Znów
jestem na wakacjach u mojej kochanej cioci na wsi. Uwielbiam ten
czas. Tutaj każdy dzień to jedna wielka przygoda. Moja, mojego
kuzyna i jego kolegów z sąsiedztwa.
Po
którymś już pełnym wrażeń dniu w nocy obudziły mnie odgłosy
nadciągającej burzy. Po chwili zasnęłam jednak z powrotem. Nie
wiem, jak długo jeszcze spałam. W końcu potężny grzmot obudził
mnie całkowicie. Otworzyłam oczy i popatrzyłam przez okno. Na
dworze już jaśniało. Zerknęłam na swój zegarek leżący na
nocnej szafce. Dochodziła szósta.
Postanowiłam poleżeć jeszcze i poprzyglądać się temu
wspaniałemu spektaklowi na niebie.
Błyskawice
przeszywały niebo co rusz. Wyglądały groźnie. Ale i pięknie.
Przybierały przeróżne kształty, pojawiając się na niebie ciągle
w innych miejscach. Towarzyszyły im grzmoty o różnej tonacji i
natężeniu. Od pomruków do potężnego huku porównywalnego do
eksplozji bomby. Ba, kilku bomb naraz. Nie boję się burz. Wręcz
przeciwnie, uwielbiam je obserwować i podziwiać. A zwłaszcza tu na
wsi. Bo tu są prawdziwe burze. Całe ich piękno, cała ich moc,
widoczne są jak na dłoni. W mieście burze wiele tracą na swojej
ekspresji i niezwykłości. Rozmywają się gdzieś między
kamienicami, blokami, fabrykami, we wszechobecnym betonie i asfalcie.
Ciągle
leżałam w łóżku i z wielką przyjemnością wszystkimi zmysłami
chłonęłam ten niezwykły spektakl natury. Dolina Białej
potęgowała jeszcze niezwykłość tego spektaklu, gdyż dzięki
niej przybierał on dodatkowe efekty dźwiękowe. Huk grzmotów
odbijał się od doliny i potężnym echem rozbrzmiewał na wzgórzu.
Cudowne było to widowisko. Byłam zachwycona. Poczułam się też
wspaniale orzeźwiona. No bo wreszcie zaczęło też i lać jak z
cebra. Duchota odeszła, ustępując miejsca rześkiemu powietrzu.
Nareszcie było czym oddychać. Pioruny waliły jednak z coraz
większą siłą i zaciętością. Wydawało się momentami, iż cały
dom aż drży w posadach od ich potęgi. Liczyłam sekundy od błysku
błyskawicy do jej następstwa dźwiękowego, czyli grzmotu. Z
liczenia wychodziło mi, iż burza dopiero się zbliża. I było tak
istotnie.
Dolina Białej po paru minutach zamieniła się w ogromny
kipiący kocioł bombardowany z nieba gigantyczną energią i rażącym
ogniem. A po krótkiej chwili przeobraziła się wręcz w czeluść
piekielną. W otchłań piekła wszystkich piekieł. W otchłań zła
i beznadziei. W piekło, któremu niebiosa wydały ostateczną i
rozstrzygającą walkę. Wtedy to już ciarki zaczęły mi
przelatywać po całym ciele. Takiej burzy w swoim życiu jeszcze nie
przeżyłam… I nagle, jak nie błyśnie, jak nie huknie!
Błyskawica rozświetliła całe niebo i potężna eksplozja targnęła
powietrzem, i… nastała cisza. Byłam przerażona. Moim oczom ni
stąd, ni zowąd ukazała się zielona kula wielkości piłki
tenisowej. Wleciała przez otwarte okno do pokoju, zawisła nad moim
łóżkiem i znieruchomiała.
— Co
to! — wrzasnęłam bezgłośnie. Nie wiedziałam już, czy widzę
ją na jawie, czy może znów usnęłam i widzę ją we śnie.
Doszłam jednak do wniosku, iż moje przerażenie jest zbyt mocne,
abym mogła śnić.
— To się dzieje naprawdę! —
wrzeszczało wniebogłosy moje wnętrze. Z
kolei moja powłoka cielesna nadal leżała bez ruchu sparaliżowana
strachem... i ani drgnęła. Drgnęła za to zielona kula i w ułamku
sekundy wprawiła się w szybki ruch. Poleciała w kierunku otwartych
drzwi pokoju i zniknęła w korytarzu. Dopiero wtedy naprawdę zdałam
sobie sprawę, że coś się stało. Coś, co mnie przeraziło do
szpiku kości i chyba nawet poparzyło, gdyż wnet poczułam, iż
cała moja twarz płonie żywym ogniem. Zaczęłam wrzeszczeć jak
poparzona. Najpierw bezgłośnie, ale już po chwili na całe gardło,
na cały dom.
Okazało się, że miałam do czynienia z piorunem
kulistym. To prawdziwy fenomen wśród
wyładowań atmosferycznych. Wtedy jako trzynastoletnia dziewczynka
nie miałam zielonego pojęcia o czymś takim.
Doznałam
poparzenia twarzy. Na szczęście nie było ono aż tak groźne, ale
i tak wylądowałam w szpitalu. Wujostwo natychmiast wezwało karetkę
pogotowia i po godzinie znalazłam się już w szpitalu pod opieką
lekarzy. Ciocia była tak przerażona i tak bardzo bała się o mnie,
że nie mówiąc mi nawet, zatelefonowała do moich rodziców i
ściągnęła ich natychmiast do siebie.
Rodzice na początku chcieli
mnie zabrać wprost ze szpitala do domu. Ale się nie dałam. Do
końca wakacji pozostało jeszcze dwa tygodnie. To jakże to tak? Z
powodu głupiego kulistego pioruna miałam darować aż tyle dni
wakacji na wsi? To było dla mnie wręcz nie do pomyślenia. Błagałam
rodziców, żeby mnie zostawili. Przekonywałam, że nic mi nie jest,
że nawet lekarze mówili, iż miałam dużo szczęścia, gdyż ten
nieszczęsny piorun nie zrobił mi większej krzywdy. Błagałam i
skomlałam. Skomlałam i błagałam. Aż w końcu ubłagałam.
Rodzice się zgodzili. Ale chcieli jeszcze zaciągnąć porady
lekarza.
Pamiętam
jak z duszą na ramieniu czekałam na nich pod drzwiami gabinetu
lekarskiego. I kiedy wyszli uśmiechnięci wraz z lekarzem, myślałam,
że pęknę ze szczęścia. Bo to oznaczało, że mogę zostać do
końca wakacji. Ależ byłam szczęśliwa!
Rodzice
zaś na konto tego, że już przyjechali, zostali u wujostwa przez
cały tydzień. Natomiast ja musiałam pozostać jeszcze w szpitalu.
Wprawdzie twarz przestawała już piec i czułam się naprawdę
dobrze, ale lekarze kazali mi jeszcze przez trzy dni pozostać na
obserwacji. Nie byłam jednak zła z tego powodu. Z prostej
przyczyny. Za ścianą mojej sali leżał mój kolega Emil z powodu
poparzenia słonecznego, jakiego doznał parę dni wcześniej. Całe
dnie spędzaliśmy więc razem. Czego więcej można było chcieć?
Spokój ducha był. Cierpień fizycznych tyle co kot napłakał.
Opieka i obsługa wspaniała. Rozrywek całe multum. Było nam tam
tak dobrze, iż to, że był to szpital nawet nam zbytnio nie
przeszkadzało. Tym bardziej, że nas wszyscy codziennie odwiedzali i
byli dla nas bardzo mili. O wiele bardziej niż w normalnych
warunkach. A już zwłaszcza kuzyn Robek i Kamil, brat Emila.
Dlatego
też, kiedy Emil miał wyjść do domu o jeden dzień wcześniej niż
ja, zaczął symulować zawroty głowy, byleby tylko móc ze mną
pozostać. No i udało się. Po trzech dniach wyszliśmy ze szpitala
razem.
Będąc
już w domu u cioci, mój starszy kuzyn, który lubił żartować i
nabijać się ze mnie, przypisując mi ciągle magiczne zdolności,
powiedział:
— Michał
(miał mnie za chłopczura i zawsze się tak do mnie zwracał), ty
musisz bardziej uważać i nie myśleć tylko o sobie, bo przez tę
twoją piekielną kombinację z piorunem mało naszego listonosza
życia nie pozbawiłeś.
Okazało
się, że w czasie tej potwornej burzy w domu wujostwa schronił się
miejscowy listonosz. Siedział wraz z nimi w kuchni i czekał aż
burza minie, by móc kontynuować swoją pracę. Ciocia paliła
gromnicę w oknie a listonosz rozmawiał z wujkiem. Kuzyn, w piżamie
jeszcze, siedział naprzeciw i przysłuchiwał się ich rozmowom. I
wtedy, kiedy uderzył najpotężniejszy piorun, stała się rzecz
dziwna. Uderzył wprawdzie w wysoką topolę rosnącą tuż przy
domu, ale jego siła była tak ogromna, że najprawdopodobniej cały
dom poraził. No bo jak wytłumaczyć fakt, że siedzący przy
ścianie listonosz dostał w głowę iskrzącym się głośnikiem,
który do tej pory wisiał sobie normalnie nad jego głową? Głośnik,
odbijając się od głowy listonosza, przyozdobił mu ją pokaźnym
guzem i iskrząc niczym fajerwerki, upadł na podłogę, gdzie
spłonął w końcu doszczętnie.
Listonosz
był bliski zawału serca, tak był wystraszony. I gdyby nie mój
wrzask z góry, to z pewnością wujostwo musiałoby do niego karetkę
pogotowia wzywać. A tak, listonosz musiał się jakoś sam pozbierać
do kupy, gdyż oni natychmiast się mną zajęli. Ale gdy karetka
pogotowia przyjechała to lekarz również i jego zbadał. I
szczęściem w nieszczęściu, oprócz ciężkiego przestraszenia i
potężnego guza na głowie nic więcej u niego nie stwierdził. Tak
że po jakimś czasie listonosz całkiem normalnie poszedł do pracy.
Szybko
jednak zapomniałam o tej przygodzie z piorunem kulistym. Szkoda
wakacji na roztrząsanie tego tematu. Przypomniałam sobie o nim
dopiero dużo później i nieraz się wtedy zastanawiałam, czy to
czysty przypadek, czy to moja Opatrzność nade mną czuwała, każąc
mi przed położeniem się do łóżka otworzyć okno w korytarzu i
drzwi pokoju zostawić otwarte. Tak czy siak, miałam naprawdę
wielkie szczęście. Bo jak się dowiedziałam, piorun kulisty, choć
uważany jest za mniej niebezpieczny niż pozostałe rodzaje
piorunów, to kontakt z nim kończy się czasami tragicznie, gdyż
potrafi eksplodować w pomieszczeniu, niszcząc je zupełnie.
Wygląda
to tak, jakby ktoś z góry zabawiał się ludźmi z szekspirowskim
poczuciem humoru: „Być, albo nie być…”. Bo piorun kulisty
rzeczywiście zachowuje się tak nieobliczalnie, że nie można w
ogóle przewidzieć jego efektów. Nawet jego wygląd może być
całkiem różny. Tworzy go kula o różnej wielkości, od piłki
tenisowej po piłkę futbolową. Świeci jasnym światłem koloru
czerwonego, pomarańczowego, żółtego, białego, albo i zielonego.
Tak jak to było w moim przypadku. Porusza się w bardzo dziwny
sposób. Przy gruncie i w pobliżu pomieszczeń zamkniętych
przemieszcza się względnie wolno. Nagle i przypadkowo zmienia
kierunek. Zdarza się, że na krótko nieruchomieje. Co sama miałam
okazję zaobserwować. Do mieszkań przedostaje się przez otwarte
okno lub drzwi. Bywa, że wlatuje przewodem kominowym i tą samą
drogą opuszcza pomieszczenie, nie wyrządzając większych szkód. W
moim przypadku piorun kulisty wleciał przez okno mojego pokoju i
wyleciał przez okno w korytarzu.
Naukowcy
już od wielu lat podejmują próby wytłumaczenia tego
niecodziennego zjawiska atmosferycznego. Najczęściej przyjmuje się,
że piorun kulisty jest kulą rozżarzonego gazu znajdującego się w
ruchu obrotowym. Powstaje w przestrzeni między dwoma błyskawicami
biegnącymi blisko siebie w przeciwnych kierunkach. Świecąca kula
gazowa jest tak długo niegroźna, dopóki do jej środka nie
przeniknie powietrze z zewnątrz. Gdy to jednak nastąpi, wówczas
rozpada się z hukiem.
Mając to
na uwadze, mogę domniemywać, że w moim przypadku tak szczęśliwie
się stało, iż powietrze nie przeniknęło do środka wiszącej nad
moją twarzą kuli. Mogę więc mówić o wielkim szczęściu... i
dalej podziwiać burze.