Pamiętam tę przygodę doskonale. Tamtego roku, choć wiosna kalendarzowa trwała już dziesięć dni, zima nie chciała odpuścić i ogromne ilości śniegu zalegały góry i lasy. Ale że ja od zawsze lubię też i takie zimowe wędrówki, pomaszerowałam w las i wtedy. Z tym że pomaszerowałam nie w mój pobliski las a w nieznany, w którym wcześniej nigdy jeszcze nie byłam. Pewnie miałam wiele spaw do przemyślenia. Szłam sobie i szłam zamyślona, nie patrząc w ogóle, gdzie idę. Nagle, ni stąd, ni zowąd, usłyszałam ostre strzały z karabinów maszynowych. Całą serię. Zdębiałam! Strach mnie na moment sparaliżował, ale już po chwili zerwałam się do ucieczki. Gnałam co sił w nogach. A kiedy serie z karabinów spotęgowały się, to już takiego przyśpieszenia dostałam, że mało nóg w zaspach śnieżnych nie pogubiłam.
Kiedy tak zasuwałam z duszą na ramieniu, zobaczyłam nagle ogromny szyld, którego wcześniej wcale nie zauważyłam. Szyld ogłaszał byczymi literami: „Das Militär Übungsgelände — das Verbot der Übertretung” (tłum. Poligon wojskowy — zakaz przekraczania). Pojęcia nie mam, czemu tego szyldu wcześniej nie zauważyłam. Czy aż taka zamyślona byłam, czy może dlatego, że zbyt dużo śniegu było dookoła. Nieważne. Ważne, że udało mi się wydostać z terenu poligonu bez szwanku. Kurczę... to by było, gdyby mnie Niemiec ustrzelił. I to tak głupio!
Skąd to pieczenie? Ano stąd, że przed wyjściem z domu, przez to, że od rana odczuwałam jakiś dziwny ból w odcinku lędźwiowo-krzyżowym (pewnie po ostrym odśnieżaniu wokół domu w dniu poprzednim), nasmarowałam to miejsce silnie rozgrzewającą maścią z jadu żmii. Widocznie pod wpływem potu maść zaczęła działać ze spotęgowaną mocą. A że w czasie ucieczki spociłam się jak szczur, paliło mnie żywym ogniem.
Po przyśpieszonym powrocie do domu natychmiast wskoczyłam pod zimny prysznic. Moje dzieci, gdy mnie zobaczyły z plecami spieczonymi na raka, i kiedy wysłuchały mojej „poligonowej opowieści”, najpierw były wystraszone, ale już po chwili buchnęły śmiechem i jednomyślnie orzekły — „Szalona ta nasza mamuśka”.
No fakt, przyznam szczerze, że dzieci mają rację, jestem szalona. Ale od razu dodam, że zupełnie nieszkodliwie dla innych. I że lubię siebie taką. Przynajmniej zawsze coś się wokół mnie dzieje, coś, co w sumie wywołuje uśmiech na twarzy... Jak nie na już, to później, z perspektywy czasu, urastając do rangi anegdoty opowiadanej w gronie rodzinnym i bawiącej wszystkich. Mnie też.
Mój syn, jako że jest moim prezentem urodzinowo-imieninowym, siłą natury, jest podobnie szalony jak ja. Kiedy się do siebie dorwiemy i opowiadamy swoje przygody, boki zrywamy ze śmiechu. Moja córka zaś, wsłuchując się w nasze opowieści, puka się palcem w czoło... Ale to pewnie z miłości do nas, bo przy tym pukaniu na twarzy ma zawsze pobłażliwy uśmiech, zmieniający się w mig w serdeczny. Jednak i jej, choć jest poważna z natury, zdarza się czasami spłatać jakiegoś figla.
W tym miejscu dodam jeszcze, że przed laty, przed maturą, też miałam okazję przeżyć niezwykłą przygodę na poligonie wojskowych, ale w Polsce i zupełnie innego rodzaju. Pisałam o niej m.in. w opowiadaniu pt. "Kanonier z przypadku".
***
Żartowałam sobie o „ustrzeleniu przez Niemca”, ale to nie jest do końca żart w naszym przypadku, ponieważ mój syn, dawno temu, jako nastolatek, przez takiego jednego Niemca kulą został trafiony. Niby dla żartów. Idiota celował z wiatrówki w jego kask, gdy on siedział na swoim motorze. Niestety, skończyło się, jak się skończyło. To jednak temat na inne opowiadanie.
Z cyklu: "Opowieści o poważnej i żartobliwej treści"