Do tej pory mam mnóstwo zdjęć w albumach i nieraz do nich zaglądam. Wszystkie są czarno-białe i niezbyt dobrej jakości, ale dla mnie są piękne i kolorowe. Bardzo kolorowe! Poniższy akurat kolaż wykonała moja córka jak uczęszczała jeszcze do szkoły. Cóż powiedzieć? Młoda generacja nie kuma sentymentów wapniaków. Za czasów jej dzieciństwa było szaleństwo zdjęć kolorowych, to pewnie dlatego musiała choć trochę maznąć kolorem.
To były wczasy! Z prawej: na Obozie Harcerskim w Gąskach. Z lewej (rok później): nad jeziorem Otmuchowskim.
W Gąskach na obozie byliśmy parokrotnie. Wiele przygód i różnych atrakcji tam przeżyliśmy. Dzieci zapamiętały zwłaszcza chrzest, bo był bardzo spektakularny. Córka robiła na nim za nimfę morską.
Doskonale też zapamiętały widok z latarni morskiej w Gąskach, wszak było co podziwiać. Nie tylko na morzu, ale i na lądzie. A także zjeść pod nią pyszne naleśniki w nagrodę za wspięcie się na nią bez marudzenia.
Kiedy dzieci były jeszcze małe, częściej jeździliśmy na Mazury. Zwłaszcza nad jezioro Jeziorak. Mieszkaliśmy tam w domku campingowym będącym własnością mojej cioci z Chorzowa. Dzieci tam miały naprawdę wielką frajdę. Od samego rana po późny wieczór przeróżne zabawy. Miały też dużo kolegów i koleżanek. Nie tylko z kraju, ale i z zagranicy. Najwięcej z Czechosłowacji. Wszystkie dzieciaki wspaniale się dogadywały. My, starszyzna, jakimś cudem też.
Moje kochane i ciągle uśmiechnięte synczysko co rusz prało siatkę na ryby... Bo, jak wszystkich głośno przekonywało:
— Jowić jibki będzi z ujkiem Ontusiem!
Wszystkie szkraby były bardzo towarzyskie... Nawet zjeść śniadania spokojnie przy stole nie można było, bo wszystkie zbierały się akurat u nas, pod naszym domkiem i czekały na wspólny wymarsz nad jezioro.
Nie było wyjścia, śniadanie kończyło się więc już nad wodą. Po kanapeczce do rączki, parę łyków herbatki z butli po mleku, i śniadanko z głowy... I jazda do zabawy!
Mój synuś na wczasach, kiedy nie wchodził do wody, najlepiej czuł się w spódniczce siostrzyczki. Ciągle się jej domagał. Pewnie dlatego, że w upalne dni majteczek nie trzeba było ubierać, a i przy siusianiu wygodniej było. Koniecznie musiała być jednak tylko ta jedna jedyna — w kolorze brąz. Swoją drogą, ślicznie w niej wyglądał. Bo, jako że ma po mnie ciemną karnację, szybko się opalał na czekoladowy brąz, a jego złote loczki na główce pięknie kontrastowały z jego opalenizną.
Pamiętam jak raz, z tak nim ubranym, poszliśmy wszyscy do restauracji. Przy stoliku obok siedziały dwie parki młodych ludzi. Nagle słyszę jak jedna dziewczyna, wskazując na mojego syneczka, zawołała:
— Popatrzcie, jaka śliczna dziewczynka!
No to ja na to:
— Przemek, podnieś spódniczkę! — co mój posłuszny synuś natychmiast zrobił... Ależ było śmiechu, i to nie tylko przy dwóch stolikach.
Nieraz dojeżdżało do nas nasze kuzynostwo z Chorzowa ze swoim psem Korą (rasy bokser). To był mądry i bardzo opiekuńczy pies. Kora pilnowała nie tylko moje szkraby, ale i obce, te, co się z nimi bawiły. Żadnemu nie pozwalała oddalać się od brzegu, natychmiast doskakiwała... i głową odpychała z powrotem na brzeg.
Mój synuś miał (i ma do tej pory) talent do zawierania znajomości. Zawsze i wszędzie przysparzał nam nowych znajomych, i to w różnym wieku. Dzięki niemu właśnie poznaliśmy starsze małżeństwo z Warszawy. Och, cóż to byli za wspaniali, radośni ludzie! Tak bardzo polubili mojego przylepę-syneczka, że codziennie rano przynosili nam ze stołówki (byli na zorganizowanych wczasach z wyżywieniem) całą aluminiową bańkę owsianki na śniadanie, i nie tylko. Przychodzili pod nasz domek, i tłukąc łyżką w bańkę, wołali:
— Wstawać Przemki, śniadanie na stole!
I tak codziennie robili nam pobudkę. Potem jeszcze przez parę ładnych lat z Warszawy przysyłali moim dzieciom paczuszki z zabawkami i słodyczami.
W kolejnym roku — znów Mazury nad Jeziorakiem w campingu cioci. A po Mazurach przyszła kolej na jezioro Otmuchowskie. Tym razem pod namiotami. I znów z braciszkiem i wujaszkiem Ontusiem w jednej osobie, ale tym razem nie z jego kumplem, a ówczesną dziewczyną.
Ten mój braciszek na każdym prawie zdjęciu z papierosem. No cóż, wtedy była moda na palenie. Nie to co dzisiaj. Dzisiaj palenie papierosów jest napiętnowane. Dziś jest moda na niepalenie. Palącym trzeba się wstydzić i kryć się z dymkiem... I bardzo dobrze! Mniej wypalą.
Moje dzieciaczki wręcz uwielbiały wczasy... bo i woda, i słońce... i luz-blues od rana po noc.
Nad Bałtyk też nas ciągnęło. W późniejszych latach bywaliśmy w Międzyzdrojach, już z naszym bassetem Malwiną. Wynajmowałam tam domek campingowy tuż przy plaży. Dzieciom humor dopisywał... Malwinie mniej, bo często trzeba było myć jej zębiska, gdy się czegoś cuchnącego na wydmach nażarła. Mieliśmy z nią dużo problemów, bo na tych pierwszych z nią wczasach była akurat po kuracji opiumowej, po której sfiksowała z kretesem i ciągle wyczyniała jakieś idiotyzmy. Kradła też na potęgę, a ja musiałam co rusz ponosić za nią koszty.
Z czasem te wszystkie przygody z nią przeżyte urosły do rangi wesołych anegdot rodzinnych, a nazbierało się ich mnóstwo, dlatego też poświęciłam jej osobne wspomnienie pt. „Pieskie życie Malwiny... i moje z nią”.
Na jednych naszych tam wczasach przyjechał odwiedzić nas mój braciszek, ale tym razem już ze swoją rodzinką. Byli wtedy na zakładowych wczasach w Kołobrzegu.
Później był jeszcze Obóz Sportowy w Wiśle. Wszyscy byli zadowoleni, oprócz Malwiny... bo do wody było daleko. Co rusz trzeba było biegać z tym wodolubnym psem do źródła Wisły... ale w sumie fajnie było, bo i my wodolubni jesteśmy.
W kolejnym roku znów Międzyzdroje. Tym razem nie mieliśmy ładnej pogody, ale i tak codziennie kąpaliśmy się w morzu... jak morsy. Pamiętam, że ludzie w grubych kurtkach snuli się po plaży, a my w wodzie... oprócz Malwy tym razem. Dla niej woda była jednak zbyt zimna. Melepeta, a nie mors!
Rok później urządziliśmy sobie wczasy wędrowne po Mazurach. Trzy rodzinki. Trzy samochody. Niemalże codziennie nocowaliśmy pod namiotami w innym miejscu. Szybko przygotowywaliśmy śniadanie dla całej naszej ferajny... i dalej w drogę!
Moim drugim samochodem, a pierwszym „Fiacikiem” objeździliśmy niemalże całe Mazury. Pierwszym była „Syrenka”, ale nią na wczasy nie jeździliśmy. Po tym jak w drodze do mojej mamy jej lewe przednie koło wyprzedziło ją samą i mnie z dziećmi oraz psem w środku, nie miałam odwagi ruszać nią gdzieś w dalszą drogę.
To były czasy! Czasem było straszno, czasem śmieszno, ale częściej śmieszno... i radośnie.