszy. Może i tak. Ale ważniejsze od tego jest, byśmy potrafili być dla siebie dobrzy, uśmiechnąć się do obcego człowieka na leśnej drodze. I zostawić wśród drzew choćby najmniejszy ślad dobra — jak dar w lesie.