Lata lecą jak szalone i za czorta spowolnić ich się nie da. No i stało się, znów jestem o rok starsza.
Od kiedy pamiętam nie lubię swoich urodzin. Wolałabym obchodzić imieniny, ale tak się składa, że mam je akurat w tym samym dniu. Czy nie pech?!
A wszystko to wina moich rodziców, którzy oczekując na przyjście syna, zgodnie z zapewnieniem miejscowej położnej, nie brali nawet pod uwagę, że może być inaczej. Dwie córki już mieli. Wszystko mieli przygotowane więc dla chłopczyka, nawet imię.
Skoro ich więc zawiodłam, skoro pozwoliłam sobie przyjść na świat jako dziewczynka, jako trzeci dziurawiec, jak to żartobliwie mawiał mój tata, to jakąś karę musiałam ponieść. I poniosłam. Dali mi takie imię, jakie stało w kalendarzu w dniu moich narodzin.
Rodzice w końcu musieli się z tym faktem pogodzić, że nie dane im było przywitać syneczka. Niebieskie ubranka zamienili więc na różowe i ja, niby ten fakt, rosłam sobie spokojnie zupełnie nieświadoma zawodu, jaki im sprawiłam.
Przez parę kolejnych lat na nic się też godzić nie musiałam, bo też nic jeszcze nie rozumiałam. To normalne.
Jednak kiedy miałam jakieś pięć, sześć lat, no!, to zaczęłam się już wkurzać na dobre. Bo jak to tak, moje siostrzyczki dwa razy w roku obchodziły swoje święta, a ja, nie wiedzieć czemu, tylko raz?!
A to co za niesprawiedliwość! Pal sześć owe obchodzenie, ale tych dwukrotnie otrzymywanych prezentów darować przecież nie mogłam. Tłumaczenia rodziców wcale mnie nie przekonywało.
Aż do dorosłości niemalże trzymało mnie to uczucie niesprawiedliwości, tyle że z roku na rok coraz słabiej. Aż w końcu zupełnie o nim zapomniałam, bo jako dorosła dziewczyna swoje urodzino-imieniny po swojemu obchodziłam.
I muszę przyznać, jako że akurat w niedzielę wrzaskiem oznajmiłam swoje przekornie przyjście na świat, w moim życiu często przytrafiają mi się niesamowite sytuacje. Jakieś niezwykłe przygody; jakiś dziwne zbiegi okoliczności; jakiś pech i to szczególnie udziwniony... Ale i, co najbardziej sobie cenię: szczęście w nieszczęściu (też najczęściej mocno udziwnione). I potem te wszystkie niewiarygodne sytuacje urastały, i nadal urastają, do rangi rodzinnych anegdot. Po czasie one też i mnie bawią. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że jest inaczej. Bo jakoś tak się stało, że od dziecka mam duże poczucie humoru i potrafię śmiać się z samej siebie... Co mnie bardzo cieszy. I nie tylko mnie.
Wspominając o moim brawurowym przyjściu na świat, przypomniała mi się pewna niesamowita historia, jaką przeżyłam w dniu któryś już tam swoich urodzino-imienin. Co się wydarzyło? Już opowiadam: Otóż dzień ten już z samego rana dziwnie się zaczął, gdyż ni stąd, ni zowąd, zostałam odcięta od świata. Całkowicie. I to na wiele godzin. Telefon stacjonarny nagle przestał działać. Moja komórka również, ale że ta akurat, to wiedziałam czemu. Po prostu zapomniałam zaopatrzyć ją w nową kartę.
Byłam wkurzona tą sytuacją jak sto diabłów. Wiedziałam, że moi bliscy i znajomi zewsząd będą do mnie dzwonić z życzeniami… A tu klops! Telefon ani mru-mru. Ba, dwa telefony.
— Co sobie o mnie wszyscy pomyślą? — zastanawiałam się ze zgrozą.
By ratować się jakoś w tej sytuacji, puściłam e-mailem dwa sygnały SOS do mojej córki z prośbą o ratunek. Czekając na jej reakcję, pobiegłam do kuchni i zabrałam się za przygotowywanie poczęstunku dla moich popołudniowych gości. Minęło ponad trzy godziny, w kuchni unosiły się wspaniałe zapachy, a córka jak się nie meldowała z pomocą, tak się nie melduje.
Postanowiłam zostawić wszystko i skoczyć w try miga do najbliższego kiosku po zakup karty do komórki. Zaczęłam się już ubierać, a tu nagle, wpada moja córcia z przerażoną miną i od progu zamiast życzenia deklamować, krzyczy:
— A cóż to się z tobą dzieje?! Dzwoniłam już chyba ze sto razy na obydwa telefony, a ty nie odbierasz.
— Pewnie się wystraszyła, że kopnęłam w kalendarz, albo co… — pomyślałam ubawiona. Bo też córka wie, że ze mnie taki już dziwoląg życiowy i nigdy nie wiadomo, co zmaluję, albo co życie mi zmaluje. Tym bardziej, że wiedziała, iż poprzedniego dnia kupiłam grzyby azjatyckie na targu. A wiadomo, jak z grzybami nieraz bywa. Kochana córeczka! Tak bardzo się o swoją matkę martwiła. Rozrzewniłam się swoimi myślami. Ale nic! Do myśli swoich się nie przyznałam, tylko odpowiedziałam pytaniem na pytanie:
— A ty czemu nie zaglądasz do poczty elektronicznej? Hę?
Wreszcie powyjaśniałyśmy sobie co i dlaczego i potem były już życzenia, buziaki, prezenty… I córka zniknęła. Mówiła, że tylko na moment. Rzeczywiście, po pół godzinie zjawiła się na powrót i wręczyła mi jeszcze jeden prezent. Telefon! Piękny, nowiusieńki z przeróżnistymi bajerami. Córka uznała, że ten mój to ze starości działać przestał. Ależ zrobiła mi niespodziankę. Byłam wniebowzięta. Obie byłyśmy.
Córka natychmiast zabrała się za podłączanie tego cacka, i… i nic, cisza. Nowiusieńki telefon także nie wydał z siebie żadnego tit-tit. No i co się w końcu okazało?
Ano okazało się to, że działać nie mógł — siłą rzeczy. A rzecz miała związek z odwiedzinami mojej znajomej i jej córeczki w dniu poprzednim. Córeczka znajomej, Oleńka, przytargała z sobą swojego pupilka. Chomika. W pewnym momencie zwierzątko wymsknęło jej się z rączek, truchcikiem pognało przez pokój, i schowało się za meblami. Wszystkie trzy szukałyśmy za nim chyba ze dwie godziny i czorta nie można było znaleźć.
Oleńka była zrozpaczona. Ja również, bo nie uśmiechało mi się z tym zębiastym stworem w nocy samej zostać. W końcu, kiedy obie wybierały się już do domu ze względu na późną porę, nakazując mi zaraz dać znać jak tylko chomik skądś wylezie, to nagle ten mały stworek sam wylazł. Spoza mojego biurka.
Można się domyśleć, co tam robił... Tak, ten czort jeden przegryzł mi kabel od telefonu. A to ci bestia niewyżyta! No ale koniec końców przyznać muszę, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mam nowiusieńki telefon!
Od wieczornych godzin, kiedy już z życzeniami zjawił się u mnie syn, mój żywy prezent urodzinowo-imieninowy (a jak!, żeby było śmiesznie urodziłam go w dniu swoich urodzin i imienin) i przegryziony kabel wymienił, życzenia telefoniczne odbierałam przepięknym, filigranowym, bajeranckim cackiem.
No i czy nie szczęściara ze mnie? Jasne, że tak! Nie na darmo przyszłam na świat w niedzielę.
Z cyklu: "Opowieści o poważnej i żartobliwej treści"