INNE MOJE BLOGI TO: 1. "Szczęśliwa Kobieta" - Blog na tematy z życia wzięte; 2. "Na cętce źrenicy i w obiektywie" - Blog fotograficzny
czwartek, 7 sierpnia 2025
Profanacja Orderu Orła Białego przez PAD — rośnie w hańbie*...
środa, 6 sierpnia 2025
Klamka zapadła... Dziś zaprzysiężenie nowego lokatora Pałacu Namiestnikowskiego
Drodzy rodacy, stało się. Klamka nie tylko zapadła – zamknęła się z trzaskiem, a klucz, jak zwykle, zgubiliśmy już w dniu wyborów. Dziś nasz nowy prezydent oficjalnie odbiera klucze do Pałacu Namiestnikowskiego, a my – jak co kadencję – patrzymy z mieszanką nadziei, ironii i lekkiego poparzenia od smażonych kotletów wyborczych.
Nowy lokator już spakowany – garnitur wyprasowany, mina poważna, konstytucja pod pachą (a przynajmniej broszura z instrukcją obsługi). Ceremonia zaprzysiężenia przebiega zgodnie z planem: hymn, przysięga, uściski dłoni, kilka dobrze wyćwiczonych uśmiechów – i obowiązkowe selfie z kombatanckim filtrem patriotycznym.
W Pałacu też przygotowania pełną parą. Wymiana portretów, przemeblowanie gabinetu, szybkie zgranie wszystkich haseł do Wi-Fi i oczywiście przejęcie konta na Twitterze (czy jak to się teraz nazywa). Trzeba przecież od razu ogłosić narodowi, że „czekają nas trudne czasy – ale spokojnie, ja też się dopiero uczę”.
Tymczasem naród – jak zwykle – podzielony. Jedni świętują, drudzy łapią się za głowę, a trzeci udają, że wyjeżdżają do Norwegii, choć skończy się jak zwykle – na komentarzu pod memem.
Bo wiecie, to już taka nasza świecka tradycja. Wybory, emocje, debaty, trochę krzyku, potem nowy prezydent, nowa nadzieja... aż do pierwszego przemówienia, kiedy to wszyscy zadają sobie jedno, najważniejsze pytanie:
– To my na to głosowaliśmy?
No cóż, klamka zapadła. Prezydent wprowadza się do pałacu, my zostajemy z rachunkiem – oby nie za wysokim.
Trzymaj się, Polsko. Śmiech to zdrowie.
wtorek, 5 sierpnia 2025
poniedziałek, 4 sierpnia 2025
niedziela, 3 sierpnia 2025
sobota, 2 sierpnia 2025
piątek, 1 sierpnia 2025
Cud nad Wisłą — historia jednego z żołnierzy Armii Kościuszkowskiej...
Całość wspomnień o Wujku w tekście poniżej pt. „Losy żołnierza Armii Kościuszkowskiej w Powstaniu Warszawskim”.
Losy żołnierza Armii Kościuszkowskiej w Powstaniu Warszawskim
Dziś obchodzimy 81. rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego. Wraz z nią odżywają wspomnienia świadków tamtych tragicznych wydarzeń. Niestety, z każdym rokiem jest ich coraz mniej. Wiele relacji i wspomnień zostało jednak zachowanych — przez rodziny, często także spisanych.
Mnie
już wiele lat temu udało się zapisać wspomnienia Wujka,
najstarszego brata mojej Mamy, który w czasie II wojny światowej
walczył o wolną Polskę. Kilkakrotnie był ranny, a także trafił
do niewoli niemieckiej. Po zaleczeniu ran odniesionych podczas
pierwszej mobilizacji oraz pobycie w niewoli, wiosną 1943 roku po
raz drugi zaciągnął się do wojska — do Armii Kościuszkowskiej.
W sierpniu 1944 roku z tą armią dotarł nad Wisłę, by wspomóc
Powstanie Warszawskie.
Od tamtej pory, kiedy tylko przypomnę sobie, co Wujek musiał przeżywać, leżąc ciężko ranny przez 22 dni pod przęsłem zbombardowanego mostu Poniatowskiego, łzy napływają mi do oczu.
Trudno uwierzyć, że przeżył to piekło. Wszystkim, którzy znają jego historię, trudno w to uwierzyć. A jednak... przeżył. Jakimś cudem. Dla niego i jego kolegi był to swoisty cud nad Wisłą.
Warszawa stała w ogniu. Armia Kościuszkowska, dowodzona przez generała Zygmunta Berlinga, zatrzymała się na drugim brzegu Wisły. Generał Berling, z różnych powodów, nie mógł wydać rozkazu włączenia się do walki, ale zasugerował, że ochotnicy mogą spróbować przedostać się na pomoc walczącej stolicy.
Wojsko ruszyło. Do jednej łódki ładowało się po pięciu, siedmiu żołnierzy. Zabierali też sprzęt. Pod osłoną nocy zaczęli forsować rzekę. Niemcy oświetlali Wisłę rakietami i ostrzeliwali przeprawiających się żołnierzy. Wielu zginęło od razu. Jednak część zdołała przedostać się na drugi brzeg i pośpieszyć z pomocą powstańcom.
W jednej z tych łodzi znajdował się Wujek Stanisław. Było ich siedmiu. Czterech zginęło od razu od niemieckich kul. Trzech, w tym ciężko ranny Wujek, przygniecionych ciałami poległych kolegów, płynęło dalej z nurtem rzeki.
Prąd zniósł ich pod przęsło zniszczonego mostu Poniatowskiego. Zapadła noc. Zrobiło się cicho. Ranni zdołali wydostać się spod zabitych. Z ogromnym trudem dotarli na brzeg. Jeden z nich miał wyrwane pośladki — konał w strasznych męczarniach. Umarł nad ranem. Wujek był postrzelony w biodro — rana była głęboka i rozległa. Jego kolega, Wychopień, był lżej ranny. Leżeli tam w bólu, głodzie, strachu. Pili tylko wodę z Wisły.
Po tygodniu — skrajnie wycieńczeni — zauważyli, jak po zniszczonych przęsłach mostu przedziera się chłopiec. Zawołali go. Okazało się, że to trzynastoletni harcerz Rysiek, który jako łącznik próbował przedostać się na drugi brzeg. Wujek poprosił go o jedzenie.
Rysiek był przerażony sytuacją rannych żołnierzy. Nie miał przy sobie nic do jedzenia, a na moście byli Niemcy. Wujek poprosił go więc, by spróbował wydobyć chleb z ich łodzi, która dryfowała niedaleko, częściowo zatopiona, pełna ciał.
— Nie bój się zabitych, oni ci nic nie zrobią — powiedział Wujek. — Uważaj tylko, żeby nie zauważyli cię Niemcy.
Rysiek zdobył się na odwagę. Dotarł do łodzi i przyciągnął kilka chlebaków — z rozmoczonym chlebem, nasiąkniętym wodą i krwią poległych. Ale dla rannych to było wybawienie.
Zanim odszedł z meldunkiem, obiecał, że przekaże informację o nich dowództwu. Zniknął im z oczu, wspinając się po przęsłach.
W żołnierzach tliła się nadzieja. Ale mijały dni. Chleb się kończył. W ranach zaczęły mnożyć się larwy. Polscy żołnierze z drugiego brzegu ich widzieli, ale bali się pomóc — most był wciąż patrolowany przez Niemców, a ostrzał nie ustawał.
Trzeci tydzień dobiegał końca. Ranni byli u kresu sił. Zaczęli żegnać się z życiem. I nagle — pojawiła się łódka i kajak. Puste. Powiązane sznurem.
To była ich jedyna szansa. Wciągnęli swe poranione ciała do środka i odbili od brzegu. Prąd Wisły niósł ich dalej. Nie wiedzieli, czy płyną po życie, czy po śmierć.
Wreszcie dotarli na drugi brzeg. Uznali, że są uratowani — ale wtedy usłyszeli serie z karabinów. Myśleli, że to koniec. Okazało się jednak, że to polscy żołnierze omal nie otworzyli do nich ognia, biorąc ich za wroga.
— No, koledzy — zaśmiał się jeden z nich — będziecie długo żyć, bo już mieliśmy wyładować w was całe magazynki!
Byli uratowani. Zajęto się nimi natychmiast i przewieziono do szpitala polowego. Potem, wraz z Armią Kościuszkowską, dotarli aż do Berlina, gdzie zastał ich koniec wojny.
Do dziś nikt nie wie, skąd wzięła się ta łódka z kajakiem i jakim cudem dopłynęła w tamto miejsce.
Trzydzieści lat po wojnie wojskowy redaktor Alojzy Sroga odnalazł w archiwach notatkę o rannych żołnierzach, którzy przez 22 dni leżeli pod mostem Poniatowskiego. Zafascynowany, dotarł do Wujka i na podstawie jego relacji napisał książkę pt. „Nadzieje”.
czwartek, 31 lipca 2025
środa, 30 lipca 2025
Prezes się odezwał i znów zszokował 2/3 Polaków
Jarosław Kaczyński, pierwszy dyżurny katolik kraju (nie mylić z dyżurnym satyrykiem kraju), zapytany przez dziennikarza na wczorajszej konferencji o Bąkiewicza, raczył był powiedzieć, że on jest człowiekiem wielkiej zasługi dla Polski.
Ludzie, trzymajcie mnie! No coś takiego! Ten z kolei — dyżurny cham kraju (obok Mateckiego) — ma wielkie zasługi dla Polski?! Jakie, się pytam?...
Skoro to on, między innymi, kanceruje mózgi labilnym tzw. patriotom, doprowadza do brutalizacji i schamienia społeczeństwa polskiego, do plugawienia pięknego języka polskiego...
Współczuję
Wam, drodzy Rodacy, że w takich realiach przyszło Wam
żyć.
„Człowiek wielkiej zasługi dla Polski”?... Nie, tego
się nie da słuchać na poważnie.
Prawda, Panie Drozda?
Jeśli komuś za mało informacji o Bąkiewiczu, aby się przekonać, co to za podła postać, proszę kliknąć w ten link:
wtorek, 29 lipca 2025
poniedziałek, 28 lipca 2025
Kobieta mutant...
* Sanus Per Aquam — łacińska sentencja, która oznacza „zdrowie przez wodę”.
* Tekst mało wyraźny? Powiększ obraz, klikając w niego.
niedziela, 27 lipca 2025
sobota, 26 lipca 2025
Jak być wolną kobietą na emeryturze i nie zwariować
Niektórzy mówią: „Bądź sobą”. Ja mówię: „Bądź sobą, ale na własnych zasadach”. Bo wolność nie kończy się na emeryturze — wręcz przeciwnie. Wtedy dopiero można rozwinąć skrzydła... I przebiśniegi.
Kocham wolność. Nie w patetycznym, wzniosłym sensie, ale w codziennym, prostym wymiarze: lubię żyć po swojemu. Od zawsze byłam nonkonformistką. Nie poddaję się społecznej presji — ani w sprawach dużych, ani w tych najmniejszych. Żyję zgodnie z własnym systemem wartości, który budowałam latami, na bazie własnych przemyśleń, doświadczeń i... uporu.
Nie przepadam za zasadami narzuconymi z zewnątrz. Nie mam nic przeciwko regułom, o ile są moje. Jasne, przestrzegam tych, które chronią innych — nikomu nie chcę robić krzywdy. Ale jeśli jakaś norma istnieje tylko po to, by się podporządkować, to cóż... nie jestem zainteresowana.
Co ciekawe, od dziecka jestem też osobą bardzo zdyscyplinowaną. Brzmi jak paradoks? Zdyscyplinowana nonkonformistka? A jednak. To możliwe. I właśnie to mnie najlepiej opisuje.
Nie przejmuję się tym, co ludzie o mnie myślą. Wybieram autentyczność. Piszę tak, jak czuję. Żyję tak, jak chcę. I nie oglądam się na to, jak robią to inni.
Nie rozpamiętuję przeszłości. Złe chwile? Owszem, bywały. Ale nie pozwalam im wracać jak duchy. Wolę wyciągnąć wnioski, zamknąć temat i iść dalej. Z lekkością, z nadzieją. Może właśnie dlatego nauczyłam się być szczęśliwa. Nie perfekcyjnie. Ale naprawdę.
Czasem myślę o sobie, że jestem jak przebiśnieg. Może niepozorna, może nieco przekorna. Ale uparcie przedzieram się przez lód codzienności ze swoim poczuciem dobra i wrażliwością. Tak jak te delikatne kwiatuszki, które mimo zimna i śniegu, zawsze znajdują sposób, by zakwitnąć.
No i cóż — nie wiem, jak długo jeszcze będę się tak przebijać, ale jedno wiem na pewno: jeśli ktoś spróbuje mnie zasypać śniegiem cudzych oczekiwań, to niech lepiej trzyma się z daleka. Bo nawet przebiśnieg może mieć pazurki.
piątek, 25 lipca 2025
Triumf i tragedia – dwie twarze sportu wyczynowego
Co się dzieje, gdy sport przestaje być tylko pasją, a staje się zawodem, stylem życia, niemal obsesją? Gdy codzienna aktywność fizyczna przekształca się w bezkompromisową walkę o wynik, doskonałość, sławę? Sport wyczynowy to nie tylko treningi – to sposób istnienia. Wymaga żelaznej dyscypliny, ogromnych wyrzeczeń i wieloletniej pracy. To systematyczna, ściśle ukierunkowana aktywność fizyczna, której towarzyszy współpraca z trenerami, dietetykami, psychologami sportowymi. Często już od najmłodszych lat zawodnicy podporządkowują swoje życie jednemu celowi: być najlepszym.
Ta droga, choć fascynująca, usiana jest również cierpieniem. Sukcesy okupione są bólem, kontuzjami, samotnością i nieustanną presją – nie tylko ze strony środowiska sportowego, ale także mediów, sponsorów i samych siebie. Każdy dzień to walka z ograniczeniami ciała i umysłu. Czy więc sport wyczynowy należy potępiać? Zdecydowanie nie. To piękna dziedzina ludzkiej aktywności – pełna pasji, emocji, wyzwań i inspirujących historii. Niejeden mistrz staje się bohaterem narodowym, symbolem wytrwałości i determinacji. Jednak warto pamiętać, że granica między zaangażowaniem a zatraceniem bywa cienka.
Sport nie może być ślepy na konsekwencje. Sukces nie powinien być stawiany ponad zdrowie fizyczne i psychiczne. Ciało i umysł mają swoje limity, a ich ignorowanie może prowadzić do tragedii.
Przypomina o tym dramatyczna historia Felixa Baumgartnera – 56-letniego austriackiego skoczka, który zasłynął w 2012 roku skokiem ze stratosfery z wysokości 38.969,4 metrów. Ten wyczyn przeszedł do historii, a jego nazwisko stało się symbolem ludzkiej odwagi.
Historyczny skok Felixa Baumgartnera ze stratosfery, który oglądało wówczas ponad 8 milionów internautów. Fot. Red Bull Stratos/ RedBull Content Pool.
Jednak kilka dni temu Baumgartner zginął podczas lotu motoparalotnią – jego serce zatrzymało się w powietrzu, a on sam spadł na ziemię.
Ta tragiczna śmierć każe zadać pytanie: ile jesteśmy w stanie poświęcić w imię sukcesu? Czy warto ignorować sygnały ciała i psychiki, by jeszcze raz przekroczyć granicę możliwości? Sport wyczynowy jest fascynujący, ale musi iść w parze z rozwagą. Prawdziwe mistrzostwo to nie tylko medale, ale też umiejętność słuchania siebie – zanim będzie za późno.
czwartek, 24 lipca 2025
Biżuteria to szept duszy — opowieść zapisana w kamieniu, barwie i kształcie
Lato rozkwita, a wraz z nim rodzą się nowe pomysły — lekkie jak powiew ciepłego wiatru i jasne jak poranne światło...
Oto najnowszy naszyjnik z kwarcu różowego — wymyślony i własnoręcznie stworzony przez Córkę, z dbałością o każdy szczegół i nutą serca ukrytą w kamieniu. Bransoletka także wyszła spod jej rąk.
Jeśli macie ochotę zanurzyć się w świat jej twórczości, zapraszam do odwiedzenia strony: https://shop.jome.design/
Szerszenie – czy trzeba się ich bać?...*
* Pamiętam pewne lato, wiele lat temu, kiedy sama miałam okazję przekonać się, czym jest nagłe, bliskie spotkanie z tym owadzim kolosem. Może nie chciał atakować – może był tylko ciekawy – ale ja, zamiast zachować zimną krew, zaczęłam wymachiwać rękami jak opętana. Weszłam do pokoju, usłyszałam to charakterystyczne, niskie, wręcz mroczne bzyczenie – i odruchowo zareagowałam paniką. Po chwili dostrzegłam go – leciał wprost na mnie. Na szczęście stałam przy drzwiach. Udało mi się cofnąć i zatrzasnąć je tuż za sobą.
Pamiętam, jak długo czekałam. Minuty dłużyły się jak godziny, nim dźwięk jego skrzydeł ucichł, a on sam – mam nadzieję, zniechęcony – wyleciał przez to samo okno, przez które przyleciał z niezapowiedzianą wizytą.
Od tamtej pory, gdy szerszeń pojawia się w moim otoczeniu, nie walczę. Nie uciekam. Obserwuję. Cicho, z dystansem, z pokorą. Utrwalam jego obecność – jakby była częścią większego planu natury. I czekam, aż znudzi się moim pokojem i ruszy dalej w swoją własną drogę.
środa, 23 lipca 2025
Nieludzka ludzkości — opamiętaj się!
Czy można odwrócić oczy od tragedii, która codziennie wyłania się z ekranów jak upiorny spektakl zła? Czy da się nie widzieć cierpienia, które rozsypuje się po świecie jak roztrzaskane szkło — ostre, ciche, krwawe?
Wojna. Słowo stare jak ludzkość, a wciąż tak nowe. Jak rana, która nigdy się nie goi. Wśród gruzów i dymu płoną domy, miasta, marzenia. Giną ludzie — rozerwani bombami, spaleni, pogrzebani żywcem, umierający z głodu. I dzieci. Te niewinne, ciche ofiary czyjejś chciwości, pychy, idei.
Co to za świat? Co za potworność?... I to wszystko w imię Boga? Gdzie On jest?
Pięć wielkich religii rysuje mapę ludzkiej duchowości. Największa z nich — chrześcijaństwo — głosi miłość, pokój, miłosierdzie. A jednak, w każdej z tych świętych ksiąg Bóg jest nazwany Dobrem. Więc dlaczego nie chroni dzieci przed cierpieniem? Dlaczego pozwala, by niewinność konała w ruinach?
Patrzę w historię — długą, pełną blizn — i widzę, że najwięcej bólu przyszło właśnie z rąk tych, którzy mieli nieść światło. Paradoks? Tak. Bo wiara miała uszlachetniać. Miała czynić nas lepszymi. Tymczasem zamienia nas w bestie.
Pytam znów: czy można odwrócić oczy od tego cierpienia? Można. Ja odwracam. Od ekranu. Uciekam od niego, jakby miał mnie spalić od środka. Bo nie mogę już patrzeć. Nie mogę już słuchać. Ten krzyk — krzyk całych narodów — wbija się w duszę jak cierń.
Kiedyś patrzyłam. Ze łzami w oczach. Ze ściśniętym gardłem. Teraz już nie potrafię. Zdrowia mi nie starcza. Ale serca nie zamknęłam. Ono wciąż czuwa.
Pomagam — jak mogę, gdzie mogę. Bo choć oczy zasłaniam, serce mam otwarte.
Najgłębiej boli wtedy, gdy widzę ludzi klęczących w ruinach. Modlą się. Błagają. Wołają o cud. A Bóg milczy.
Czy nie słyszy? Czy odwrócił wzrok, jak my wszyscy? A może... może to nie Bóg jest głuchy. Może to my — ta nieludzka część ludzkości — zabiliśmy w sobie Boga. I teraz sami siejemy zgliszcza. Z zimną krwią. W Jego imię.
A jednak... Zawsze ktoś podnosi kamień z drogi. Zawsze ktoś podaje rękę. Zawsze ktoś osłania drugiego własnym ciałem, choć sam się boi. W ruinach świata rodzą się dzieci — tak samo niewinne, tak samo kruche, tak samo pełne życia.
Nadzieja nie krzyczy. Nie wali pięścią w stół. Nie grozi. Cicho siada obok cierpienia i mówi: „Jeszcze nie wszystko stracone.”
Dopóki istnieją ci, którzy nie potrafią przejść obojętnie. Ci, którzy pomagają — po cichu, bez kamer. Dopóki są tacy, którzy zamiast nienawidzić, wybierają miłość — jest jeszcze światło.
I może to właśnie tam — w cichym geście, w zaciśniętej dłoni, w spojrzeniu pełnym troski — mieszka dziś Bóg.
wtorek, 22 lipca 2025
poniedziałek, 21 lipca 2025
niedziela, 20 lipca 2025
Polska brunatnieje?
Coraz trudniej nie dostrzegać, że w Polsce narasta atmosfera polityczna i społeczna, która budzi głęboki niepokój. Kto ponosi za to odpowiedzialność? Trudno nie wskazać Jarosława Kaczyńskiego — lidera PiS i architekta polityki opartej na nieufności, podziałach i agresywnej propagandzie, która momentami zahacza o retorykę skrajnie prawicową.
W ostatnich miesiącach do tego chóru dołączyła Konfederacja, zręcznie wykorzystując społeczne frustracje i populistyczne hasła, by mobilizować elektorat nie zawsze kierujący się wiedzą czy refleksją historyczną. Na demonstracjach coraz częściej słychać hasła, które jeszcze niedawno uznalibyśmy za nie do pomyślenia. Ich wydźwięk — ostry, często haniebny — budzi skojarzenia z najciemniejszymi okresami XX wieku.
W Polsce zaczyna panować klimat przypominający ten z lat 30. ubiegłego wieku. Czy ci, którzy dziś tak ochoczo wykrzykują skrajne hasła, zdają sobie sprawę z tego, dokąd takie nastroje prowadziły w przeszłości?
Jeśli nie zatrzymamy tej spirali radykalizacji, prędzej czy później dojdzie do tragedii. Historia już nie raz pokazała, że gdy społeczne napięcia osiągają punkt krytyczny, skutki bywają opłakane. Polska potrzebuje dziś nie podziałów, lecz refleksji — i odpowiedzialnych liderów, którzy nie będą igrać z ogniem.