piątek, 5 kwietnia 2024

Zabawa w gabinecie lekarskim

Parę dni temu, w umówionym wcześniej terminie, wybrałam się z wizytą do lekarza laryngologa. Nie, chora nie byłam. Celem kontroli tylko. Po zameldowaniu się w rejestracji przeszłam do poczekalni, gdzie siedziało już, albo jeszcze, pięciu pacjentów. Zmartwiłam się. Pomyślałam, że zanosi się na dłuższe czekanie, a ja czekania strasznie nie lubię. Wręcz chora się robię, kiedy muszę tracić czas na czekanie.

Spokojnie wytrzymuję jakieś pół godziny, potem zaczynam się już niecierpliwić i albo idę do rejestracji się przypomnieć, albo, kiedy czekanie nadal się przedłuża, idę po prostu do domu.

Lekarze, z których porad korzystam już ponad trzydzieści lat, już mnie dobrze znają — względem braku cierpliwości na czekanie i zazwyczaj przyjmowana jestem w umówionym terminie. Tym razem zanosiło się jednak na dłuższe czekanie. Te pięć osób o tym świadczyło. A ja, pech jeszcze chciał, zapomniałam wziąć z domu książkę do czytania.

Posiedziałam zdegustowana jakiś kwadrans, czytając jednak coś tam, bo w poczekalni czasopism od groma, kiedy, ku mojemu ogromnemu zadowoleniu, zostałam poproszona przez pielęgniarkę do jednego z gabinetów lekarza. Zerwałam się z krzesła i wesoło z nią rozmawiając, pomaszerowałam w wyznaczonym przez nią kierunku.



W gabinecie rozsiadłam się w fotelu i cierpliwie czekałam na wejście pana doktora. W końcu mi cierpliwości brakło, bo minął kolejny kwadrans, a doktora ani widu, ani słychu. Zaczęłam rozglądać się po gabinecie. Wtedy usłyszałam dobiegający przez okno gwar bawiących się dzieci. Podeszłam do okna i otworzyłam je.

Z przyjemnością chwilę przyglądałam się radośnie bawiącym się dzieciakom. Potem je obfotografowałam (aparat fotograficzny mam zawsze przy sobie) okolice także, bo też widok z trzeciego piętra na miasto był imponujący.



Wreszcie zamknęłam okno, bo było zbyt zimno i wiał przenikliwy wiatr. Rozglądnęłam się po ścianach gabinetu i obfotografowałam wszystkie obrazki tam wiszące, zmieniając je oczywiście według własnej fantazji… A lekarza nadal nie było.

Zaczęłam się wkurzać, gdyż pół godziny już minęło. No to żeby się całkiem nie wkurzyć, a co gorsza, nie nudzić, szukałam dalszego zajęcia. W końcu zaczęłam się przyglądać swoim nogom w promieniach słońca wpadających do gabinetu. Promienie prześwitywały przez zasłonę w oknie i z moimi nogami tworzyły nawet dość fajną kompozycję.



Puściłam wodze fantazji… i znów na chwilę odpłynęłam w abstrakcję, zapominając tym samym, że czekam na lekarza.

Gdzie byłam, co robiłam, i co widziałam, nie zdradzę, ale przyznam, że całkiem fajnie się bawiłam. W końcu znudziły mnie moje nogi. Zaczęłam patrzeć w sufit. Był nieskazitelnie biały. Ale przecież biel może być też i kolorowa… Nie? W wyobraźni wszystko jest możliwe. A kiedy i sufit przestał mnie bawić, zaczęłam „wspinać” się po schodkach stojących przy lekarskiej kozetce. A oto kolaż z malutkiej tylko części wizualnych efektów mojej zabawy:



I kiedy akurat mocno zajęta byłam "wspinaniem" się po stopniach i fantazjowaniem, drzwi się nagle otworzyły i z szerokim uśmiechem wszedł pan doktor. Byłam bardzo zaskoczona jego nagłym widokiem, ale odpowiedziałam mu równie szerokim uśmiechem. Niech sobie nie myśli, że czekaniem na niego jestem zniecierpliwiona, albo, co gorsza, znudzona.

Kiedy wróciłam do domu i pokazałam córce wszystkie moje „dzieła” z gabinetu lekarskiego, zaśmiała się i powiedziała:

Dobrze, że to twoje, skądinąd wcale nie aż tak długie czekanie na lekarza miało miejsce w Niemczech, a nie w Polsce, bo Andy Warhol, gdzieś tam w zaświatach, mógłby się poczuć poważnie zagrożony.


Z cyklu: "Opowieści o poważnej i żartobliwej treści"