czwartek, 28 lutego 2019

Dziewczyny z tamtych lat

Gdzie są te dziewczyny z tamtych lat?
Rozniósł je po świecie porywisty wiatr?...
Pewnie przez świat idą własnymi drogami, 
Żyją beztroskim życiem i… wspomnieniami.



środa, 27 lutego 2019

Rzeka Osobłoga

Błoga cisza nad Osobłogą…
Tutaj wszyscy odpocząć mogą:
Nacieszyć oczy piękną przyrodą,
Pochlapać się — czasem — czystą wodą (?),
Pomoczyć kije — chyba też mogą,
I błogo się poczuć — nad Osobłogą.



Niezwykłe przypadki Karolka Gratki (III cz.)

Karolek dokładnie opowiedział JuPi i TeR gdzie szedł przez las i po co. Opowiadał szczerze, gdyż nie miał żadnej obawy, że oni mogą mu przeszkodzić w ucieczce za granicę. Jakoś dziwnie szybko poczuł do nich zaufanie. Wierzył więc, że go przed nikim nie zdradzą. A kiedy obaj zaczęli go wypytywać w jakim celu chce uciec do Ameryki, bez najmniejszego zastanowienia opowiedział im już całe swoje życie. O swoim kochanym domu rodzinnym. O swoich ukochanych rodzicach i rodzeństwie. O tragedii jaka spotkała ich rodziców. O domu dziecka, w którym po tej tragedii znalazł się wraz ze swoim młodszym rodzeństwem. O bólu, który zawładnął nim po utracie rodziców i trawił dzień po dniu. O wielkiej i nieustającej tęsknocie za rodzicami. O nieznajomym wujku, który wyrzucił go z jego własnego domu rodzinnego. O obawie o przyszłość swoją i swego rodzeństwa. Opowiadając, czuł, że przygniatający go do tej pory ogromny ciężar — znika. A kiedy skończył opowiadać, poczuł się zupełnie lekko. Wreszcie się otworzył. Wreszcie wyrzucił z siebie cały swój ból. Wreszcie go ktoś wysłuchał. Zamilkł i rozpłakał się cichutko. W momencie był mokry od łez. Przez łzy spojrzał na swych nowych przyjaciół, i kiedy zauważył, że oni płaczą również, ocierając ogromne łzy spływające im po twarzach, rozpłakał się na dobre. Po chwili jednak przestał płakać. Uśmiechnął się serdecznie i głośno westchnął. Poczuł się oczyszczony.
JuPi i TeR, słuchając tej smutnej historii swojego nowego przyjaciela, nie mogli się opanować, by się też nie rozpłakać. Płakali bezgłośnie a łzy im same ciekły strugami. Tak bardzo żal było im Karolka. Każdy z nich poprzysiągł sobie w duchu, że go nie zostawi bez pomocy. Że zrobi wszystko, co tylko w jego mocy, by mu ulżyć w życiu. By mógł być wreszcie szczęśliwy.
Pod olbrzymim klonem, miejscem zawiązania się nowej przyjaźni, zapanowała cisza. Karolek siedział pomiędzy nowymi przyjaciółmi bez ruchu, wyciszony, z przyklejonym uśmiechem na twarzy. JuPi i TeR siedzieli również bez ruchu, ale spod oka obserwowali Karolka. Cieszyli się, że widzą uśmiech na jego twarzy. Nie śmieli się jednak odzywać, gdyż nie byli pewni, czy on, po wyznaniu całej tej smutnej prawdy o swoim życiu, nie potrzebuje teraz trochę więcej czasu na wyciszenie emocji. Czekali aż on sam się odezwie.
Karolek był wdzięczny swoim nowym przyjaciołom, że milczą razem z nim. Tak, potrzebował w tym momencie ciszy. Ciszy, która pozwoli mu rozkoszować się jego wewnętrznym stanem. Spokojem ducha, którego nagle zaznał. Błoga to była chwila. Karolek wręcz się nią upajał. Pragnął, by trwała jak najdłużej… Ale że nic nie może wiecznie trwać, tak i ta jego błoga chwila nie trwała. Została nagle przerwana. I to brutalnie. Bo oto, ciszę pod klonem zakłóciły jakieś dziwne dźwięki dobiegające z oddali. Karolek natychmiast wrócił do rzeczywistości. I nie ma co ukrywać, z wielkim niezadowoleniem. Nastawił uszu, chcąc ustalić, co to za dźwięki i skąd dobiegają. Jakie było jego zaskoczenie, kiedy stwierdził, że brzmią jakoś tak, jakby się z głębokiej studni wydobywały. Popatrzył zdziwiony na JuPi i Tera i z lekką obawą w głosie, spytał:
To was jest więcej?
Och, nie obawiaj się. To nikt groźny. To tylko nasza siostra — pośpiesznie odpowiedział TeR. — Zapomnieliśmy ci powiedzieć, że z nami, tu, na Planecie Ziemia, jest też nasza siostra. Moja bliźniacza siostra, TeRka. Teraz w lesie nie było jej z nami, gdyż jak zwykle siedziała w jakiejś bibliotece i książki pożerała, to znaczy, czytała. Bo musisz wiedzieć, że ta nasza TeRka, to okropny mól książkowy. Wszędzie, gdzie tylko jesteśmy, poluje na książki, i jak się do nich dorwie, wczytuje się w nie godzinami, zapominając o Bożym Wszechświecie. A że na żadnej planecie nie ma aż tyle książek co na Ziemi, kiedy tylko tu przybędziemy, mamy TeRkę z głowy. My robimy swoje, to znaczy, co chcemy, a ona czyta, czyta i jeszcze raz czyta. Zawsze wynajdzie sobie jakąś bibliotekę, księgarnię, albo czasami, nawet zakradnie się do czyjegoś domu, jeśli wywęszy tam duże ilości farby drukarskiej… To na pewno ona buczy tam gdzieś za drzewem. Z pewnością podsłuchiwała, kiedy ty opowiadałeś o swoim smutnym życiu i na płacz jej się zebrało. Zresztą, nic w tym dziwnego, skoro i my nie mogliśmy się od płaczu powstrzymać… Ani chybi, stoi tam gdzieś w ukryciu, nie wiedząc, co ma ze sobą zrobić. Boi się podejść do nas, gdyż też po raz pierwszy z tak bliska widzi Ziemianina i jeszcze do tego nas przy nim. Poczekajcie, pójdę po nią, bo się tam jeszcze na amen zaryczy.
TeR poderwał się z ziemi i zniknął w ciemnościach lasu. Karolek, z buzią rozdziawioną ze zdziwienia, odprowadzał go wzrokiem po samą ciemność. I kiedy TeR wsiąkł już w ciemność zupełnie, poczuł nagle tak wielkie podekscytowanie, że w mig zerwał się z siedzenia. Pragnął na stojąco, godnie przywitać następnego przybysza z Jowisza. Czuł się też nieco onieśmielony, bo bądź co bądź, miała to być przecież Jowiszanka.
JuPi, widząc podekscytowanie Karolka, zaczął się komicznie chichotać:
Hi, hi, ha! Hi, hi, ha-ha! Nie przejmuj się TeRką aż tak. To całkiem fajna kumpela… Choć potrafi też czasami zaleźć za skórę. Rozumiesz, jak każda baba! Zwłaszcza, kiedy usilnie próbuje wciskać nam do głowy te wszystkie mądrości, które wyczytała w książkach. Albo, kiedy cytuje kogoś lub coś przy byle okazji. Wiesz, ostatnio rozkochała się w łacinie i morduje nas różnymi łacińskimi określeniami i sentencjami. Ale wiesz, w sumie, to też można jakoś znieść. Trzeba się tylko nauczyć w danym momencie wyłączyć i po prostu jej nie słuchać. A tak poza tym, jest w porządku. Można z nią nawet, jak to się mówi po waszemu: konie kraść.
No, to fajowo — zachichotał Karolek, zupełnie już rozluźniony. — Bo ja do realizacji swoich planów potrzebuję właśnie koni, tyle że mechanicznych.
Po niedługiej chwili, oczom Karolka ukazały się dwie połyskujące postacie wyłaniające się z ciemności. Postacie te były tego samego wzrostu, ale jakże różniły się między sobą. Już z daleka można było zaobserwować różnicę w poruszaniu się i w figurze. Karolek od razu odgadł, która z tych postaci to TeR, a która TeRka. I kiedy rodzeństwo bliźniaków zbliżało się coraz bardziej, wyszedł im naprzeciw. Nagle jednak znieruchomiał i stanął jak wryty. Tak bardzo onieśmielił go widok przepięknej twarzy TeRki.
TeRka była identycznie ubrana jak jej bracia w srebrzysty, obcisły kombinezon. Miała też podobną pilotkę na głowie. Jednak pilotka nie zakrywała jej aż tak dużej części twarzy. Karolek mógł wyraźnie zobaczyć jej cudowne rysy. TeRka miała piękne, bardzo duże czarne oczy oprawione gęstymi i długimi rzęsami. A usta, jak malowane, w kształcie wydatnego czerwonego serduszka. Na czubku zaś pilotki wystawały jej gęste złociste włosy upięte w koński ogon i sięgające ramion.
Ta piękna z wyglądu Jowiszanka, podobnie jak Karolek, zatrzymała się nagle i stanęła bez ruchu. I to w tym samym momencie. Na widok Karolka z tak bliska poczuła nie tylko onieśmielenie, poczuła też i lęk. W momencie zapomniała o tym, co jej TeR do głowy nawkładał, kiedy ją znalazł ukrytą za rozłożystym dębem. A braciszek mówił jej, iż nie powinna się lękać. Zapewniał ją, iż Karol Gratka to dobry Ziemianin. Zdążył jej też na szybko opowiedzieć jak Karolka spotkali. I o tym, jak go od popołudnia dokładnie obserwowali, zanim odważyli się do niego podejść. TeRce niestety na tak bliski widok prawdziwego Ziemianina wszystko co od TeRa usłyszała natychmiast wyleciało z głowy. Wpadła w panikę. Stała jak sparaliżowana i nie mogła się ruszyć, choć ją TeR uparcie popychał do przodu. Wreszcie się ruszyła. A właściwie została do tego zmuszona, gdyż dostała od TeRa bolesnego kuksańca w bok. Z bólu w mig zapomniała o obezwładniającym ją uczuciu i ruszyła do przodu. Zatrzymała się tuż przed Karolkiem i śpiewnie dudniącym głosem zawołała:
Witam cię, Karolu Gratka! — A podając Karolkowi drżącą dłoń na przywitanie, cichutko dodała: — Miło mi cię poznać.
Mnie też jest miło — odrzekł Karolek wibrującym głosem i delikatnie ujął dłoń TeRki. Ściskał ją leciutko przez chwilę i z zawstydzenia nie wiedział, co by tu jeszcze powiedzieć. Wreszcie dodał: — Nawet bardzo, ale to bardzo jest mi miło, że może być mi miło… O rany! Co ja gadam…? Wybacz mi TeRka. Nie wiem, co mam powiedzieć.
A nic nie musisz gadać. W gadaniu to TeRka celuje — odezwał się JuPi, chichocząc. — Ale widzę po jej minie, że w tym momencie jakoś zatraciła swoją zdolność… Ejże, we dwójkę macie takie miny, jakbyście się zjełczałego oleju napili.
Daj im spokój, JuPi! — TeR stanął w obronie Karolka i siostrzyczki. — Już zapomniałeś, jakie my mieliśmy miny? Udawaliśmy chojraków jak podchodziliśmy do Karola, ale miny mieliśmy nietęgie, a nogi jak z sypkiego rzepaku… Przecież to wielkie przeżycie zawrzeć przyjaźń ziemsko-jowiszową.
Jasne, że wielkie — potwierdził JuPi. — Dlatego czas, abyśmy wreszcie tę naszą przyjaźń zaczęli przeżywać, a nie kontemplować… No, chodźcie tu pod drzewo. Pogadamy sobie.
Po chwili już wszyscy w czwórkę siedzieli pod olbrzymim klonem i rozmawiali. Na początku najwięcej gadała TeRka. Musiała nadrobić swoje długotrwałe milczenie przy książkach. Ale kiedy się wreszcie w miarę nagadała, opowiadając gdzie była, co widziała, i co przeczytała, dopuściła do głosu też i chłopców. Chłopcy, kiedy TeRka gadała jak najęta, uśmiechali się do niej, a w międzyczasie porozumiewawczo spoglądali na siebie. Zwłaszcza TeR i JuPi. W końcu gdy dziewczyna umilkła, odsapnęli i zaczęli rozmawiać. Rozmowa toczyła się swobodnie. Każdy zabierał głos, kiedy chciał się o coś zapytać, albo gdy odpowiadał na zadane pytanie. Na początku rozmowy Karolek spytał swoich nowych przyjaciół w jakim są wieku. No i okazało się, że wszyscy są w podobnym. To znaczy TeR i TeRka, tak jak i Karolek, mają po piętnaście lat, a JuPi jest o rok starszy i ma szesnaście lat. Wspólnie wyrazili szczerą radość z tego powodu i przeszli do konkretnych tematów. JuPi dopytywał się Karolka jak żyją na co dzień ich rówieśnicy na Ziemi. Czym się lubią zajmować. Co ich cieszy, a co wkurza. Karolek chętnie opowiadał o swoich kolegach i koleżankach ze szkoły, z sąsiedztwa, z całej wsi Wilczepędy, i nawet z pobliskich wsi, ale o rówieśnikach z domu dziecka nie wspominał. Wszystko co było związane z domem dziecka mierziło go okrutnie. Rówieśnicy także. Przyjaciele z Jowisza wyczuli to i żaden z nich nawet nie próbował pytać o życie w domu dziecka. TeR spytał tylko o jego młodsze rodzeństwo. Chciał wiedzieć jak się tam czują, co robią, i czy im nie będzie smutno bez Karolka. Kiedy Karolek opowiadał o Kysi i Pawiku miał łzy w oczach. Ale też i uśmiech na twarzy. Opowiadał o ich psotach i przeróżnych, wymyślonych przez siebie zabawach. O ich radosnym i ufnym podejściu do wszystkich i wszystkiego. O ich dziecięcej umiejętności zjednywania sobie sympatii wychowawców i innych pracowników domu dziecka. A na koniec, mówił jak bardzo ich kocha i że dla nich gotów jest poświęcić nawet swoje życie, byleby zapewnić im przyszłość z dala od domu dziecka. Że ma zamiar napisać do nich list jak już będzie w Ameryce i wyjaśnić im swoją nieobecność oraz zapewnić, że do nich wróci i zabierze ich do domu. Do ich prawdziwego domu. Gdy skończył opowiadać o swoim rodzeństwie, spytał swoich nowych przyjaciół jak żyją z kolei ich rówieśnicy na Planecie Jowisz. Niestety, odpowiedzi nie uzyskał.
Eee tam, Karol, co tam nasze życie… — rzekł JuPi z serdecznym uśmiechem na twarzy. — Dużo by opowiadać o naszym życiu na Jupiterze, ale teraz nie czas, by o nas rozmawiać. Teraz twoje życie jest ważniejsze. Ale obiecuję ci, że jeszcze ci dużo o nas poopowiadamy.
Nie wiem, czy zdążycie. Skoro świt muszę przecież udać się w drogę do Ameryki — powiedział Karolek w głębokiej zadumie i z lekkim smutkiem w głosie.
Nie, nie, nie puścimy cię samego w tak daleką podróż — zakwiliła płaczliwym głosem TeRka.
A przecież muszę — dodał Karolek.
Nie, nie musisz — odezwał się tym razem TeR.
Właśnie! — poparł brata JuPi. — Wspólnie się zastanowimy, co zrobić, i jak, by ci pomóc, byś nie musiał jechać w nieznane…
O to to! — zawołała TeRka, przerywając bratu. — I też to, byś mógł pozostać blisko Kysi i Pawika, bo oni ciebie potrzebują, a ty ich.
Słowa przyjaciół, bardzo wzruszyły Karolka. A już najbardziej słowa TeRki tak ciepło przez nią wypowiedziane. Zaś gdy usłyszał, jak pięknie brzmią imiona jego ukochanego rodzeństwa w jej ustach, aż się roztkliwił. Znów mu się łezka w oku zakręciła. Nie chciał jednak po sobie pokazać, że jest bliski płaczu. Ale gdy spostrzegł na TeRki kombinezonie ogromne łzy perlące się w promieniach księżyca, nie wytrzymał i w końcu uronił kilka łez. Szybko je jednak otarł rękawem i popatrzył na twarze swoich przyjaciół. Nie odzywał się jednak. Chciał się głębiej zastanowić nad ich słowami. Przemyśleć, czy to w ogóle możliwe, aby mogli mu pomóc.
No dobrze, zastanowimy się później nad tym — odezwał się po chwili, kiedy doszedł do wniosku, że z jego przemyśliwań nic konkretnego nie wychodzi. — Ale najpierw powiedz mi JuPi, bo teraz sobie przypomniałem, dlaczego przedtem nazwałeś waszą planetę jakoś inaczej? Bo na pewno nie Jowisz.
Aaa, chodzi ci o Jupitera? — zachichotał JuPi.
Właśnie.
Jupiter, to inaczej Jowisz. Wiesz, nasza planeta jest największą planetą Układu Słonecznego i bardzo mocno świecącą…
A jego łacińska nazwa to: Luppiter Lovis… — wtrąciła się TeRka z zadowoloną miną.
TeRka, ty znów zaczynasz z tą swoją łaciną? — wkurzył się JuPi.
No co? Ja tylko tak, dla ścisłości. Przecież to tak ładnie brzmi: Luppiter Lovis… Ha! Mam pomysł! Od dziś ty będziesz się nazywał JuPi-Lup, a ty, TeR-Piter. Natomiast ja, TeRka-Lovis. Fajnie wymyśliłam, nie?
W rzeczy samej, fajowo wymyśliłaś! — głośno wyraził swą opinię Karolek. — A jak po łacinie nazywa się Ziemia?
A właśnie, twoja planeta nazywa się Terra i ty, Karolu, będziesz się nazywał Karol-Gratka-Terra.
Ekhm, ekhm… — chrząknął Karolek i zrobił zaskoczoną minę. — Nie, myślę, że to trochę za długie. Ja już wolę Karolek. Tylko Karolek… Po prostu Karolek, i nic więcej. Tak, jak mnie moi rodzice nazywali.
Tak, masz rację — zawstydziła się TeRka. — Ja tylko żartowałam sobie. Piękne imię: Karolek, i nic do niego nie trzeba dodawać.
Też tak myślę — zgodził się Karolek. — Ale nasza Ziemia po łacinie też pięknie brzmi: Terra… No i widzicie, to właśnie Terra tu i teraz, jest też i waszym światem, bo Jupiter, teraz nie jest. Tylko Terra jest teraz… Cha, cha, cha…! Ale wymyśliłem!
Karolek roześmiał się w głos. A po chwili, wręcz pękał ze śmiechu. I choć zdawał sobie sprawę, że nic aż tak śmiesznego nie wymyślił, jednak śmiał się i śmiał i nie mógł przestać. Sam był tym zdziwiony. Miał takie odczucie, że śmieje się mimowolnie. Że śmiech niczym jakiś stwór nim zawładnął i samowolnie miota całym jego ciałem. Ale miota przyjemnie. Nawet bardzo przyjemnie. Choć mimo jego woli. Wreszcie, ciągle się śmiejąc, popatrzył na swoich jowiszowych przyjaciół. Na ich twarzach zobaczył wielką konsternację. Natychmiast przestał się śmiać.
Śmiej się śmiej, Karolku. Nie przeszkadzaj sobie… Śmiej się do woli! — zawołała TeRka, widząc zakłopotanie w oczach przyjaciela.
Przepraszam was — wysapał Karolek. — Coś mi się wydaje, że śmieję się jak głupi do sera… I pewnie mnie też macie za głupiego.
Ależ skąd! — zawołał JuPi, robiąc pocieszną minę. — Cieszymy się bardzo, że widzimy ciebie radosnego. Dość smutku widzieliśmy na twojej twarzy. Śmiej się do woli. Śmiech to wspaniałe lekarstwo.
Żebyś wiedział. Teraz też to czuję — zachichotał Karolek. — Wierzcie mi, nie pamiętam już kiedy się ostatni raz śmiałem… Dziękuję! Bo to dzięki wam znów poczułem się radosny.
I tak trzymaj! — zaśmiał się TeR. — Tak bardzo się cieszymy, że spotkaliśmy ciebie.
Ja też się bardzo cieszę — poważnym już głosem rzekł Karolek. — Nawet nie macie pojęcia, jak bardzo.
No, to wszyscy razem się cieszymy. To całkiem miłe uczucie, cieszyć się — powiedziała TeRka i złapała się za brzuch. — Ale wiecie co, oprócz radości odczuwam też i głód. Może pójdziemy się gdzieś zatankować?
Że co? Że zatankować? — zdziwił się ogromnie Karolek.
Och, nie dziw się aż tak Karolku — zaśmiał się JuPi. — Nie zapominaj, że my jesteśmy z innej planety, więc siłą rzeczy, nie wszystko może być dla ciebie zrozumiałe. Wiesz, my już jesteśmy na Ziemi nie pierwszy raz, ale jeść, tak jak Ziemianie, i tak się nie nauczyliśmy. Widocznie w naszym przypadku jest to niemożliwe. Po prostu my nie jemy, my tankujemy.
O rany, a co? — Karolek zdziwił się jeszcze bardziej.
A olej.
A jaki?
A różny. Ale ostatnio stwierdziliśmy, że bardzo dobrze służy nam olej rzepakowy. Stąd też wiemy, gdzie leży twoja wieś Wilczepędy, gdyż dookoła tej wsi rosną ogromne łany smakowitego rzepaku.
A co, ty Karolku nie lubisz oleju rzepakowego? — zaciekawiła się TeRka.
Nie wiem. Może i lubię a nie wiem. Moja mama używała jakiegoś oleju w kuchni, ale nie wiem, czy był to akurat olej rzepakowy — odpowiedział Karolek ze zadziwioną ciągle miną. — Ale to dobrze, że lubicie olej.
No widzisz? Sam przyznajesz, że to dobrze — odezwał się TeR. — Może jednak ty też go lubisz tylko nie wiesz.
Nie, to nie to. Mówiąc dobrze, miałem na myśli coś innego. Bo wiecie, ja mam w plecaku jeszcze kawałek chleba, ale zbyt mały i już się martwiłem, czy wystarczy wam, abyście zaspokoili głód. Ale teraz wiem, że nie chleba wam potrzeba a oleju… No właśnie, to co z tym olejem? Teraz po nocy chcecie szukać pola z rzepakiem?
A nie, szukać nie musimy, bo my bardzo dokładnie wiemy gdzie jest bardzo dużo rzepaku — odpowiedział JuPi. — Zaraz za lasem jest taka fabryka, gdzie zawsze o tej porze suszą się ziarna rzepaku. Pójdziemy tam po prostu i się zatankujemy jak trzeba… To znaczy, do syta.
No tak, ale czegoś tu nie rozumiem. Wy mówicie o tankowaniu, a ziaren rzepaku, jak wiem, nie można przecież tankować. Olej tak, ale ziarna? Jak chcecie ziarnami rzepaku się zatankować? To nielogiczne, tego się przecież nie da zrobić.
Da, da, da! — zachichotał TeR. — Już my mamy swoje sposoby.
Ach tak. Powinienem się domyślić. W końcu JuPi mówił, że siłą rzeczy nie wszystko może być dla mnie zrozumiałe. No ale teraz, po ciemku, chcecie iść do tej suszarni rzepaku?
Teraz, i po ciemku — odpowiedział JuPi.
A co to znaczy, po ciemku? — zdziwił się TeR. — Nam nigdy nie jest ciemno.
Aha, mogłem się tego domyślić. — Karolek podrapał się po czole. — No dobra, więc chodźmy już tam, moi wy Jowiszanie, bo martwi mnie to, że głód was morzy.
No, to zasuwamy! — ucieszyła się TeRka. — A po drodze będziemy sobie dalej opowiadać.
Wszyscy jak na komendę zerwali się z ziemi. Karolek pozbierał swoje rzeczy i włożył do plecaka. Plecak zarzucił na ramiona i z dzidą w ręce stanął wyprostowany przed swoimi przyjaciółmi z Jowisza.
Prowadźcie więc — powiedział, patrząc na każdego po kolei. — Domyślam się, że już wy dobrze wiecie jak tam dotrzeć. A już na pewno, lepiej niż ja.
Wiemy, wiemy, co byśmy mieli nie wiedzieć — zaśmiał się JuPi. — Przecież bez szamania nie można żyć, więc aby żyć, to to, gdzie jest życiodajne szamanie, jako pierwsze trzeba wiedzieć.
Chodźmy więc, bo mi już wnętrzności marsza grają z głodu — zachichotała pociesznie TeRka. Tak to się na Ziemi mówi, nie?
Tak. Tylko z małą różnicą. Mówi się kiszki, a nie wnętrzności.
A po co ci ten kij? Nogi Cię bolą? — spytał nagle TeR, spoglądając na dzidę w ręce Karolka.
Nie, nie bolą. A ten kij, to nie jest taki sobie zwykły kij, to dzida. Moja broń przed dzikimi zwierzętami. Zwłaszcza wilkami. W tym lesie jest ich mnóstwo — odpowiedział Karolek z zakłopotaną miną.
Lupus, tutaj? — zdziwiła się TeRka.
Nie lupus, tylko wilki — uściślił Karolek.
TeRka skończ! — zezłościł się JuPi. — Nie słuchaj jej Karolku. Ona znów wyjeżdża z tą swoją łaciną. Lupus, to wilk po łacinie.
Aha, nie wiedziałem. Fajnie się nazywa.
Ale tutaj, w tym lesie, rzeczywiście nie ma wilków. Dużo wilków widzieliśmy natomiast w lesie za wsią Wilczepędy — poinformował Karolka JuPi.
A to wiem. Dlatego nasza wieś tak się ponoć nazywa, bo zawsze u nas mnóstwo wilków pędzi po polach i lasach — ucieszył się Karolek, że też coś wie i na moment się zastanowił. — A skąd wy to wszystko wiecie? — spytał po chwili.
Sam nie wiem. Wiemy i już — odrzekł JuPi.
Karolku, ale są też przecież inne wilcze pędy, takie, co wyrastają na przykład od pnia chorych drzew — powiedziała TeRka w zadumie. — Czytałam niedawno o nich w książce przyrodniczej.
A wiesz, że ja o nich przez moment też pomyślałem, ale zaraz odrzuciłem tę myśl, gdyż te akurat wilcze pędy z naszą wsią nie mają nic wspólnego. Tego jestem pewien. Bo i dlaczego? — odrzekł Karolek z miną znawcy i popatrzył na swoją dzidę. I już ją chciał wyrzucić, ale w końcu postanowił zatrzymać, bo też się już do niej przyzwyczaił, no i, nie ma co ukrywać, pewniej się z nią czuł. —
Cieszę się TeRka, że czytasz książki o naszej kochanej ziemskiej przyrodzie — dodał po chwili, przenosząc wzrok z dzidy na przyjaciółkę.
Wy tu rozprawiacie o wilkach i wilczych pędach, a mi już te kiszki, co to Karolek powiedział, do stelaża z głodu przyrosły — stwierdził z rozbrajającą miną TeR.
Chyba miałeś na myśli… do kręgosłupa — zaśmiał się Karolek.
Tak czy siak, umieram z głodu. — TeR złapał się za brzuch.
Nie udawaj TeR — skrzywił się JuPi. — Jeszcze ci nic nigdy z głodu nie przyrosło, a już zwłaszcza kiszki.
A skąd ty możesz wiedzieć? — nie odpuszczał TeR.
A to akurat wiem — parsknął śmiechem JuPi i zakomenderował: — No to jazda! Idziemy!...

cdn.

Link do opowiadania: "Niezwykłe przypadki Karolka Gradki" 
(w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach). 

niedziela, 24 lutego 2019

Potok Życia

Potok — jak życie — nieustannie płynie.
Życie się kończy, potok dalej płynie.




Szalone wakacje (VII cz.)



Stary Pawlak przyczłapał do okna radiowozu i zaglądnął do środka. Na widok siedzącej tam czwórki dzieci, oniemiał.
Jak to? Nawet dziewczyna? Toż to niemożebne! — rzekł skonfundowany.
Zaraz, pomału… panie Pawlak! — Milicjant-kierowca zdjął czapkę z głowy i podrapał się za uchem. — Bo okazało się, że oni mówią… to znaczy, ona mówi… co innego. Zaraz to panu wyjaśnimy.
Milicjant założył z powrotem czapkę na głowę, chrząknął, i zaczął opowiadać czego się dowiedział od Michaliny.
Stary Pawlak słuchał bez słowa. Kręcił tylko głową i spoglądał, to na milicjantów, to na podejrzanych. Kiedy milicjant skończył mówić, podumał chwilę, wreszcie rzekł:
I komu tu wierzyć? Ten chłopiec z Krosnowic, który u mnie rano był, powiedział, że to trzech takich chłopców z naszej wsi paliło o północy moje snopki rzepaku. Że on ich obserwował z drugiego brzegu Nysy razem ze swoimi kolegami. Klął się na zdrowie swojej matki, że mówi prawdę. A ci przecież są z naszej wsi. Poznaję ich. O dziewczynie nic nie mówił. I co teraz? To którzy są winni? Po co ja w ogóle zawracałem sołtysowi głowę, żeby mi tu milicję ściągnął, jak winnych i tak nie ma?
Proszę pana, panie Pawlak… — Michalina głośno nabrała powietrza. — Winni są i my dokładnie wiemy kto to jest. Ale potrzebne są dowody. I my je znajdziemy. A jeżeli chodzi o nas, to my poczuwamy się tylko do pożyczenia sobie jednego snopka bez pańskiej wiedzy. Tylko to jest naszą winą. Mieliśmy zamiar przed powrotem do domu zanieść go na miejsce. I na pewno byśmy tak zrobili. Nie przypuszczaliśmy, że jeden z tej trójki chuliganów z Krosnowic wrzuci go do ogniska. I potem, kiedy my już pojechaliśmy do domu, to najwyraźniej specjalnie spalili więcej snopków. Chcieli nas pogrążyć i na nas zwalić całą winę. Ale tak jak mówiłam, my czujemy się w pewnym sensie winni, dlatego proszę pana, aby pan wyznaczył nam karę...
Karę?! — z wielkim zdziwieniem w oczach stary Pawlak wszedł Michalinie w słowo. — Ja mam wyznaczać wam karę?
No właśnie, za karę możemy na przykład popracować u pana na polu albo w zagrodzie. Co pan karze, będziemy robić. — Michalina patrzyła na starego człowieka z nadzieją w oczach, ale też i ze współczuciem. Było jej go bardzo żal. — Wszyscy w czwórkę postaramy się, by pan zapomniał o krzywdzie jaką panu wyrządziły te łobuzy.
No i co, panie Pawlak, zgadza się pan? — spytał milicjant-kierowca, wpatrując się w Michalinę jak w cudowny obraz. — Bo wie pan, jak pan chce, możemy spisać protokół i dalej prowadzić śledztwo, ale gdyby pan wolał sam ich ukarać, to miałby pan od razu zadośćuczynienie za krzywdę i… można by było zapomnieć o całej sprawie. Jak pan woli. A my ze swojej strony obiecujemy, że sprawdzimy jeszcze tych trzech z Krosnowic i damy panu znać, co i jak. A jeżeli się okaże niezbicie, że są winni, również przywieziemy ich do pana. Zastanówcie się Pawlak.
Czy ja wiem? — odrzekł Pawlak, drapiąc się po głowie. — No może to i dobry pomysł, bo snopków rzepaku i tak już nie odzyskam, a ciągać się z dziećmi po sądach, też mi się nie uśmiecha… No dobra, niech będzie. Tym tu, każę pomóc mi pod wieczór zwieść snopki do stodoły, bo na jutro zamówiłem z Kółka Rolniczego kombajn do młócenia rzepaku. To niech te trzy chłopaki przyjdą, no, powiedzmy o czwartej godzinie…
No a ja? — dopytywała się zaskoczona Michalina. — Przecież ja byłam razem z chłopcami i razem z nimi muszę ponieść karę.
Niesamowita dziewczyna! — milicjant-kierowca skomentował zachowanie Michaliny, patrząc na swego kolegę. Po czym znów wystawił głowę przez okno. —No, Pawlak, co pan na to?
Przecież to widać, że ta dziewczyna jest miastowa a nie stąd. To co mi po jej pomocy? Nie zna się na pracy w polu i jest za słaba na taką pracę. Jeszcze jej się coś stanie i co wtedy?
No co też pan, panie Pawlak! — zawołała oburzona Michalina. — Ja od dziecka przyjeżdżam tutaj na wakacje i nieraz pomagałam cioci i wujkowi w polu. Tak że prace polowe to żadna dla mnie nowość.
Ha, widzi pan?! — Milicjant-kierowca wyraźnie trzymał stronę Michaliny.
A niech już będzie! — zgodził się wreszcie Pawlak. — Tylko żebyś mi potem nie marudziła, że masz pęcherze na rękach… No!... O, moja żona wraca z pola… A co ona tak macha rękami, jakby ją muchy obsiadły? Panie władzo, poczekajcie jeszcze. Ona pewnie chce się dowiedzieć, czy macie tych podpalaczy. To sami jej to wytłumaczcie, bo mnie nie będzie chciała słuchać.
Dzień dobry, panom milicjantom! — zawołała stara Pawlakowa, dochodząc zamaszystym krokiem do radiowozu. — I co, macie tych drani?!
Jakby tu pani powiedzieć…? — zastanawiał się głośno milicjant-kierowca. — I tak, i nie… Bo widzi pani, musimy jeszcze coś sprawdzić. Ale ci tu, są chętni do pomocy przy zwózce rzepaku, to pani wytłumaczą, co się stało… że tak się stało…
Co wy mi tu milicjanci będziecie opowiadać?! — żachnęła się Pawlakowa z miną srodze rozgniewaną. — Co się stało, to ja dobrze wiem, bo wracam z pola, to widziałam… łotry zatracone… tyle snopków puścić z dymem! Och, jak ja ich dorwę! Pewnikiem zabierali się jeszcze do drugiego stogu, bo widać tam pełno nadeptanych śladów… i tam też znalazłam ten scyzoryk…
Jaki scyzoryk?! — wyrwało się Michalinie o wiele za głośno niż było to potrzebne, ale zaraz ściszyła głos i dodała: — Bo jeden z nich cały czas bawił się jakimś scyzorykiem.
Pokażcie Pawlakowa ten scyzoryk — zażądał milicjant siedzący z boku.
Stara Pawlakowa zanim podała milicjantowi scyzoryk, wsadziła głowę do środka radiowozu i wrzasnęła:
Olaboga! Toż to woła o pomstę do nieba! Nawet dziewczynę tu macie, a ja myślałam, że to same chłopaczyska… Jak to, dziewczyny dzisiaj też już podpalają? Co się na tym świecie porobiło. Oj, porobiło się! Olabogaaaa!
W radiowozie zapadła cisza. Milicjant siedzący za kierownicą wyjął z ręki Pawlakowej scyzoryk i zaczął się mu przyglądać. Wyciągnął jedno ostrze. Wyciągnął drugie. Wyciągnął otwieracz do konserw i już się brał za wyciąganie korkociągu, gdy nagle na rękojeści scyzoryka zauważył wygrawerowany jakiś napis. Szybko założył okulary na nos i na głos przeczytał:
— D. Kaczyński…
— Rany, to jest scyzoryk właśnie tego Kaczora, który wrzucił do ogniska ten pożyczony przez nas snopek! — krzyknął przejęty Robek. — Tak, przypomniałem sobie i… jestem tego pewien. Wszyscy na niego mówią Kaczor Donald, a on się nazywa Damian Kaczyński.
No i dowód sam się znalazł! — zawołała uradowanym głosem Michalina, ale zaraz mina jej zrzedła, bo rozgniewana Pawlikowa ponownie wsadziła do środka głowę. — Przepraszam, pani Pawlikowa znalazła dowód.
O czym wy tu gadacie? — dopytywała się Pawlikowa, wybałuszając oczy. — Nic z tego nie rozumiem.
Wszystko zrozumiecie, Pawlikowo — rzekł z wielkim zadowoleniem milicjant-kierowca, chowając scyzoryk do kieszeni munduru. — Już my się o to postaramy, że zrozumiecie. Może nawet jeszcze dzisiaj wieczorem… zrozumiecie.
Milicjanci pożegnali się z Pawlakami i radiowóz ruszył w drogę powrotną. Po drodze zawieźli swoich byłych podejrzanych pod dom Maryszczaków a sami pojechali do Krosnowic.
Dobrze, że zdążyłem zrobić wam zdjęcie! — Przemek wydarł się z okna swojego pokoju na widok młodszej młodzieży wchodzącej na podwórko. — Przynajmniej nie zapomnę jak wyglądacie, kiedy was zamkną już w poprawczaku. Nigdy bym nie przypuszczał, że jesteście do tego zdolni!
Przemek, uspokój się! — Ciocia Marynia stanęła w drzwiach domu, i zadzierając głowę do góry, patrzyła złym wzrokiem na starszego syna. Po chwili wzrok przeniosła na przybyłych i smutno się w nich wpatrywała. — Robek, wyjaśnij mi tu natychmiast, co to wszystko ma znaczyć? Czy to prawda, co ludzie we wsi gadają?... Albo nie, Michalinko, proszę mów ty.
Michalina bez zająknięcia dokładnie opowiedziała cały przebieg wydarzeń przy ognisku. Potem dodała jeszcze też o tym, co wynikło ze spotkania z milicją i z Pawlakami. Mówiła głośno i wyraźnie i co rusz zaglądała na Przemka, który ciągle sterczał w oknie i z wyraźnym zainteresowaniem słuchał.
No widzisz Przemek?! — zawołała ciocia Marynia z wielką satysfakcją w głosie, zerkając na syna. — Jesteś okropnym mąciwodą. Jak mogłeś tak namącić i tak niesłusznie posądzić naszą kochaną młodszą młodzież?
Ależ mamciu, jak ty możesz?! — wrzasnął Przemek, wychylając się przez okno. — Nic nie mąciłem, a już zwłaszcza wodę. Powtórzyłem tylko to, o czym wieś huczy. Rano, gdy byłem na wsi, największe lokalne wróble ćwierkały tylko o trzech takich, co spalili snopki staremu Pawlakowi. Kto to taki, wróble jeszcze nie ćwierkały. Ale kiedy byłem po południu na wsi, to wróble już ćwierkały kto to taki, i to tak głośno, że aż chrypki dostały, więc ci tylko powtórzyłem co usłyszałem, żebyś była przygotowana na taką śpiewkę. A myślę, że dobrze zrobiłem, bo lepiej żeby ci to ktoś kochany przekazał, czyli ja, twój syn pierworodny, aniżeli miałabyś się o tym dowiedzieć od największego wróbla na wsi, jakim jest stara plotkara Radziejowa… I przede wszystkim sam wspomniałem już z góry, w pełnym tego słowa znaczeniu, jak i w niepełnym, bo z góry, czyli z okna, i z góry, czyli wcześniej, że nigdy bym nie przypuszczał, iż nasza ukochana młodsza młodzież z Michałem na czele, byłaby zdolna do tak niecnych czynów. A więc?! I czego mamcia ode mnie chce?! Hę? Sie pytam?
Przemek, Przemek, stul ty już lepiej swoją buzię, bo tyle nam tu z góry nagadałeś, że aż mnie kark boli od zadzierania głowy do góry. A uszy, to już aż poczerwieniały od słuchania twojej górnolotnej mowy. — Ciocia Marynia ucieszona wyjaśnieniem się tej okropnej historii z rzepakiem Pawlaka i z młodszą młodzieżą w podejrzanym tle, że podobnie jak i jej pierworodny uderzyła w żartobliwy ton. — Myślę, że stara Radziejowa mogłaby ci pozazdrościć wymowy i polotu w trajkotaniu. A już na pewno, możliwości trajkotania z góry, bo jej chałupinka niestety jest tylko parterowa… Oj, Przemek, Przemek… Ale już na poważnie. Złaź z tej góry natychmiast i goń do Potylickich. Ojciec też tam jest. Ojciec był taki zmartwiony tymi wyćwierkanymi plotkami, że poczłapał tam, aby się czegoś więcej dowiedzieć. Wyjaśnij im tam więc wszystkim jak naprawdę wyglądała ta historia z rzepakiem Pawlaka. Ale postaraj się dobrze wyjaśnić, tak, aby Kamil i Emil mieli bezproblemowe wejście do domu. No!... To złaź już wreszcie z tej swojej ambony!
No właśnie, Przemek, postarasz się? — spytał Emil płaczliwym głosem.
Wasz los w moich rękach! — ryknął Przemek i znikł w oknie.
   — A wy, chodźcie na spóźniony obiad. Musicie się dobrze najeść, bo czeka was ciężka praca w polu. — Ciocia Marynia z szerokim uśmiechem na twarzy objęła ramionami czwórkę młodszej młodzieży i poprowadziła do kuchni. 
Kiedy Przemek wrócił od Potylickich, cała czwórka najedzona już do syta wychodziła z kuchni na podwórko.
Emil wychodził jako ostatni, ale gdy tylko Przemka wchodzącego przez bramę zobaczył, natychmiast pobiegł mu naprzeciw.
Przemek, dobrze że już jesteś. No, gadaj, bo nie mam spokoju… Jak tam nasz ojciec? Jak przyjął to wszystko? A zwłaszcza nas w radiowozie milicyjnym?
Ho, ho, nawet nie pytaj. Ale był na was wściekły. Aż sam się go wystraszyłem.
Chryste, i co, i co? Oberwie się nam?
Gdyby nie ja, to na pewno. Ale jam jest mistrzunio w pojednywaniu ludzi. Urobiłem więc waszego tatka na sto dwa. Tak że teraz jest nawet z was dumny za waszą dobrowolną chęć naprawienia Pawlakowi szkody i życzy wam owocnej pracy na jego polu.
Mówisz serio? Czy znów mącisz?
Ja ci zaraz pomącę! To ja się dwoję i troję, by waszego oschłego tatulka urobić, a ty mnie za mąciciela masz?
Nie, nie Przemek, to nie tak. Tylko ty zawsze tak dziwnie gadasz, że już sam nie wiem, czy ci wierzyć, czy nie.
To powiem prościej…
Przemek, ty już lepiej nic nie mów! — rozległo się nagle zza bramy.
Przemek struchlał, a Emil jeszcze bardziej. Za bramą stał ojciec Potylickich i przysłuchiwał się ich rozmowie. Po chwili za fonią przyszła i wizja… i ojciec braci Potylickich stanął w otwartej bramie. Przez moment wodził oczami po wszystkich zebranych na podwórku, i tych przy bramie, i tych przy drzwiach wejściowych do domu Maryszczaków. Potem zakaszlał i… się odezwał:
Teraz ja powiem. A powiem tylko tyle, że ani na moment nie wierzyłem, iż taka nikczemność mogłaby być waszym udziałem. No i nie pomyliłem się. Idźcie i pracuje solidnie. Starym Pawlakom należy się pomoc.
O to właśnie chodzi! Dobrze gadasz, Franiu. — Ojciec Maryszczaków również stanął w bramie i z szerokim uśmiechem poparł sąsiada. — I dajcie z siebie wszystko, aby Pawlakom pomóc jak najwięcej… No, to owocnej pracy, jak to powiedział mój pierworodny.
Ojciec, co ty? No przecież ja żartowałem tylko — powiedział Przemek lekko speszonym głosem.
Otóż to! Czasami trzeba zachować powagę, synu!
Masz rację, ojcze. Już jestem poważny jak sam wójt przed wyborami samorządowymi i… obiecuję szanownej młodszej młodzieży, tu i teraz, że się osobiście rozprawię z tą chuliganerią Krosnowicką za to, że ich tak na cacy zrobiła. Porządek musi być… Co, dobrze ojciec, nie?
Nie, wcale nie dobrze. Ty zostaw to lepiej milicji, mój ty poważny i praworządny synu.
Tak jest, wujek Stach ma rację! — zawołała Michalina, przysłuchująca się męskiej rozmowie. — Z takimi lepiej nie zadzierać, bo nie wiadomo, co im do łbów może jeszcze strzelić. Tak jak wyczułam, to oni za grosz skrupułów nie mają…
Michalinko, to ty lepiej zostań w domu. Chłopcy sami pójdą na pole — zmartwiła się ciocia Marynia.
Ciociu, proszę cię… Jestem pewna, że będąc na moim miejscu, zrobiłabyś to samo co ja — śpiewnym głosem zawołała Michalina i rzuciła się cioci na szyję, wymierzając jej siarczystego całusa w policzek.
W miłej na powrót atmosferze i nawet wesołej znów, Michalina i chłopcy opuścili podwórko i zbiegli ze wzgórza do doliny Białej. Wyciągnęli rowery z krzaków, i prowadząc je wzdłuż rzeki, kierowali się w stronę mostu, a potem do polnej drogi, prowadzącej do zagrody Pawlaków. Kiedy znaleźli się już na drodze, wskoczyli na rowery i ochoczo popedałowali do pracy.
Stary Pawlak czekał już na nich przy szeroko otwartej bramie. Siedział na wozie drabiniastym zaprzężonym w dwa konie.
Pawlakowej nie było widać. Michalina była nawet zadowolona z tego powodu, bo czuła przed nią jakiś nie do końca zrozumiały respekt.
Pawlak kazał im schować rowery w szopie obok stodoły i wsiadać. Wszyscy szybko wykonali jego polecenie i wskoczyli na wóz. No i pojechali.
Jadąc na pole, Pawlak niewiele z nimi rozmawiał. Ot, trochę o pogodzie, trochę o powodzi, jaka nawiedziła Pilcz minionej wiosny, trochę o postępie technicznym w rolnictwie i o maszynach rolniczych, trochę o swoich koniach i o koniach ogólnie, które czas byłby już zastąpić traktorami... Wszystkie te tematy poruszał tylko na moment, nie słuchając nawet tego, co siedzący obok niego „robotnicy polowi” w danym temacie mieli do powiedzenia. Przeskakując w szybkim tempie z tematu na temat, zapewne się zmęczył, bo wreszcie zamilkł i jechali już w milczeniu.
Kiedy znaleźli się już na polu, Pawlak ciągle milcząc, przyczepił lejce do szczebelka drabiniastego wozu, wyjął spod ławki dwa worki z obrokiem i przyczepił je koniom do uzdy. Potem popatrzył niepewnym wzrokiem na czwórkę swoich robotników stojących już przy pierwszym stogu i wreszcie przemówił: — „Snopki na wóz… No jazda!” — tyle tylko powiedział. Ani słowa więcej. Sam natomiast wylazł z powrotem na wóz i zabrał się za zamiatanie paprochów z podłogi. Zanim uprzątnął połowę wozu na jego tyłach wylądowało już osiem snopków. Bez słowa zajął się ich układaniem. Nie zdążył ich jeszcze ułożyć, gdy przybyło następnych osiem snopków. Czwórka robotników kursowała tam i z powrotem prawie w biegu. Tak że w krótkiej chwili Pawlak stał zawalony snopkami dookoła.
Widząc to Robek, poszeptał coś z Kamilem i Emilem, a za moment nawet z Michaliną, która zajęta była akurat wyszarpywaniem snopków spod obsuniętego stogu, po czym podszedł do Pawlaka i zaproponował mu swoją pomoc przy układaniu snopków.
Stary Pawlak zgodził się, lecz niechętnie. Co rusz kątem oka zaglądał na ręce Robka. Ale jakoś niczego złego nie mógł się doszukać. Jakie było jego zdziwienie, kiedy wóz był pełniusieńki w godzinę a snopki były równo i fachowo ułożone. Pawlak nie krył zadowolenia i aż cmokał z zachwytu. Wreszcie się odezwał:
No, no, no, kto by to pomyślał, że z was będę miał taką pomoc. Umiecie pracować jak niejeden stary. I nawet ta dziewczyna taka zwinna i szybka jest… Chyba dobre z was dzieci…? Ale jednak muszę wam zadać to pytanie… Naprawdę, to nie wy spaliliście moje snopki?
Klniemy się na wszystko co dla nas najświętsze, że to nie my! — z wielką powagą zawołała Michalina i podrzuciła Pawlakowi ostatni już snopek. — Proszę nam wierzyć. Nie jesteśmy źli.
No dobrze… Ech, to nawet bardzo dobrze, że to nie wy, bo jakoś od początku przypadliście mi do gustu i bardzo chciałem, żebyście to nie wy byli. Dlatego cieszę się, że jesteście ze mną i że mogę was poznać od tej dobrej strony… No, to myślę, że już czas, abyście mi powiedzieli jak się nazywacie.
Ja nazywam się Michalina Czaplińska. Co roku przyjeżdżam do Maryszczaków na wakacje. A to właśnie mój kuzyn: Robert Maryszczak, a to nasi najlepsi przyjaciele: bracia Potyliccy, Kamil i Emil.
No patrzcie, ludziska! Toż to syn Stacha i synowie Franka. Kto by to pomyślał? To już jestem całkowicie przekonany, że nie macie nic wspólnego z paleniem moich snopków, bo tak podłej rzeczy synowie Franka i Stacha nie mogliby zrobić… A ty Michalino, jesteś bardzo mądra i zaradna, jak mało która wiejska dziewucha w twoim wieku… No, to wspinajcie się po drabinie do góry i jedziemy do stodoły rozładować wóz. A potem jeszcze chyba ze dwa wozy snopków trzeba nam zwieść i rozładować… A nie jesteście zmęczeni?
Michalina, wspinając się na wóz wraz z braćmi Potylickimi, zapewniała starego Pawlaka za siebie i za chłopaków, że nic a nic nie są zmęczeni i na pewno pomogą mu do końca zwieść rzepak do stodoły.
Robek, który siedział na wozie pełnym snopków wraz z Pawlakiem, cieszył się bardzo, że stary już ich więcej nie podejrzewa. Pomagając kuzynce wdrapać się na górę, a potem braciom Potylickim, zaglądał najpierw na ich miny. I gdy je zobaczył już z bliska, stwierdził że są nawet radosne. Ucieszyło go to bardzo. Bo to oznaczało, że pomaganie staremu Pawlakowi sprawia im wszystkim przyjemność i nikt nie zdezerteruje przed czasem. A więc, ich ojcowie na pewno będą z nich zadowoleni.
Wracając załadowanym wozem do swojej zagrody, Pawlak już chętnie rozmawiał ze wszystkimi. Michalina i chłopcy również chętnie z nim rozmawiali, i to bez żadnego już skrępowania. Najwięcej rozmawiała Michalina, bo bardzo jej się spodobał ten stary, pracowity człowiek. Chciała jak najwięcej wiedzieć o jego życiu i jego wojennej przeszłości. W trakcie rozmowy okazało się, że on, tak jak i jej rodzice, pochodzi z Podola. Michalina miała więc wiele pytań do starego. A stary z wielką pasją odpowiadał jej na każde zadane przez nią pytanie.
W serdecznej atmosferze dojeżdżali do zagrody Pawlaków. Brama wjazdowa była szeroko otwarta, więc wóz drabiniasty z mocą dwóch koni pociągowych i z pięcioosobową załogą na wysokim szczycie, głośno skrzypiąc, wtoczył się na podwórko. Stary Pawlak wprawdzie trzymał lejce w ręku, ale konie i bez jego powożenia wiedziały gdzie mają wóz ciągnąć i poczłapały wprost do stodoły.
W stodole wszyscy zabrali się szybko za rozładowywanie wozu. Po pół godzinie wóz był już pusty. Pawlak nie krył zadowolenia.
No, moi drodzy, jestem bardzo zadowolony z waszej pracy. Zawołam moją starą, żeby dała nam coś do picia — powiedział ze szczęśliwą miną i wyszedł ze stodoły, wołając: — Kachna! Kachnaaa! Kachnaaaa…! Gdzie ty u licha jesteś?!
Żadnego odzewu jednak nie było. Na podwórku, oprócz gdakania kur i kwakania kaczek, nic nie było słychać. Pies przy budzie czasami zaskomlał. Pawlak się zdenerwował. Zdjął z głowy swój wyświechtany kapelusz, podrapał się po głowie, chwilę podumał i… poszedł prosto do sławojki stojącej naprzeciw stodoły. Przed drzwiami sławojki się zatrzymał i przez wycięty w kształcie serca lufcik zaglądnął do środka, i nagle, jak nie wrzaśnie:
A ty, Kachna, to już całkiem zdurniała, hę? A ty czemu ciągle sterczysz w sławojce? Rozwolnienia dostała, czy jakie licho? A nuże ty do kuchni picia nam przynieść! Toż my spragnieni!
Okazało się, że stara Pawlakowa nie była skora uwierzyć w niewinność miejscowej trójki chłopaków i Michaliny. A zwłaszcza Michaliny. Michalina najbardziej jej podpadła. — „Bo jakże to, dziewucha z chłopczurami i… z milicją?!” — wykrzykiwała do swojego chłopa. — „Z niej musi być najgorszy gatunek!”. — I choć Pawlak starał się jej wytłumaczyć, że to nie ci są winni, a inni, bo on tak czuje, bo tak mu serce podpowiada, to jednak Pawlakowa nie chciała go nawet słuchać. Wrzeszczała, że wie swoje i że ma dać jej spokój. A ona już ich przypilnuje, żeby jeszcze jakiegoś nieszczęścia im nie przynieśli. Czegoś znów nie podpalili, albo, co nie daj Bóg, czego nie ukradli. Kiedy więc tylko z daleka zobaczyła zbliżające się na rowerach dzieci natychmiast wlazła do sławojki i stamtąd przez wycięte w drzwiach serce obserwowała je. Niczego złego jednak się w nich nie doszukała. Dlatego postanowiła jeszcze raz je poobserwować jak wrócą z pola. No ale niestety, stary przeszkodził jej w tym ważnym zadaniu, zdradzając przed „podejrzanymi” jej punkt obserwacyjny.
Teraz stara Pawlakowa się zdenerwowała, i to okropnie. Ale wylazła ze sławojki i zamaszystym krokiem, prychając coś tylko pod nosem, udała się do kuchni. Po chwili wróciła, niosąc bańkę pełną kompotu i jeden garnuszek.
A ty, Kachna co, liczyć się odumiała, czy co?! — huknął Pawlak rozeźlony do imentu. — Ty widzisz ile nas jest? A ty czemu tylko jeden garnuszek przyniosła, hę? A już ty gnaj do kuchni z powrotem i przynoś tyle ile się należy… Utrapienie z tą babą!
Stara Pawlakowa, chcąc nie chcąc, znów podreptała do kuchni.
Michalina w pierwszym odruchu chciała zadeklarować swoją pomoc i pobiec za nią, ale się wstrzymała. Ciągle czuła jakiś dziwny lęk przed żoną Pawlaka.
No, to teraz jest porządek! — zawołał Pawlak na widok żony niosącej dodatkowe cztery garnuszki. — Bo widzisz, Kachna, nasi pomagierzy bardzo się narobili i są spragnieni. Jeszcze dwa razy musimy obrócić w pole. Tak że tu ma cały czas stać bańka pełna picia, ale przynieś przykrywkę, żeby jakieś muszyska nie wlazły do środka. A jak za ostatnim razem wrócimy, czekaj na nas z kolacją. Zrozumiała, hę?!
Zanim po raz ostatni wóz drabiniasty zajechał na podwórko, przy ganku domu Pawlaków stał już stół z sześcioma krzesłami. Stół zastawiony był jadłem.
Stara Pawlakowa nawet się postarała i nalepione już wcześniej na dwa dni (dla starego i dla siebie) ruskie pierogi ugotowała. I to wszystkie. Nie żałowała. Polała je smalcem ze skwarkami i przygotowała gęstą śmietanę. Z przydomowego ogródka nazrywała świeżych truskawek i zrobiła do nich bitą śmietanę. Upiekła też pępuszki na blacie pieca i razem ze słoikiem konfitur i miseczką miodu postawiła na stole. Do picia zrobiła lipowej herbaty. Wlała ją do swojego ulubionego dzbanka i z sześcioma szklaneczkami ustawiła na tacy. Z tacą kręciła się przy stole, nie wiedząc gdzie ją postawić. Na stole nie było już miejsca. W końcu postawiła ją na gzymsie okna kuchennego. Potem powolnym spojrzeniem omiotła gęsto zastawiony stół. Poczuła zadowolenie. Nie pamiętała już kiedy ostatni raz miała okazję nakrywać do stołu dla więcej osób niż dla nich, dwoje starych. Jej dwie córki wyszły za mąż i wyjechały do Kanady. Na odwiedziny jeszcze nigdy nie przyjechały. Na samą myśl łzy jej pociekły po policzkach. Otarła je pośpiesznie i pobiegła do kuchni. Przyniosła czyste ściereczki i przykryła nimi wszystkie półmiski. Nie chciała dopuścić, aby muchy pasły się na tak wspaniałym jedzeniu. Usiadła na krześle i… czekała.
Już coraz przychylniejszym okiem patrzyła na czwórkę dzieci. Sama widziała, że robota szybko idzie i że jej stary wygląda na bardzo zadowolonego. Widziała też, że dzieci najwyraźniej się nie obijają, bo wracają z pola brudne i spocone. A gdy wychodzą ze stodoły po rozładunku wozu są jeszcze bardziej spocone i aż czerwone na twarzach z wysiłku. Nie właziła już do sławojki, by je obserwować z ukrycia. Obserwowała je bezpośrednio i, chcąc nie chcąc, musiała spuścić z tonu. Jej podejrzenia blakły. Nawet na Michalinę zaczęła spoglądać łaskawszym wzrokiem. Ba, nawet uśmiechnęła się raz do niej, kiedy ta spocona jak szczur i brudna niczym wiejski kocmołuch z głośnym śmiechem zjechała na klepisko z ułożonych w stodole snopków.
Stary Pawlak, siedząc wysoko na wozie, już z daleka widział, że żona jego przyłożyła się do zrobienia kolacji. Gdy tylko więc zajechali ostatnim już wozem na podwórko, zarządził udanie się najpierw na kolację, a potem dopiero rozładowanie wozu.
Michalina i chłopcy byli już porządnie zmęczeni, a jeszcze bardziej głodni. I chociaż nie okazywali tego, bardzo chętnie przystali na Pawlaka zarządzenie. Pobiegli do studni, dokładnie umyli ręce i twarze i w dobrych nastrojach poszli do stołu.
Michalina mniej się już lękała starej Pawlakowej, bo zauważyła, że jej marsowa dotychczas twarz tak jakby się rozpogodziła. Pomagała jej nałożyć pierogi na wszystkie talerze, ponalewać pachnącej herbatki do szklaneczek i przy tych czynnościach cały czas na nią zerkała. Spostrzegła, że stara ma bardzo miły uśmiech. A że Michalina uwielbiała uśmiechniętych ludzi, uśmiechała się więc do niej co chwilę, prowokując ją tym samym do częstszych uśmiechów.
Nic więc dziwnego, że atmosfera przy stole zrobiła się w końcu bardzo przyjazna i serdeczna.
Michalina i chłopcy bardzo chwalili smakowite jadło i picie. A stary Pawlak to się chyba nawet wzruszył, widząc jak jego stara aż kraśnieje na twarzy od tych pochwał, ba, nawet się uśmiecha. Taka twarz żony to dla niego niezwykła rzadkość w ostatnich czasach. Chwycił ją za rękę, którą ona nakładała mu akurat następną porcję pierogów, i pocałował. Pawlakowa pokraśniała jeszcze bardziej.
Po skończonej kolacji, wszyscy razem, łącznie z uszczęśliwioną już Pawlakową, udali się do stodoły i zabrali się za rozładowywanie wozu. Kiedy snopki rzepaku leżały już ułożone równiutko, chłopcy wraz z Pawlakiem zaczęli wypychać wóz ze stodoły. Pawlak już przed kolacją rozprzągł konie i odprowadził je do stajni. A że miejsce w stodole było potrzebne na kombajn, który w następnym dniu z samego rana miał zajechać, siłą własnych mięśni musieli więc wypchać wóz. Śmiechu przy tym było co niemiara, bo stary Pawlak robił za konia i za furmana jednocześnie. Trzymając dyszel w swych spracowanych dłoniach, kierował pchanym przez chłopców wozem i co chwilę wrzeszczał: — „Ta wio!... Ta prrr!... Ta wiśta!”.
I tak wspaniale rozbawione towarzystwo zastali milicjanci, którzy niezauważeni przez nikogo zajechali swoim radiowozem pod bramę zagrody Pawlaków.
Michalina pierwsza zauważyła radiowóz. Pomachała do milicjantów ręką i zawołała wesołym głosem zabarwionym nutką nadziei:
Patrzcie państwo, zaraz się dowiemy, czy oliwa jest sprawiedliwa!
Jest, jest! — odpowiedział milicjant siedzący za kierownicą. — Zostańcie wszyscy na miejscu a my do was już idziemy.
Po chwili, ku ogromnemu zaskoczeniu wszystkich zebranych na podwórku, ukazał się niesamowity widok. Najpierw wyszedł milicjant-kierowca, potem drugi milicjant, a za nimi, ze smętnymi minami, po kolei wychodziła trójka chuliganów z Krosnowic.
Panie Pawlak, pani Pawlakowa, oto winni spalenia waszych snopków rzepaku — oświadczył dumnie milicjant-kierowca i zaczął lekko popychać winowajców do przodu przed oblicze pokrzywdzonych. — Przyznali się. Oczywiście nie od razu. Ale gdy użyliśmy swoich zdolności i argumentów, przyznali się… Proszę więc teraz zdecydować, czy chce pan dochodzić swojej krzywdy drogą sądową, czy sam pan wymierzy im karę.
Zanim się zdecyduję, chciałbym im zadać tylko jedno pytanie — rzekł Pawlak, przyglądając się trzem chłopcom. Jednego z nich poznał już rano. — Chciałbym wiedzieć, czy są z siebie zadowoleni?
Cisza. Trójka łobuzów spuściła tylko głowy i ani słowa nie wydusiła z siebie.
No co? Słuch wam przytępiło? — spytał jeden z milicjantów. — Odpowiadać, jak się was pyta!
Dalej milczenie. Żadnej reakcji.
Trudno. Niech nie odpowiadają — prychnęła stara Pawlakowa i aż poczerwieniała ze złości. — Teraz mogę z bliska zobaczyć jak wyglądają złe chłopaczyska. A ja głupia myślałam… a niech mnie! Ale byłam głupia!
Uspokój się, Kachna, i nie turbuj się już aż tak, bo cię jeszcze cosik trafi — stary Pawlak po swojemu uspokajał żonę.
I jak, panie Pawlak? — dopytywał się milicjant-kierowca. — Jaka kara ma spotkać tych trzech?
Praca w polu! — głośno i wyraźnie zadecydował Pawlak.
Bardzo rozsądnie, panie Pawlak — ocenił milicjant. — A więc zrobimy tak: za trzy przestępstwa, jakich się ta trójca dopuściła, trzy dni pracy. Za podpalenie: jeden dzień pracy; za wprowadzenie pana i milicji w błąd: drugi dzień pracy; za zniesławienie i krzywdę moralną tej oto niewinnej czwórki: trzeci dzień pracy. W każdym dniu po osiem godzin pracy. A więc: osiem godzin razy trzy dni, to daje łącznie dwadzieścia cztery godziny zdrowej i chwalebnej pracy w polu… I co, panie Pawlak, zadowala to pana?
Niech będzie! — zgodził się Pawlak. — Ale czy oni zechcą uczciwie pracować, czy tylko kłopot z nimi będę miał? Nic nie chcą mówić… a z takimi to trudno dojść do ładu.
Niech się pan już nie martwi. — Jeden z milicjantów zaczął uspokajać starego. — Nasza w tym głowa, by gagatki pracowały należycie. Bo jak nie, to oni już wiedzą, co ich czeka. Jadąc tu do pana, wkładaliśmy im to do głowy. Tak że wiedzą, jaki mają wybór: albo… albo. Jutro o ósmej godzinie przywieziemy ich tu do pana, a potem po ośmiu godzinach pracy odbierzemy. Wtedy pan nam powie jak się oni spisywali. W następnych dwóch dniach sami będą docierali do pracy. Nie będziemy ich przecież wozić wte i wewte. Sami muszą zadbać o to, by punktualnie o ósmej stawić się u pana. To leży w ich interesie. A my będziemy przyjeżdżać, kiedy nam to będzie pasowało. Ale przyjeżdżać będziemy na pewno. Musimy wiedzieć, czy kara odnosi jakiś skutek.
A czy ich rodzice wiedzą, co ich synowie zrobili? — spytał nagle Pawlak i stojącą obok Michalinę objął ramieniem. — Bo bardzo bym chciał, aby wiedzieli przede wszystkim to, że tę nikczemną rzecz, jakiej się sami dopuścili, perfidnie zepchnęli na trójkę tych wspaniałych chłopców… A ta dziewczynka stanęła za chłopcami murem i razem z nimi chciała ponieść karę. Choć kara była niesłuszna, bo nic złego nie zrobili… Patrzcie, panowie władzo, stodoła pełna snopków rzepaku. Na polu nic nie zostało. Gdyby nie te dzieci, nie wiem czy dałbym sobie radę. Nie zrobiły niczego złego, a tyle mi pomogły. To są porządne i dobre dzieci!... Ale miejmy nadzieję, że z tymi trzema milczkami da się też coś zrobić… A w Bogu nadzieja, że i z nich da się jeszcze coś zrobić. Że w końcu zrozumieją swój błąd i więcej nie będą podobnych popełniać.
Zobaczymy! My dajemy im szansę, aby go zrozumieli i się poprawili. A co oni z tą szansą zrobią, czy ją wykorzystają, czy nie, to już od nich zależy — rzekł milicjant-kierowca. — Teraz zawieziemy ich do domu i wracamy na posterunek. Wezwaliśmy ich rodziców na rozmowę. Tak że rodzice dowiedzą się za niedługo, co ich synowie zmalowali… A jeżeli chodzi o tę czwórkę, to muszę powiedzieć, że cieszę się razem z panem, że tyle panu pomogła. Od początku miałem przeczucie, że te dzieci nie robią takich złych rzeczy.
   — Ja też miałem takie przeczucie — odezwał się drugi milicjant i popatrzył na Michalinę. — I bardzo się cieszę, że jesteście w porządku, bo polubiłem was.
O matulu moja kochana! zawyła stara Pawlikowa i obiema rękami złapała się za głowę. To tylko ja byłam taka durna. Miałeś Wincenty rację. Durna baba ze mnie. Nie chciałam uwierzyć, że te dzieci są dobre. A one są! Moje drogie dziadki, wybaczycie starej? Moja droga dziewuszko, wybaczysz mi?
My się wcale nie gniewamy, to i wybaczać nie mamy czego powiedziała Michalina z szerokim uśmiechem, chwytając starą za rękę. Proszę uwierzyć... 

cdn.


Link do powieści: "Szalone wakacje" (w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach). 

Moc dendroterapii na przedwiośniu

Trudno nie wytężać usilnie wzroku,
aby odgadnąć — jaka to pora roku.
Cicho i brunatnie jest dookoła…
Czy to już wiosna zbliża się wesoła?




Drzewa chociaż nagie, wciąż dumnie stoją...
Swą magiczną mocą wędrowców koją.
Ten, kto uwierzył w dendroterapii moc,
czerpie z nich dla zdrowia istotną pomoc.



piątek, 22 lutego 2019

Niezwykłe przypadki Karolka Gratki (II cz.)

Siedział już tak dobrą godzinę, kiedy poczuł, że zaczyna ogarniać go senność. Za wszelką cenę nie chciał usnąć. Musiał przecież mieć oczy szeroko otwarte na wszystko dookoła. Na tę bezkresną ciemność. A nuż, gdyby usnął, jakiś wilk albo inny zwierz się do niego zakradnie? Albo, co gorsza, jakiś duch nieczysty? Karolkowi znów zrobiło się nieprzyjemnie, tym bardziej, że jego uszu zewsząd dochodziły niezbyt miłe odgłosy. Jakieś popiskiwania, pohukiwania, pomrukiwania, chrząkania, trzask łamanych gałęzi. A kiedy nagle, tuż nad swoją głową usłyszał głośny łopot i jeszcze głośniejsze „huhuhuuuu!” — zerwał się na równe nogi i w odruchu bezwarunkowym natychmiast przyjął pozycję obronną. Nikt ani nic jednak go nie atakowało. Mimo to, Karolek, trzęsąc się ze strachu na całym ciele, postał w takiej pozycji jeszcze chwilę. Tak na wszelki wypadek. W końcu opuścił dzidę i finkę i zaczął się zastanawiać, co też to mogło być.
Oż ty głupku — wysyczał do siebie przez zęby po chwili zastanowienia. — Toż to tylko sowa na nocnych łowach.
Przestał się trząść. Jednak wspomnienie tak ogromnego przerażenia w nim pozostało. Postanowił, że wdrapie się na jakieś drzewo. Nie chciał podobnego przerażenia jeszcze raz przeżyć. Był pewien, że na drzewie będzie się czuł bezpieczniej i gdyby nawet sen go zaczął morzyć, to oprze się o jakiś konar i będzie mógł się nawet trochę zdrzemnąć.
Jak postanowił tak zaczął robić. Najpierw założył na siebie kurtkę, gdyż znów poczuł dreszcze na całym ciele. Nie, nie ze strachu, tylko z najnormalniejszego chłodu. Rozglądnął się wokół siebie, i przebijając wzrokiem ciemność, zastanawiał się, które by tu drzewo wybrać. Wybrał najbliższe. I to nie dlatego, że było najbliżej, ale dlatego, że było potężne, o grubych konarach i mocno rozgałęzione. W ciemnościach nie rozpoznał, co to za drzewo. Może klon, a może leszczyna. Zresztą, co to za różnica? Ważne, że było odpowiednie. Był zadowolony. Podszedł do drzewa i popatrzył do góry. Chciał sprawdzić, z której strony będzie mu wygodniej na niego wejść. Wtedy zobaczył też, że niebo nieco pojaśniało. A to by oznaczało, że jednak księżyc próbuje przebić się przez nocne chmurzyska i rozjaśnić świat swą pełnią. Uśmiechnął się na ten widok. Od razu zrobiło mu się cieplej na duszy. Włączył latarkę i przyświecił sobie drogę wspinaczki na drzewo. Szybkim ruchem podniósł z ziemi plecak i zarzucił na plecy. I już miał się zacząć wspinać, gdy nagle, uszu jego dobiegł jakiś nieziemski głos, jakby ze studni się wydobywający:
Hej, coś ty za jeden i co tu robisz sam po nocy?!
Karolek stanął jak wryty. A kiedy ten sam głos powtórzył to samo pytanie, wpadł w panikę. Nogi wrosły mu w ziemię i nie mógł się ruszyć z miejsca. Przez głowę przeleciała mu potworna myśl: — "Nic, tylko duch nieczysty! O Boże! Mamo, tato, ratujcie!". — Nie miał nawet siły ruszyć głową, by popatrzeć w niebo. Ustami jednak mógł poruszać, zaczął więc mamrotać wkoło:
Wszelki duch Pana Boga chwali… Wszelki duch Pana Boga chwali...
Co ty tam mamroczesz? — znów się odezwał ten sam głos. — Odwróć się w końcu do nas i gadaj jak człowiek.
Do nas? Powiedział: do nas? — wymamrotał półgłosem Karolek, stojąc tak jak stał. — Mamusiu, tatusiu, to ich jest więcej? Ratujcie. Błaaagaaam…
Skoro nie chcesz się do nas odwrócić, to my podejdziemy do ciebie — usłyszał za plecami, ale tym razem głos wydał mu się nieco mniej dudniący.
Nie… nie, poczekajcie, duchy drogie! — wrzasnął w odpowiedzi. — Ja … ja… ja już się odwracam…
Karolek był tak przerażony, że choć chciał się natychmiast odwrócić, nie mógł. Nagle, nie wiedzieć skąd, przyszły mu do jego skołatanej głowy słowa często używane przez babcię Zosię. Nabrał w płuca głęboki łyk powietrza, i zamykając oczy, wyszeptał:
"Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadać trzeba"* — i z mocno zaciśniętymi powiekami powoli zaczął się odwracać.

----------------------------------------------------------
* „Niech się dzieje wola nieba…” — maksyma Rejenta Milczka
                                                                  (Zemsta A. Fredry).

Pewnie, że z niebem zgadzać się trzeba, bo niebo, to Wszechświat. A Wszechświat rządzi się prawami godnymi zaufania, niezmiennymi, absolutnymi, uniwersalnymi, których pochodzenie nie jest znane… Dlatego trzeba nam w niebo wierzyć, no i bez żadnych ale, zgadzać się z nim zadudnił głos tuż przed Karolkiem.
No co tak zaciskasz oczy? Otwórz je wreszcie — dodał mniej dudniący głos.
Już otwieram, już otwieram… Tylko nie róbcie mi krzywdy, duchy szlachetne — zaskomlał Karolek ciągle okrutnie przerażony.
Że co, że duchy? I to szlachetne? — zachichotał, jakby ze studni, ten bardziej dudniący głos. — Szlachetni to my może czasami jesteśmy. Ale duchami nie… Tak że śmiało możesz otworzyć oczy. Teraz akurat jesteśmy szlachetni i możemy ci nawet przysiąc, że nic złego ci nie zrobimy.
Karolek nie miał innego wyjścia, musiał w końcu otworzyć oczy. Otwierał je powoli. Bardzo powoli. I kiedy już je wreszcie otworzył, wrzasnął na cały las:
Ratunkuuuu! A wy… wy… wy… co za jedni?
Czego się wydzierasz? To my pierwsi zadaliśmy tobie takie pytanie — zadudnił bardziej dudniący głos należący do wyższego osobnika, którego, ku wielkiemu przerażeniu, Karolek miał przed oczami.
Ja… ja… ja jestem Karol Gratka — wysapał po chwili, spoglądając niepewnie raz na wyższego osobnika, raz na niższego, który stał nieco z tyłu.
Hi, hi, hi...! A to ci nie lada gratka, zapoznać w ciemnym lesie Karola Gratka! — zachichotał dudniąco ten sam osobnik.
Karolek uśmiechnął się delikatnie, ale strach go ciągle jeszcze trzymał w swoich szponach. Bo też widok, jaki miał przed oczami, był niesamowity. Nie jednego by z nóg powalił. Otóż przed oczami miał dwóch osobników, którzy się niczym między sobą nie różnili. Tylko wzrostem. Ubrani byli w takie same mocno obcisłe i przedziwnie połyskujące srebrem kombinezony. Na głowach mieli coś na wzór pilotek, tyle że twarze mieli jeszcze bardziej zakryte. Widać było jedynie niewielki ich owal. Te niby pilotki również rozsiewały wokół blask. A same twarze, obydwaj mieli… no, dość powiedzieć, niezbyt ziemskie: ogromne i wyłupiaste czarne oczy, małe, prawie niewidoczne nosy i grube usta, układające się w kształcie serca. Tak ich Karolek widział. A że ogromna tarcza księżyca prześwitywała akurat pomiędzy koronami drzew, widział ich dokładnie. I ta dokładność widzenia, co tu dużo mówić, przerażała go tym bardziej.
Już dobrze. Już dobrze! Niech Karol Gratka z takim lękiem nam się nie przygląda, jakby duchy co najmniej zobaczył — odezwał się niższy osobnik i rozciągnął w uśmiechu swoje serduszko. — My też się przedstawimy…
No właśnie! — wszedł w słowo wyższy niższemu. — Ja jestem JuPI, a to mój brat TeR.
Miło was poznać, Jupi i Ter — wydukał Karolek, lekko się kłaniając. — Bardzo miło.
Cieszymy się, że jest ci miło. Nam też jest miło. Naprawdę! — powiedział JuPi już mniej dudniącym głosem. — A skąd ty jesteś?
Z domu dziecka — wypalił Karolek, ale zaraz się zreflektował i powiedział: — To znaczy, ze wsi Wilczepędy.
Wilcze… co?
Wilczepędy.
Aha, Wilczepędy, powiadasz — zastanowił się TeR i zrobił jeszcze bardziej okrągłe oczy. Po chwili dodał: — Chyba nawet wiem, gdzie jest ta twoja wieś.
No, ja też wiem — dorzucił JuPi i rozjechał swoje serduszko w uśmiechu, pokazując przy tym nad wyraz białe zęby.
A wy skąd jesteście? — spytał Karolek, zdobywając się na odwagę widokiem serdecznie uśmiechniętej twarzy JuPi.
A my jesteśmy z Jowisza — odpowiedział TeR i również się uśmiechnął, pokazując takie same, niesamowicie białe zęby.
Z Jowisza? Nie znam takiej miejscowości — rzekł Karolek w zadumie. — A gdzie ta miejscowość leży?
A co ty za ocenę masz w szkole z…
Z geografii? Z geografii miałem zawsze piątkę — dumnie i zgodnie z prawdą odpowiedział Karolek, przerywając JuPi.
Nie pytam o geografię, tylko astro…
Astro… co? — zdumiał się Karolek, po raz wtóry przerywając JuPi. — Masz na myśli astrologię?
Nie, mam na myśli astronomię.
Astro… że… nomię, powiadasz? — Karolek rozdziawił aż buzię ze zdziwienia.
Właśnie, tak powiadam. Chodzi mi o bardzo ważną dziedzinę nauki, jaką jest astronomia. Bo widzę, że nie wiesz, iż Jowisz, to nie miejscowość, a planeta — zachichotał pociesznie JuPi.
Planeta? — jeszcze bardziej zdziwił się Karolek.
No co cię tak dziwi? — zdziwił się tym razem i JuPi. — Ziemia jest przecież też planetą, tak jak Jowisz. Tyle że Jowisz jest dużo, dużo większą planetą.
Karolek zdębiał z kretesem. Nie wiedział już, czy tych dwoje sobie z niego żartuje, czy co? I to właśnie owe: — „czy co?” — było dla niego najgorsze, gdyż już prawie był pewien, iż są to harcerze z jakiegoś pobliskiego obozu harcerskiego, albo koloniści z jakiejś kolonii wypoczynkowej, którzy w takim dziwnym przebraniu bawią się w nocne podchody. Że specjalnie w tym celu wymyślili sobie nawet takie śmieszne imiona. W końcu były wakacje… A tu masz! Całe jego wyobrażenie o tych dwojga i sytuacji, w jakiej mu przyszło się z nimi znajdować, wzięło w łeb. Nie, to nie możliwe! To, co przed chwilą usłyszał, nie chciało mu się w głowie pomieścić. — "O rany!" — wrzasnęła nagle jego dusza. — "A jeżeli to prawda, co ten cały Jupi mówi? Mamusiu moja kochana, tatusiu... to trzeba mi jak najszybciej brać nogi za pas i uciekać stąd dalej niż pieprz rośnie". — Na tę okropną myśl włosy mu dęba stanęły, oczy dostały wytrzeszczu, a buzia sama się otworzyła i zrobiła bezdźwięczne: „O”.
Bracia JuPi i TeR przypatrywali się kalejdoskopowi zmian zachodzących na twarzy Karolka i nie wiedzieli już, czy mają się śmiać, czy może martwić. Wreszcie TeR pierwszy odzyskał rezon i się odezwał:
A cóż w tym dziwnego, że my jesteśmy z innej planety? Może myślisz, że przez to jesteśmy źli i groźni? Nie obawiaj się nas. My nie jesteśmy źli. My chcemy się z tobą zaprzyjaźnić.
Naprawdę? — spytał Karolek bliski już obłędu.
Ale co, "naprawdę?” To, że jesteśmy z innej planety, czy to, że nie jesteśmy źli i chcemy się z tobą zaprzyjaźnić? — spytał JuPi.
Obydwa… — wydusił z siebie Karolek.
Obydwa „naprawdę” są naprawdę — zachichotał JuPi i poklepał Karolka po ramieniu na potwierdzenia swoich słów.
Karolek poczuł nagle, że staje się wiotki, jakby całe powietrze z niego uszło. Klapnął bez sił na ziemię i wycedził przez zęby:
Naprawdę?
Naprawdę! — odpowiedzieli obydwaj bracia jednocześnie i usiedli obok Karolka..
Naprawdę, że naprawdę? — bezmyślnie zapytał znów Karolek.
Co ty z tym „naprawdę” — zachichotał jeszcze głośniej JuPi. — No to powtórzę jeszcze raz. Nie jesteśmy źli. Chcemy się z tobą zaprzyjaźnić. Przybyliśmy z Planety Jowisz.
Na… na… prawdę? — zająknął się Karolek, ale zaraz wziął głęboki oddech i już spokojniej zapytał: — To co wy tu robicie?
No jak to, co? Zwiedzamy Planetę Ziemia — odpowiedzieli jednocześnie bracia JuPi i TeR.
Zwiedzacie?
Zwiedzamy. I to już nie pierwszy raz — odrzekł łagodnym dudnieniem TeR. — Naprawdę… Ojej, znów to „naprawdę!” Ale nic, niech będzie! Naprawdę nie musisz się nas obawiać. To, że z tobą jesteśmy tak blisko i rozmawiamy, to też dla nas niezwykłe. Jeszcze nigdy do tej pory nie odważyliśmy się podejść tak blisko Ziemianina. Zawsze woleliśmy wszystkich Ziemian obserwować z ukrycia i na dystans. Też mieliśmy różne obawy. Ale kiedy dzisiaj zobaczyliśmy ciebie, samotnie wędrującego po lesie, szliśmy za tobą, bo wydałeś się nam być dobrym Ziemianinem. Wyczuliśmy, że jesteś smutny i w jakimś konkretnym celu błądzisz tu po lesie. Zastanawialiśmy się, jak ci pomóc. I kiedy zrobiło się już całkiem ciemno, postanowiliśmy się tobie ujawnić… Ot i cała prawda… Naprawdę!
Naprawdę? — znów z tym swoim „naprawdę” wyskoczył Karolek jak Filip z konopi, ale w mig się zreflektował i powiedział: — To to by oznaczało, że możemy się zaprzyjaźnić?
Nie inaczej. Naprawdę! — zadudnili w duecie bracia JuPi i TeR, aż wreszcie huknęli potężnym śmiechem.
Karolek, siedząc na ziemi pomiędzy braćmi z Jowisza, patrzył raz na jednego, raz na drugiego, i ciągle nie mógł się otrząsnąć z szoku, jaki w ostatnich minutach przeżywał. Ciągle też nie mógł uwierzyć, że to co przed chwilą usłyszał, jest prawdą. Lecz kiedy usłyszał, ten strasznie dziwnie brzmiący, ale bardzo radosny śmiech obu braci, nie mógł nie zareagować tym samym. Zresztą jego usta same zaczęły składać się do śmiechu. I choć były odzwyczajone od takiej czynności już od dawna, to jednak powoli, powoli, zaczęły się rozciągać w kierunku uszu, po chwili przepuściły już przez siebie nawet cichutki chichot, by za moment, aż furkotać od potężnej, wewnętrznej salwy śmiechu. Karolek śmiał się. I to śmiał się głośnym i bardzo serdecznym śmiechem, dziwiąc się samemu sobie, że się śmieje, i że w ogóle jeszcze potrafi się śmiać. Przecież od przeszło półtora roku się nie śmiał. Czuł, że śmiech bardzo mu pomaga. Jest jak balsam na umęczoną duszę. Jest jak uzdrawiająca gimnastyka na obolałe i spięte ciało. Śmiał się więc ochoczo i za nic nie chciał przestać się śmiać. I kiedy jego nowi przyjaciele śmiać się już przestawali, on buchał nową salwą śmiechu, zarażając ich śmiechem od nowa. Śmiali się więc we trójkę dalej. Głośno i radośnie. Aż echo niosło po lesie.
Kiedy wreszcie przestali się śmiać, chwilkę pomilczeli. Z zadowolonymi minami spoglądali tylko po sobie, trzymając się za obolałe od śmiechu brzuchy.
Karolek wreszcie mógł spokojnie, bez strachu, przyglądnąć się obu przybyszom z Jowisza. Widoczność była całkiem dobra. Bo nie dość, że księżyc uparcie rzucał promieniami w prześwit między koronami drzew, oświetlając miejsce w którym we trójkę siedzieli, to jeszcze jego latarka porzucona przez niego w chwili największej trwogi dawała światło. A jeszcze do tego wszystkiego, obaj bracia samoistnie rozsiewali wokół siebie blask. Karolek miał więc możliwość bardzo wyraźnie ich widzieć. I gdy tak im się przyglądał, z każdą chwilą, podobali mu się coraz bardziej. Wreszcie poczuł wielką sympatię do nich. Bardzo pragnął, aby naprawdę było to prawdą, że będą mogli zostać przyjaciółmi. Bo czego jak czego, ale przyjaźni było mu potrzeba najbardziej.
Bracia JuPi i TeR również przyglądali się Karolkowi. Wprawdzie oni znali Karolka z widzenia już od wczesnych godzin popołudniowych, bo to właśnie wtedy przyuważyli go w lesie i zaczęli za nim podążać, lecz co innego widzieć prawdziwego Ziemianinem z krwi i kości z daleka, a co innego z tak bliska. Dla nich też taka sytuacja była wielkim zaskoczeniem. Świdrowali więc Karolka swymi olbrzymimi oczami co rusz. W międzyczasie też zerkali na siebie porozumiewawczo i dawali sobie wyraźne znaki, że ten oto siedzący pomiędzy nimi Karol Gratka, przypadł im do gustu. Mało tego, że spróbują mu nawet pomóc. Wreszcie TeR przerwał milczenie i odezwał się pierwszy:
A powiedz nam Karolu, dlaczego ty taki smutny chodziłeś cały dzień po lesie? Gdzie szedłeś? Bo chyba nie chciałeś sobie tylko tak w samotności po lesie pochodzić?
Aaa… to długa historia — odrzekł Karolek.
To nic. Opowiadaj. Mamy czas i chętnie posłuchamy tej twojej długiej historii — ożywił się JuPi. — Prosimy, opowiadaj!
Jasne, że nie chodziłem po lesie dla przyjemności. Chodziłem w konkretnym celu. A właściwie, to wcale nie chciałem chodzić po lesie, tylko przez las przejść… Do celu przejść. Ma się rozumieć. No! Tak było. — Karolek popatrzył jeszcze raz na obu braci, i kiedy wyczuł po wyrazie ich twarzy, że naprawdę chcą go wysłuchać, wtedy przeniósł swój wzrok, i patrząc w ciemność, zaczął opowiadać...

cdn.


Link do opowiadania: "Niezwykłe przypadki Karolka Gradki" 
(w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach).