Stary
Pawlak przyczłapał do okna radiowozu i zaglądnął do
środka. Na widok siedzącej tam czwórki dzieci, oniemiał.
— Jak
to? Nawet dziewczyna? Toż to niemożebne! — rzekł skonfundowany.
— Zaraz,
pomału… panie Pawlak! — Milicjant-kierowca zdjął czapkę z
głowy i podrapał się za uchem. — Bo okazało się, że oni
mówią… to znaczy, ona mówi… co innego. Zaraz to panu
wyjaśnimy.
Milicjant
założył z powrotem czapkę na głowę, chrząknął, i zaczął
opowiadać czego się dowiedział od Michaliny.
Stary
Pawlak słuchał bez słowa. Kręcił tylko głową i spoglądał, to
na milicjantów, to na podejrzanych. Kiedy milicjant skończył
mówić, podumał chwilę, wreszcie rzekł:
— I
komu tu wierzyć? Ten chłopiec z Krosnowic, który u mnie rano był,
powiedział, że to trzech takich chłopców z naszej wsi paliło o
północy moje snopki rzepaku. Że on ich obserwował z drugiego
brzegu Nysy razem ze swoimi kolegami. Klął się na zdrowie swojej
matki, że mówi prawdę. A ci przecież są z naszej wsi. Poznaję
ich. O dziewczynie nic nie mówił. I co teraz? To którzy są winni?
Po co ja w ogóle zawracałem sołtysowi głowę, żeby mi tu milicję
ściągnął, jak winnych i tak nie ma?
— Proszę
pana, panie Pawlak… — Michalina głośno nabrała powietrza. —
Winni są i my dokładnie wiemy kto to jest. Ale potrzebne są
dowody. I my je znajdziemy. A jeżeli chodzi o nas, to my poczuwamy
się tylko do pożyczenia sobie jednego snopka bez pańskiej wiedzy.
Tylko to jest naszą winą. Mieliśmy zamiar przed powrotem do domu
zanieść go na miejsce. I na pewno byśmy tak zrobili. Nie
przypuszczaliśmy, że jeden z tej trójki chuliganów z Krosnowic
wrzuci go do ogniska. I potem, kiedy my już pojechaliśmy do domu,
to najwyraźniej specjalnie spalili więcej snopków. Chcieli nas
pogrążyć i na nas zwalić całą winę. Ale tak jak mówiłam, my
czujemy się w pewnym sensie winni, dlatego proszę pana, aby pan
wyznaczył nam karę...
— Karę?!
— z wielkim zdziwieniem w oczach stary Pawlak wszedł Michalinie w
słowo. — Ja mam wyznaczać wam karę?
— No
właśnie, za karę możemy na przykład popracować u pana na polu
albo w zagrodzie. Co pan karze, będziemy robić. — Michalina
patrzyła na starego człowieka z nadzieją w oczach, ale też i ze
współczuciem. Było jej go bardzo żal. — Wszyscy w czwórkę
postaramy się, by pan zapomniał o krzywdzie jaką panu wyrządziły
te łobuzy.
— No i
co, panie Pawlak, zgadza się pan? — spytał milicjant-kierowca,
wpatrując się w Michalinę jak w cudowny obraz. — Bo wie pan, jak
pan chce, możemy spisać protokół i dalej prowadzić śledztwo,
ale gdyby pan wolał sam ich ukarać, to miałby pan od razu
zadośćuczynienie za krzywdę i… można by było zapomnieć o
całej sprawie. Jak pan woli. A my ze swojej strony obiecujemy, że
sprawdzimy jeszcze tych trzech z Krosnowic i damy panu znać, co i
jak. A jeżeli się okaże niezbicie, że są winni, również
przywieziemy ich do pana. Zastanówcie się Pawlak.
— Czy
ja wiem? — odrzekł Pawlak, drapiąc się po głowie. — No może
to i dobry pomysł, bo snopków rzepaku i tak już nie odzyskam, a
ciągać się z dziećmi po sądach, też mi się nie uśmiecha… No
dobra, niech będzie. Tym tu, każę pomóc mi pod wieczór zwieść
snopki do stodoły, bo na jutro zamówiłem z Kółka Rolniczego
kombajn do młócenia rzepaku. To niech te trzy chłopaki przyjdą,
no, powiedzmy o czwartej godzinie…
— No a
ja? — dopytywała się zaskoczona Michalina. — Przecież ja byłam
razem z chłopcami i razem z nimi muszę ponieść karę.
— Niesamowita
dziewczyna! — milicjant-kierowca skomentował zachowanie Michaliny,
patrząc na swego kolegę. Po czym znów wystawił głowę przez
okno. —No, Pawlak, co pan na to?
— Przecież
to widać, że ta dziewczyna jest miastowa a nie stąd. To co mi po
jej pomocy? Nie zna się na pracy w polu i jest za słaba na taką
pracę. Jeszcze jej się coś stanie i co wtedy?
— No co
też pan, panie Pawlak! — zawołała oburzona Michalina. — Ja od
dziecka przyjeżdżam tutaj na wakacje i nieraz pomagałam cioci i
wujkowi w polu. Tak że prace polowe to żadna dla mnie nowość.
— Ha,
widzi pan?! — Milicjant-kierowca wyraźnie trzymał stronę
Michaliny.
— A
niech już będzie! — zgodził się wreszcie Pawlak. — Tylko
żebyś mi potem nie marudziła, że masz pęcherze na rękach…
No!... O, moja żona wraca z pola… A co ona tak macha rękami,
jakby ją muchy obsiadły? Panie władzo, poczekajcie jeszcze. Ona
pewnie chce się dowiedzieć, czy macie tych podpalaczy. To sami jej
to wytłumaczcie, bo mnie nie będzie chciała słuchać.
— Dzień
dobry, panom milicjantom! — zawołała stara Pawlakowa, dochodząc
zamaszystym krokiem do radiowozu. — I co, macie tych drani?!
— Jakby
tu pani powiedzieć…? — zastanawiał się głośno
milicjant-kierowca. — I tak, i nie… Bo widzi pani, musimy jeszcze
coś sprawdzić. Ale ci tu, są chętni do pomocy przy zwózce
rzepaku, to pani wytłumaczą, co się stało… że tak się stało…
— Co wy
mi tu milicjanci będziecie opowiadać?! — żachnęła się
Pawlakowa z miną srodze rozgniewaną. — Co się stało, to ja
dobrze wiem, bo wracam z pola, to widziałam… łotry zatracone…
tyle snopków puścić z dymem! Och, jak ja ich dorwę! Pewnikiem
zabierali się jeszcze do drugiego stogu, bo widać tam pełno
nadeptanych śladów… i tam też znalazłam ten scyzoryk…
— Jaki
scyzoryk?! — wyrwało się Michalinie o wiele za głośno niż było
to potrzebne, ale zaraz ściszyła głos i dodała: — Bo jeden z
nich cały czas bawił się jakimś scyzorykiem.
— Pokażcie
Pawlakowa ten scyzoryk — zażądał milicjant siedzący z boku.
Stara
Pawlakowa zanim podała milicjantowi scyzoryk, wsadziła głowę do
środka radiowozu i wrzasnęła:
— Olaboga!
Toż to woła o pomstę do nieba! Nawet dziewczynę tu macie, a ja
myślałam, że to same chłopaczyska… Jak to, dziewczyny dzisiaj
też już podpalają? Co się na tym świecie porobiło. Oj, porobiło
się! Olabogaaaa!
W
radiowozie zapadła cisza. Milicjant siedzący za kierownicą wyjął
z ręki Pawlakowej scyzoryk i zaczął się mu przyglądać.
Wyciągnął jedno ostrze. Wyciągnął drugie. Wyciągnął
otwieracz do konserw i już się brał za wyciąganie korkociągu,
gdy nagle na rękojeści scyzoryka zauważył wygrawerowany jakiś
napis. Szybko założył okulary na nos i na głos przeczytał:
— D.
Kaczyński…
— Rany,
to jest scyzoryk właśnie tego Kaczora, który wrzucił do ogniska
ten pożyczony przez nas snopek! — krzyknął przejęty Robek. —
Tak, przypomniałem sobie i… jestem tego pewien. Wszyscy na niego
mówią Kaczor Donald, a on się nazywa Damian Kaczyński.
— No i
dowód sam się znalazł! — zawołała uradowanym głosem
Michalina, ale zaraz mina jej zrzedła, bo rozgniewana Pawlikowa
ponownie wsadziła do środka głowę. — Przepraszam, pani
Pawlikowa znalazła dowód.
— O
czym wy tu gadacie? — dopytywała się Pawlikowa, wybałuszając
oczy. — Nic z tego nie rozumiem.
— Wszystko
zrozumiecie, Pawlikowo — rzekł z wielkim zadowoleniem
milicjant-kierowca, chowając scyzoryk do kieszeni munduru. — Już
my się o to postaramy, że zrozumiecie. Może nawet jeszcze dzisiaj
wieczorem… zrozumiecie.
Milicjanci
pożegnali się z Pawlakami i radiowóz ruszył w drogę powrotną.
Po drodze zawieźli swoich byłych podejrzanych pod dom Maryszczaków
a sami pojechali do Krosnowic.
— Dobrze,
że zdążyłem zrobić wam zdjęcie! — Przemek wydarł się z okna
swojego pokoju na widok młodszej młodzieży wchodzącej na
podwórko. — Przynajmniej nie zapomnę jak wyglądacie, kiedy was
zamkną już w poprawczaku. Nigdy bym nie przypuszczał, że
jesteście do tego zdolni!
— Przemek,
uspokój się! — Ciocia Marynia stanęła w drzwiach domu, i
zadzierając głowę do góry, patrzyła złym wzrokiem na starszego
syna. Po chwili wzrok przeniosła na przybyłych i smutno się w nich
wpatrywała. — Robek, wyjaśnij mi tu natychmiast, co to wszystko
ma znaczyć? Czy to prawda, co ludzie we wsi gadają?... Albo nie,
Michalinko, proszę mów ty.
Michalina
bez zająknięcia dokładnie opowiedziała cały przebieg wydarzeń
przy ognisku. Potem dodała jeszcze też o tym, co wynikło ze
spotkania z milicją i z Pawlakami. Mówiła głośno i wyraźnie i
co rusz zaglądała na Przemka, który ciągle sterczał w oknie i z
wyraźnym zainteresowaniem słuchał.
— No
widzisz Przemek?! — zawołała ciocia Marynia z wielką satysfakcją
w głosie, zerkając na syna. — Jesteś okropnym mąciwodą. Jak
mogłeś tak namącić i tak niesłusznie posądzić naszą kochaną
młodszą młodzież?
— Ależ
mamciu, jak ty możesz?! — wrzasnął Przemek, wychylając się
przez okno. — Nic nie mąciłem, a już zwłaszcza wodę.
Powtórzyłem tylko to, o czym wieś huczy. Rano, gdy byłem na wsi,
największe lokalne wróble ćwierkały tylko o trzech takich, co
spalili snopki staremu Pawlakowi. Kto to taki, wróble jeszcze nie
ćwierkały. Ale kiedy byłem po południu na wsi, to wróble już
ćwierkały kto to taki, i to tak głośno, że aż chrypki dostały,
więc ci tylko powtórzyłem co usłyszałem, żebyś była
przygotowana na taką śpiewkę. A myślę, że dobrze zrobiłem, bo
lepiej żeby ci to ktoś kochany przekazał, czyli ja, twój syn
pierworodny, aniżeli miałabyś się o tym dowiedzieć od
największego wróbla na wsi, jakim jest stara plotkara Radziejowa…
I przede wszystkim sam wspomniałem już z góry, w pełnym tego
słowa znaczeniu, jak i w niepełnym, bo z góry, czyli z okna, i z
góry, czyli wcześniej, że nigdy bym nie przypuszczał, iż nasza
ukochana młodsza młodzież z Michałem na czele, byłaby zdolna do
tak niecnych czynów. A więc?! I czego mamcia ode mnie chce?! Hę?
Sie pytam?
— Przemek,
Przemek, stul ty już lepiej swoją buzię, bo tyle nam tu z góry
nagadałeś, że aż mnie kark boli od zadzierania głowy do góry. A
uszy, to już aż poczerwieniały od słuchania twojej górnolotnej
mowy. — Ciocia Marynia ucieszona wyjaśnieniem się tej okropnej
historii z rzepakiem Pawlaka i z młodszą młodzieżą w podejrzanym
tle, że podobnie jak i jej pierworodny uderzyła w żartobliwy ton.
— Myślę, że stara Radziejowa mogłaby ci pozazdrościć wymowy
i polotu w trajkotaniu. A już na pewno, możliwości trajkotania z
góry, bo jej chałupinka niestety jest tylko parterowa… Oj,
Przemek, Przemek… Ale już na poważnie. Złaź z tej góry
natychmiast i goń do Potylickich. Ojciec też tam jest. Ojciec był
taki zmartwiony tymi wyćwierkanymi plotkami, że poczłapał tam,
aby się czegoś więcej dowiedzieć. Wyjaśnij im tam więc
wszystkim jak naprawdę wyglądała ta historia z rzepakiem Pawlaka.
Ale postaraj się dobrze wyjaśnić, tak, aby Kamil i Emil mieli
bezproblemowe wejście do domu. No!... To złaź już wreszcie z tej
swojej ambony!
— No
właśnie, Przemek, postarasz się? — spytał Emil płaczliwym
głosem.
— Wasz
los w moich rękach! — ryknął Przemek i znikł w oknie.
— A wy,
chodźcie na spóźniony obiad. Musicie się dobrze najeść, bo
czeka was ciężka praca w polu. — Ciocia Marynia z szerokim
uśmiechem na twarzy objęła ramionami czwórkę młodszej młodzieży
i poprowadziła do kuchni.
Kiedy
Przemek wrócił od Potylickich, cała czwórka najedzona już do
syta wychodziła z kuchni na podwórko.
Emil
wychodził jako ostatni, ale gdy tylko Przemka wchodzącego przez
bramę zobaczył, natychmiast pobiegł mu naprzeciw.
— Przemek,
dobrze że już jesteś. No, gadaj, bo nie mam spokoju… Jak tam
nasz ojciec? Jak przyjął to wszystko? A zwłaszcza nas w radiowozie
milicyjnym?
— Ho,
ho, nawet nie pytaj. Ale był na was wściekły. Aż sam się go
wystraszyłem.
— Chryste,
i co, i co? Oberwie się nam?
— Gdyby
nie ja, to na pewno. Ale jam jest mistrzunio w pojednywaniu ludzi.
Urobiłem więc waszego tatka na sto dwa. Tak że teraz jest nawet z
was dumny za waszą dobrowolną chęć naprawienia Pawlakowi szkody i
życzy wam owocnej pracy na jego polu.
— Mówisz
serio? Czy znów mącisz?
— Ja ci
zaraz pomącę! To ja się dwoję i troję, by waszego oschłego
tatulka urobić, a ty mnie za mąciciela masz?
— Nie,
nie Przemek, to nie tak. Tylko ty zawsze tak dziwnie gadasz, że już
sam nie wiem, czy ci wierzyć, czy nie.
— To
powiem prościej…
— Przemek,
ty już lepiej nic nie mów! — rozległo się nagle zza bramy.
Przemek
struchlał, a Emil jeszcze bardziej. Za bramą stał ojciec
Potylickich i przysłuchiwał się ich rozmowie. Po chwili za fonią
przyszła i wizja… i ojciec braci Potylickich stanął w otwartej
bramie. Przez moment wodził oczami po wszystkich zebranych na
podwórku, i tych przy bramie, i tych przy drzwiach wejściowych do
domu Maryszczaków. Potem zakaszlał i… się odezwał:
— Teraz
ja powiem. A powiem tylko tyle, że ani na moment nie wierzyłem, iż
taka nikczemność mogłaby być waszym udziałem. No i nie pomyliłem
się. Idźcie i pracuje solidnie. Starym Pawlakom należy się pomoc.
— O to
właśnie chodzi! Dobrze gadasz, Franiu. — Ojciec Maryszczaków
również stanął w bramie i z szerokim uśmiechem poparł sąsiada.
— I dajcie z siebie wszystko, aby Pawlakom pomóc jak najwięcej…
No, to owocnej pracy, jak to powiedział mój pierworodny.
— Ojciec,
co ty? No przecież ja żartowałem tylko — powiedział Przemek
lekko speszonym głosem.
— Otóż
to! Czasami trzeba zachować powagę, synu!
— Masz
rację, ojcze. Już jestem poważny jak sam wójt przed wyborami
samorządowymi i… obiecuję szanownej młodszej młodzieży, tu i
teraz, że się osobiście rozprawię z tą chuliganerią Krosnowicką
za to, że ich tak na cacy zrobiła. Porządek musi być… Co,
dobrze ojciec, nie?
— Nie,
wcale nie dobrze. Ty zostaw to lepiej milicji, mój ty poważny i
praworządny synu.
— Tak
jest, wujek Stach ma rację! — zawołała Michalina, przysłuchująca
się męskiej rozmowie. — Z takimi lepiej nie zadzierać, bo nie
wiadomo, co im do łbów może jeszcze strzelić. Tak jak wyczułam,
to oni za grosz skrupułów nie mają…
— Michalinko,
to ty lepiej zostań w domu. Chłopcy sami pójdą na pole —
zmartwiła się ciocia Marynia.
— Ciociu,
proszę cię… Jestem pewna, że będąc na moim miejscu, zrobiłabyś
to samo co ja — śpiewnym głosem zawołała Michalina i rzuciła
się cioci na szyję, wymierzając jej siarczystego całusa w
policzek.
W miłej
na powrót atmosferze i nawet wesołej znów, Michalina i chłopcy
opuścili podwórko i zbiegli ze wzgórza do doliny Białej.
Wyciągnęli rowery z krzaków, i prowadząc je wzdłuż rzeki,
kierowali się w stronę mostu, a potem do polnej drogi, prowadzącej
do zagrody Pawlaków. Kiedy znaleźli się już na drodze, wskoczyli
na rowery i ochoczo popedałowali do pracy.
Stary
Pawlak czekał już na nich przy szeroko otwartej bramie. Siedział
na wozie drabiniastym zaprzężonym w dwa konie.
Pawlakowej
nie było widać. Michalina była nawet zadowolona z tego powodu, bo
czuła przed nią jakiś nie do końca zrozumiały respekt.
Pawlak
kazał im schować rowery w szopie obok stodoły i wsiadać. Wszyscy
szybko wykonali jego polecenie i wskoczyli na wóz. No i pojechali.
Jadąc na
pole, Pawlak niewiele z nimi rozmawiał. Ot, trochę o pogodzie,
trochę o powodzi, jaka nawiedziła Pilcz minionej wiosny, trochę o
postępie technicznym w rolnictwie i o maszynach rolniczych, trochę
o swoich koniach i o koniach ogólnie, które czas byłby już
zastąpić traktorami... Wszystkie te tematy poruszał tylko na
moment, nie słuchając nawet tego, co siedzący obok niego
„robotnicy polowi” w danym temacie mieli do powiedzenia.
Przeskakując w szybkim tempie z tematu na temat, zapewne się
zmęczył, bo wreszcie zamilkł i jechali już w milczeniu.
Kiedy
znaleźli się już na polu, Pawlak ciągle milcząc, przyczepił
lejce do szczebelka drabiniastego wozu, wyjął spod ławki dwa worki
z obrokiem i przyczepił je koniom do uzdy. Potem popatrzył
niepewnym wzrokiem na czwórkę swoich robotników stojących już
przy pierwszym stogu i wreszcie przemówił: — „Snopki na wóz…
No jazda!” — tyle tylko powiedział. Ani słowa więcej. Sam
natomiast wylazł z powrotem na wóz i zabrał się za zamiatanie
paprochów z podłogi. Zanim uprzątnął połowę wozu na jego
tyłach wylądowało już osiem snopków. Bez słowa zajął się ich
układaniem. Nie zdążył ich jeszcze ułożyć, gdy przybyło
następnych osiem snopków. Czwórka robotników kursowała tam i z
powrotem prawie w biegu. Tak że w krótkiej chwili Pawlak stał
zawalony snopkami dookoła.
Widząc
to Robek, poszeptał coś z Kamilem i Emilem, a za moment nawet z
Michaliną, która zajęta była akurat wyszarpywaniem snopków spod
obsuniętego stogu, po czym podszedł do Pawlaka i zaproponował mu
swoją pomoc przy układaniu snopków.
Stary
Pawlak zgodził się, lecz niechętnie. Co rusz kątem oka zaglądał
na ręce Robka. Ale jakoś niczego złego nie mógł się doszukać.
Jakie było jego zdziwienie, kiedy wóz był pełniusieńki w godzinę
a snopki były równo i fachowo ułożone. Pawlak nie krył
zadowolenia i aż cmokał z zachwytu. Wreszcie się odezwał:
— No,
no, no, kto by to pomyślał, że z was będę miał taką pomoc.
Umiecie pracować jak niejeden stary. I nawet ta dziewczyna taka
zwinna i szybka jest… Chyba dobre z was dzieci…? Ale jednak muszę
wam zadać to pytanie… Naprawdę, to nie wy spaliliście moje
snopki?
— Klniemy
się na wszystko co dla nas najświętsze, że to nie my! — z
wielką powagą zawołała Michalina i podrzuciła Pawlakowi ostatni
już snopek. — Proszę nam wierzyć. Nie jesteśmy źli.
— No
dobrze… Ech, to nawet bardzo dobrze, że to nie wy, bo jakoś od
początku przypadliście mi do gustu i bardzo chciałem, żebyście
to nie wy byli. Dlatego cieszę się, że jesteście ze mną i że
mogę was poznać od tej dobrej strony… No, to myślę, że już
czas, abyście mi powiedzieli jak się nazywacie.
— Ja
nazywam się Michalina Czaplińska. Co roku przyjeżdżam do
Maryszczaków na wakacje. A to właśnie mój kuzyn: Robert
Maryszczak, a to nasi najlepsi przyjaciele: bracia Potyliccy, Kamil i
Emil.
— No
patrzcie, ludziska! Toż to syn Stacha i synowie Franka. Kto by to
pomyślał? To już jestem całkowicie przekonany, że nie macie nic
wspólnego z paleniem moich snopków, bo tak podłej rzeczy synowie
Franka i Stacha nie mogliby zrobić… A ty Michalino, jesteś bardzo
mądra i zaradna, jak mało która wiejska dziewucha w twoim wieku…
No, to wspinajcie się po drabinie do góry i jedziemy do stodoły
rozładować wóz. A potem jeszcze chyba ze dwa wozy snopków trzeba
nam zwieść i rozładować… A nie jesteście zmęczeni?
Michalina,
wspinając się na wóz wraz z braćmi Potylickimi, zapewniała
starego Pawlaka za siebie i za chłopaków, że nic a nic nie są
zmęczeni i na pewno pomogą mu do końca zwieść rzepak do stodoły.
Robek,
który siedział na wozie pełnym snopków wraz z Pawlakiem, cieszył
się bardzo, że stary już ich więcej nie podejrzewa. Pomagając
kuzynce wdrapać się na górę, a potem braciom Potylickim, zaglądał
najpierw na ich miny. I gdy je zobaczył już z bliska, stwierdził
że są nawet radosne. Ucieszyło go to bardzo. Bo to oznaczało, że
pomaganie staremu Pawlakowi sprawia im wszystkim przyjemność i nikt
nie zdezerteruje przed czasem. A więc, ich ojcowie na pewno będą z
nich zadowoleni.
Wracając
załadowanym wozem do swojej zagrody, Pawlak już chętnie rozmawiał
ze wszystkimi. Michalina i chłopcy również chętnie z nim
rozmawiali, i to bez żadnego już skrępowania. Najwięcej
rozmawiała Michalina, bo bardzo jej się spodobał ten stary,
pracowity człowiek. Chciała jak najwięcej wiedzieć o jego życiu
i jego wojennej przeszłości. W trakcie rozmowy okazało się, że
on, tak jak i jej rodzice, pochodzi z Podola. Michalina miała więc
wiele pytań do starego. A stary z wielką pasją odpowiadał jej na
każde zadane przez nią pytanie.
W
serdecznej atmosferze dojeżdżali do zagrody Pawlaków. Brama
wjazdowa była szeroko otwarta, więc wóz drabiniasty z mocą dwóch
koni pociągowych i z pięcioosobową załogą na wysokim szczycie,
głośno skrzypiąc, wtoczył się na podwórko. Stary Pawlak
wprawdzie trzymał lejce w ręku, ale konie i bez jego powożenia
wiedziały gdzie mają wóz ciągnąć i poczłapały wprost do
stodoły.
W stodole
wszyscy zabrali się szybko za rozładowywanie wozu. Po pół
godzinie wóz był już pusty. Pawlak nie krył zadowolenia.
— No,
moi drodzy, jestem bardzo zadowolony z waszej pracy. Zawołam moją
starą, żeby dała nam coś do picia — powiedział ze szczęśliwą
miną i wyszedł ze stodoły, wołając: — Kachna! Kachnaaa!
Kachnaaaa…! Gdzie ty u licha jesteś?!
Żadnego
odzewu jednak nie było. Na podwórku, oprócz gdakania kur i
kwakania kaczek, nic nie było słychać. Pies przy budzie czasami
zaskomlał. Pawlak się zdenerwował. Zdjął z głowy swój
wyświechtany kapelusz, podrapał się po głowie, chwilę podumał
i… poszedł prosto do sławojki stojącej naprzeciw stodoły. Przed
drzwiami sławojki się zatrzymał i przez wycięty w kształcie
serca lufcik zaglądnął do środka, i nagle, jak nie wrzaśnie:
— A ty,
Kachna, to już całkiem zdurniała, hę? A ty czemu ciągle
sterczysz w sławojce? Rozwolnienia dostała, czy jakie licho? A nuże
ty do kuchni picia nam przynieść! Toż my spragnieni!
Okazało
się, że stara Pawlakowa nie była skora uwierzyć w niewinność
miejscowej trójki chłopaków i Michaliny. A zwłaszcza Michaliny.
Michalina najbardziej jej podpadła. — „Bo jakże to, dziewucha z
chłopczurami i… z milicją?!” — wykrzykiwała do swojego
chłopa. — „Z niej musi być najgorszy gatunek!”. — I choć
Pawlak starał się jej wytłumaczyć, że to nie ci są winni, a
inni, bo on tak czuje, bo tak mu serce podpowiada, to jednak
Pawlakowa nie chciała go nawet słuchać. Wrzeszczała, że wie
swoje i że ma dać jej spokój. A ona już ich przypilnuje, żeby
jeszcze jakiegoś nieszczęścia im nie przynieśli. Czegoś znów
nie podpalili, albo, co nie daj Bóg, czego nie ukradli. Kiedy więc
tylko z daleka zobaczyła zbliżające się na rowerach dzieci
natychmiast wlazła do sławojki i stamtąd przez wycięte w drzwiach
serce obserwowała je. Niczego złego jednak się w nich nie
doszukała. Dlatego postanowiła jeszcze raz je poobserwować jak
wrócą z pola. No ale niestety, stary przeszkodził jej w tym ważnym
zadaniu, zdradzając przed „podejrzanymi” jej punkt obserwacyjny.
Teraz
stara Pawlakowa się zdenerwowała, i to okropnie. Ale wylazła ze
sławojki i zamaszystym krokiem, prychając coś tylko pod nosem,
udała się do kuchni. Po chwili wróciła, niosąc bańkę pełną
kompotu i jeden garnuszek.
— A ty,
Kachna co, liczyć się odumiała, czy co?! — huknął Pawlak
rozeźlony do imentu. — Ty widzisz ile nas jest? A ty czemu tylko
jeden garnuszek przyniosła, hę? A już ty gnaj do kuchni z powrotem
i przynoś tyle ile się należy… Utrapienie z tą babą!
Stara
Pawlakowa, chcąc nie chcąc, znów podreptała do kuchni.
Michalina
w pierwszym odruchu chciała zadeklarować swoją pomoc i pobiec za
nią, ale się wstrzymała. Ciągle czuła jakiś dziwny lęk przed
żoną Pawlaka.
— No,
to teraz jest porządek! — zawołał Pawlak na widok żony niosącej
dodatkowe cztery garnuszki. — Bo widzisz, Kachna, nasi pomagierzy
bardzo się narobili i są spragnieni. Jeszcze dwa razy musimy
obrócić w pole. Tak że tu ma cały czas stać bańka pełna picia,
ale przynieś przykrywkę, żeby jakieś muszyska nie wlazły do
środka. A jak za ostatnim razem wrócimy, czekaj na nas z kolacją.
Zrozumiała, hę?!
Zanim po
raz ostatni wóz drabiniasty zajechał na podwórko, przy ganku domu
Pawlaków stał już stół z sześcioma krzesłami. Stół
zastawiony był jadłem.
Stara
Pawlakowa nawet się postarała i nalepione już wcześniej na dwa
dni (dla starego i dla siebie) ruskie pierogi ugotowała. I to
wszystkie. Nie żałowała. Polała je smalcem ze skwarkami i
przygotowała gęstą śmietanę. Z przydomowego ogródka nazrywała
świeżych truskawek i zrobiła do nich bitą śmietanę. Upiekła
też pępuszki na blacie pieca i razem ze słoikiem konfitur i
miseczką miodu postawiła na stole. Do picia zrobiła lipowej
herbaty. Wlała ją do swojego ulubionego dzbanka i z sześcioma
szklaneczkami ustawiła na tacy. Z tacą kręciła się przy stole,
nie wiedząc gdzie ją postawić. Na stole nie było już miejsca. W
końcu postawiła ją na gzymsie okna kuchennego. Potem powolnym
spojrzeniem omiotła gęsto zastawiony stół. Poczuła zadowolenie.
Nie pamiętała już kiedy ostatni raz miała okazję nakrywać do
stołu dla więcej osób niż dla nich, dwoje starych. Jej dwie córki
wyszły za mąż i wyjechały do Kanady. Na odwiedziny jeszcze nigdy
nie przyjechały. Na samą myśl łzy jej pociekły po policzkach.
Otarła je pośpiesznie i pobiegła do kuchni. Przyniosła czyste
ściereczki i przykryła nimi wszystkie półmiski. Nie chciała
dopuścić, aby muchy pasły się na tak wspaniałym jedzeniu.
Usiadła na krześle i… czekała.
Już
coraz przychylniejszym okiem patrzyła na czwórkę dzieci. Sama
widziała, że robota szybko idzie i że jej stary wygląda na bardzo
zadowolonego. Widziała też, że dzieci najwyraźniej się nie
obijają, bo wracają z pola brudne i spocone. A gdy wychodzą ze
stodoły po rozładunku wozu są jeszcze bardziej spocone i aż
czerwone na twarzach z wysiłku. Nie właziła już do sławojki, by
je obserwować z ukrycia. Obserwowała je bezpośrednio i, chcąc nie
chcąc, musiała spuścić z tonu. Jej podejrzenia blakły. Nawet na
Michalinę zaczęła spoglądać łaskawszym wzrokiem. Ba, nawet
uśmiechnęła się raz do niej, kiedy ta spocona jak szczur i brudna
niczym wiejski kocmołuch z głośnym śmiechem zjechała na klepisko
z ułożonych w stodole snopków.
Stary
Pawlak, siedząc wysoko na wozie, już z daleka widział, że żona
jego przyłożyła się do zrobienia kolacji. Gdy tylko więc
zajechali ostatnim już wozem na podwórko, zarządził udanie się
najpierw na kolację, a potem dopiero rozładowanie wozu.
Michalina
i chłopcy byli już porządnie zmęczeni, a jeszcze bardziej głodni.
I chociaż nie okazywali tego, bardzo chętnie przystali na Pawlaka
zarządzenie. Pobiegli do studni, dokładnie umyli ręce i twarze i w
dobrych nastrojach poszli do stołu.
Michalina
mniej się już lękała starej Pawlakowej, bo zauważyła, że jej
marsowa dotychczas twarz tak jakby się rozpogodziła. Pomagała jej
nałożyć pierogi na wszystkie talerze, ponalewać pachnącej
herbatki do szklaneczek i przy tych czynnościach cały czas na nią
zerkała. Spostrzegła, że stara ma bardzo miły uśmiech. A że
Michalina uwielbiała uśmiechniętych ludzi, uśmiechała się więc
do niej co chwilę, prowokując ją tym samym do częstszych
uśmiechów.
Nic więc
dziwnego, że atmosfera przy stole zrobiła się w końcu bardzo
przyjazna i serdeczna.
Michalina
i chłopcy bardzo chwalili smakowite jadło i picie. A stary Pawlak
to się chyba nawet wzruszył, widząc jak jego stara aż kraśnieje
na twarzy od tych pochwał, ba, nawet się uśmiecha. Taka twarz żony
to dla niego niezwykła rzadkość w ostatnich czasach. Chwycił ją
za rękę, którą ona nakładała mu akurat następną porcję
pierogów, i pocałował. Pawlakowa pokraśniała jeszcze bardziej.
Po
skończonej kolacji, wszyscy razem, łącznie z uszczęśliwioną już
Pawlakową, udali się do stodoły i zabrali się za rozładowywanie
wozu. Kiedy snopki rzepaku leżały już ułożone równiutko,
chłopcy wraz z Pawlakiem zaczęli wypychać wóz ze stodoły. Pawlak
już przed kolacją rozprzągł konie i odprowadził je do stajni. A
że miejsce w stodole było potrzebne na kombajn, który w następnym
dniu z samego rana miał zajechać, siłą własnych mięśni musieli
więc wypchać wóz. Śmiechu przy tym było co niemiara, bo stary
Pawlak robił za konia i za furmana jednocześnie. Trzymając dyszel
w swych spracowanych dłoniach, kierował pchanym przez chłopców
wozem i co chwilę wrzeszczał: — „Ta wio!... Ta prrr!... Ta
wiśta!”.
I tak
wspaniale rozbawione towarzystwo zastali milicjanci, którzy
niezauważeni przez nikogo zajechali swoim radiowozem pod bramę
zagrody Pawlaków.
Michalina
pierwsza zauważyła radiowóz. Pomachała do milicjantów ręką i
zawołała wesołym głosem zabarwionym nutką nadziei:
— Patrzcie
państwo, zaraz się dowiemy, czy oliwa jest sprawiedliwa!
— Jest,
jest! — odpowiedział milicjant siedzący za kierownicą. —
Zostańcie wszyscy na miejscu a my do was już idziemy.
Po
chwili, ku ogromnemu zaskoczeniu wszystkich zebranych na podwórku,
ukazał się niesamowity widok. Najpierw wyszedł milicjant-kierowca,
potem drugi milicjant, a za nimi, ze smętnymi minami, po kolei
wychodziła trójka chuliganów z Krosnowic.
— Panie
Pawlak, pani Pawlakowa, oto winni spalenia waszych snopków rzepaku —
oświadczył dumnie milicjant-kierowca i zaczął lekko popychać
winowajców do przodu przed oblicze pokrzywdzonych. — Przyznali
się. Oczywiście nie od razu. Ale gdy użyliśmy swoich zdolności i
argumentów, przyznali się… Proszę więc teraz zdecydować, czy
chce pan dochodzić swojej krzywdy drogą sądową, czy sam pan
wymierzy im karę.
— Zanim
się zdecyduję, chciałbym im zadać tylko jedno pytanie — rzekł
Pawlak, przyglądając się trzem chłopcom. Jednego z nich poznał
już rano. — Chciałbym wiedzieć, czy są z siebie zadowoleni?
Cisza.
Trójka łobuzów spuściła tylko głowy i ani słowa nie wydusiła
z siebie.
— No
co? Słuch wam przytępiło? — spytał jeden z milicjantów. —
Odpowiadać, jak się was pyta!
Dalej
milczenie. Żadnej reakcji.
— Trudno.
Niech nie odpowiadają — prychnęła stara Pawlakowa i aż
poczerwieniała ze złości. — Teraz mogę z bliska zobaczyć jak
wyglądają złe chłopaczyska. A ja głupia myślałam… a niech
mnie! Ale byłam głupia!
— Uspokój
się, Kachna, i nie turbuj się już aż tak, bo cię jeszcze cosik
trafi — stary Pawlak po swojemu uspokajał żonę.
— I
jak, panie Pawlak? — dopytywał się milicjant-kierowca. — Jaka
kara ma spotkać tych trzech?
— Praca
w polu! — głośno i wyraźnie zadecydował Pawlak.
— Bardzo
rozsądnie, panie Pawlak — ocenił milicjant. — A więc zrobimy
tak: za trzy przestępstwa, jakich się ta trójca dopuściła, trzy
dni pracy. Za podpalenie: jeden dzień pracy; za wprowadzenie pana i
milicji w błąd: drugi dzień pracy; za zniesławienie i krzywdę
moralną tej oto niewinnej czwórki: trzeci dzień pracy. W każdym
dniu po osiem godzin pracy. A więc: osiem godzin razy trzy dni, to
daje łącznie dwadzieścia cztery godziny zdrowej i chwalebnej
pracy w polu… I co, panie Pawlak, zadowala to pana?
— Niech
będzie! — zgodził się Pawlak. — Ale czy oni zechcą uczciwie
pracować, czy tylko kłopot z nimi będę miał? Nic nie chcą
mówić… a z takimi to trudno dojść do ładu.
— Niech
się pan już nie martwi. — Jeden z milicjantów zaczął uspokajać
starego. — Nasza w tym głowa, by gagatki pracowały należycie.
Bo jak nie, to oni już wiedzą, co ich czeka. Jadąc tu do pana,
wkładaliśmy im to do głowy. Tak że wiedzą, jaki mają wybór:
albo… albo. Jutro o ósmej godzinie przywieziemy ich tu do pana, a
potem po ośmiu godzinach pracy odbierzemy. Wtedy pan nam powie jak
się oni spisywali. W następnych dwóch dniach sami będą docierali
do pracy. Nie będziemy ich przecież wozić wte i wewte. Sami muszą
zadbać o to, by punktualnie o ósmej stawić się u pana. To leży w
ich interesie. A my będziemy przyjeżdżać, kiedy nam to będzie
pasowało. Ale przyjeżdżać będziemy na pewno. Musimy wiedzieć,
czy kara odnosi jakiś skutek.
— A czy
ich rodzice wiedzą, co ich synowie zrobili? — spytał nagle Pawlak
i stojącą obok Michalinę objął ramieniem. — Bo bardzo bym
chciał, aby wiedzieli przede wszystkim to, że tę nikczemną rzecz,
jakiej się sami dopuścili, perfidnie zepchnęli na trójkę tych
wspaniałych chłopców… A ta dziewczynka stanęła za chłopcami
murem i razem z nimi chciała ponieść karę. Choć kara była
niesłuszna, bo nic złego nie zrobili… Patrzcie, panowie władzo,
stodoła pełna snopków rzepaku. Na polu nic nie zostało. Gdyby nie
te dzieci, nie wiem czy dałbym sobie radę. Nie zrobiły niczego
złego, a tyle mi pomogły. To są porządne i dobre dzieci!... Ale
miejmy nadzieję, że z tymi trzema milczkami da się też coś
zrobić… A w Bogu nadzieja, że i z nich da się jeszcze coś
zrobić. Że w końcu zrozumieją swój błąd i więcej nie będą
podobnych popełniać.
— Zobaczymy!
My dajemy im szansę, aby go zrozumieli i się poprawili. A co oni z
tą szansą zrobią, czy ją wykorzystają, czy nie, to już od nich
zależy — rzekł milicjant-kierowca. — Teraz zawieziemy ich do
domu i wracamy na posterunek. Wezwaliśmy ich rodziców na rozmowę.
Tak że rodzice dowiedzą się za niedługo, co ich synowie
zmalowali… A jeżeli chodzi o tę czwórkę, to muszę powiedzieć,
że cieszę się razem z panem, że tyle panu pomogła. Od początku
miałem przeczucie, że te dzieci nie robią takich złych rzeczy.
— Ja
też miałem takie przeczucie — odezwał się drugi milicjant i
popatrzył na Michalinę. — I bardzo się cieszę, że jesteście w
porządku, bo polubiłem was.
—
O matulu moja kochana! —
zawyła stara Pawlikowa i obiema rękami złapała się za głowę. —
To tylko ja byłam taka durna. Miałeś Wincenty rację. Durna
baba ze mnie. Nie chciałam uwierzyć, że te dzieci są dobre. A one
są! Moje drogie dziadki, wybaczycie starej? Moja droga dziewuszko,
wybaczysz mi?
—
My się wcale nie gniewamy, to i wybaczać nie
mamy czego — powiedziała Michalina z
szerokim uśmiechem, chwytając starą za rękę. —
Proszę uwierzyć...