Pierwszym moim samochodem po motocyklu była „Syrenka”.
Pamiętam, że dostałam ją od męża na Dzień Kobiet w 1978 roku.
Oczywiście był to stary model, ale mąż mi ją sam zreperował i
zmajstrował nawet nową tapicerkę. Tak że w środku wyglądała,
jak nówka nieśmigana.
Aha, i jeszcze do tego zainstalował mi nad tablicą
rozdzielczą przy szybie maskotkę kotka, którą podłączył do
migaczy, no i kotek mi mrugał raz lewym okiem, raz prawym w
zależności od włączonego przeze mnie kierunkowskazu. Ot taki
bajer. Mnie on śmieszył, ale dzieci były nim zachwycone.
Sama Syrenka, jako mój własny samochód bardzo mi się
podobała. Byłam szczęśliwa, jak nie wiem co. Długo się nią
jednak nie nacieszyłam, bo chyba gdzieś tak po dwóch latach mojego
nią jeżdżenia rozkraczyła się na amen. Ale co z nią przeżyłam
w tak krótkim czasie, to moje. Każdą z nią przygodę pamiętać
będę do końca życia. A było ich wiele. Każda niezwykła.
Najbardziej utrwalił mi się jeden dzień przygód z
nią, kiedy to z dziećmi i psem (owczarkiem nizinnym) wybraliśmy
się do mojej mamy. Mieszkała w innym mieście, odległym o
czterdzieści kilometrów.
Ruszyliśmy spod domu gdzieś tak w południe. Żeby
wyjechać z miasta, musiałam przejechać rondo niedaleko Zakładu
Karnego. Jakie było moje zdziwienie, kiedy dojeżdżając już do
ronda, nagle zauważyłam, że jest zablokowane przez milicję.
Milicjantów było na nim od groma... Co się dzieje?! Wystraszyłam
się i gwałtownie przyhamowałam. Kilku milicjantów natychmiast
doskoczyło do mnie i nakazali mi zawracać, ponieważ rondo jest
nieczynne ze względu na bunt więźniów.
— No coś takiego! Bunt, w naszym mieście? —
przeraziło mnie to, co usłyszałam i różne myśli zakotłowały
mi się w głowie.
Natychmiast skierowałam wzrok na mury więzienia.
Rzeczywiście, widać było na nich dużą grupę więźniów. Coś
krzyczeli i machali jakimiś białymi szmatami. Niewesoło to
wyglądało.
Postanowiłam opuścić to niebezpieczne miejsce jak
najszybciej, bo i dzieci trochę się już wystraszyły. Nacisnęłam
gaz i... silnik zgasł. Odpaliłam go od nowa, a on brrr, brr i za
czorta nie chciał wejść na obroty. Powtórzyłam tę czynność
parę razy i nic, kicha! Milicjanci zaczęli się ze mnie w końcu
śmiać i jeden z nich krzyknął:
— Co, Syrenka się zbuntowała?!
— Całkiem możliwe. Pewnie zaraziła się od tych
panów tam na murach — odpowiedziałam, siląc się na śmiech,
choć wściekła byłam jak cholera, że akurat teraz wysiadła,
kiedy, niedość, że pełno milicjantów na rondzie, to jeszcze i
gapiów dookoła. O więźniach już nawet nie wspomnę.
— No to ją zmusimy do posłuszeństwa i wypchamy stąd — zawołał znów ten sam milicjant.
Kurcze, musiałam się tym "wypchaniem"
ucieszyć, nie było wyjścia, więc się ucieszyłam:
— Będą panowie tacy mili?! Tak? Bardzo dziękuję!
Czterech milicjantów się zaparło i wypchało moją
Syrenkę na boczną ulicę z całą jej zawartością, czyli mną,
dwójką dzieci i psem.
Byłam tak bardzo ucieszona, że mnie zepchnęli spod
zasięgu wzroku gapiów, że zdobyłam się na odwagę i zawołałam:
— A bylibyście panowie tacy uprzejmi i jeszcze
kawałek mnie popchali? Ja wrzucę dwójkę, to może silnik
zaskoczy, wejdzie na obroty i...
— A jasne, że tak! — zawołało dwóch milicjantów
naraz, wchodząc mi w słowo i cała czwórka znów się zaparła i z
całych sił zaczęła pchać.
— Hurrra! Zaskoczyła! — krzyknęłam sama do
siebie, a dzieci zaczęły mi wtórować.
Operacja pchania, gdzieś tak po dwudziestu metrach,
zakończyła się sukcesem. Milicjanci też byli zadowoleni.
Widziałam w lusterku wstecznym, jak do mnie z szerokim uśmiechem
machali.
Zadowolona jak nie wiem co, ruszyłam w dalszą drogę,
mając nadzieję, że już bez żadnych problemów dojedziemy do
mojej mamy. Niestety, moje nadzieje okazały się płonne. Czekała
nas jeszcze jedna przygoda. Jaka? Otóż taka, że we wsi, jakieś
dziesięć kilometrów przed miastem mamy, poczułam nagle, że coś
śmierdzi:
— Rany, co tak capi?! — krzyknęłam. — Jakby się
coś paliło!
— To nic, mamuś — zawołała z tylnego siedzenia
córka. — Tam z prawej strony niedaleko od szosy jakiś pan pali
ognisko.
Niestety, ten zapach nie pochodził z ogniska. Wnet się
o tym przekonałam. Poczułam nagle, jak coś szarpnęło i auto
przechyliło się na lewą stronę i ni stąd, ni zowąd zobaczyłam,
jak koło mojego auta nas wyprzedza i pędzi po jezdni.
Z przeciwka jechał akurat jakiś Żuk. Usłyszałam
przeraźliwy pisk jego opon. Hamował jak szalony. Ja też zaczęłam
ostro hamować. Udało mi się zatrzymać auto tuż przed rowem
melioracyjnym przy domu jakiegoś mieszkańca tejże wsi. Akurat
siedział tam na ławeczce.
Co się potem działo, trudno opisać. Najbardziej żal
mi było dzieci, bo się naprawdę bardzo wystraszyły. Pies zresztą
też. Szybko sprawdziłam, czy są bezpieczne, po czym spokojnym
głosem zapewniłam, że nic takiego się nie stało... i wyskoczyłam
z auta.
Musiałam przecież dogonić uciekające koło, żeby
się nie przyczyniło do jakiejś tragedii. Na szczęście kierowca
Żuka mnie wybawił przed tą pogonią, bo w międzyczasie sam je
złapał i po chwili mi go przyturlał z powrotem.
— A cóż to się porobiło?! — zawołał przerażony
mieszkaniec wsi, biegnąc do nas.
— Nic takiego! — śmiejąc się, odpowiedział za
mnie kierowca Żuka. — To tylko koło z pani Syrenki wyrwało się
na wolność.
Jakim cudem do tego doszło, wnet się przekonaliśmy.
Kierowca Żuka sprawdził i zameldował:
— Niestety, śruba mocująca koło była już tak
zardzewiała, że poszła w pieruny! Nie ma szans, by koło z
powrotem założyć.
— I co ja teraz zrobię?! — westchnęłam
przerażona. — Mąż na delegacji. Telefonu na wsi chyba nikt nie
ma, a ja sama...
— Niech się pani nie martwi, coś poradzimy —
odparł kierowca Żuka. — Przecież nie zostawimy pani samej z tym
problemem.
I co się okazało? Rzeczywiście mnie nie zostawili na
łasce losu. Panowie uradzili, że trzeba znaleźć jakiś gruby
drut, albo coś w ten deseń, z czego można by zrobić zawleczkę i
nią zastąpić zerwaną śrubę.
Mieszkaniec wsi natychmiast pobiegł do swojego domu i
po chwili przyniósł kilka dużych, grubych gwoździ. Jeden z nich
się nadał. Panowie go w stodole na imadle odpowiednio wykrzywili...
i po paru minutach niesforne koło było już założone i
przymocowane. Kierowca Żuka radził mi jednak jechać bardzo powoli,
bo stuprocentowej gwarancji na bezpieczną jazdę dać mi nie mógł.
Domyśliłam się, dlatego też odeszła mi ochota na
dalszą drogę. Za wiele emocji jak na jeden dzień. Postanowiłam
zawrócić i bardzo powoli wracać do domu. A potem z domu zadzwonić
do mamy z przeprosinami, że jednak nie możemy jej w tym dniu
odwiedzić. Oczywiście bez powiedzenia prawdy, żeby jej nie
straszyć,
Całe szczęście do domu dotarliśmy bezpiecznie.
Podróż była jednak długa, gdyż jechałam bardzo powoli,
dwadzieścia do trzydziestu kilometrów na godzinę. Nie chciałam
ryzykować, mając tę świadomość, na czym się trzyma to przednie
lewe koło. Szczęściem w nieszczęściu "gwoździowa"
zawleczka wytrzymała i koło nie zdołało ponownie "wyrwać
się na wolność".
Później, po naprawieniu przez męża wszystkiego, co z
kołem było związane, jeszcze parę miesięcy pojeździłam tą
moją kochaną, acz niesforną Syrenką, ale już tylko po mieście.
Pewnego feralnego dnia, kiedy zeszłam z dziećmi na
parking pod domem, aby zawieźć je do przedszkola, naszym oczom
ukazał się przerażający widok. Drzwi w Syrence były na oścież
otwarte. Wystraszeni podbiegliśmy natychmiast do niej, by sprawdzić,
co się stało. Najwyraźniej w nocy ktoś się do niej dobrał.
Nerwowo zaczęłam sprawdzać jej wnętrze. Na szczęście
nie stwierdziłam, żeby czegoś w niej brakowało. Jedynie mrugający
kotek znikł. Nie było mi go zbytnio żal, ale dzieciom tak.
Syrenka odpaliła bez problemu i pojechaliśmy do
przedszkola. Potem ruszyłam do szkoły, gdzie pracowałam. Miałam
do przejechania jakieś dwa kilometry. Niestety do szkoły nie
dojechałam. Bo nagle ni stąd, ni zowąd spod tablicy rozdzielczej
buchnął dym i to prosto mi w twarz. Nie wiem, co to się stało.
Może to wyrwany z kablami kotek był tego powodem? Możliwe.
Natychmiast wyskoczyłam z auta, podniosłam maskę i
torbą z ceraty przykryłam to zarzewie. Upewniając, że nic się
już nie tli, zepchnęłam tę humorzastą Syrenę prawymi kołami na
chodnik i poszłam piechotą. To był jej ostatni wybryk. Mąż już
jej nie naprawiał... Kupiliśmy małego Fiata w dobrym stanie.