Dzisiaj w
szkole mamy ważny dzień. Przychodzi pan fotograf, zapowiadany przez
naszą panią dzień wcześniej. Będzie fotografował wszystkie
klasy po kolei. Naszą III a oczywiście również. Tak bardzo
chciałam ładnie wyjść na zdjęciu i tyle starań w domu
dołożyłam, zakładając świeżo wyprany fartuszek i wykrochmalony
biały kołnierzyk oraz mankiety… No i co? Psińco!
Do zdjęcia
siedziałam w ławce jak ta podwiędła leluja, bo bez białych
dodatków. Dlaczego? Ano dlatego, że ten truteń Paździerz przed
sesją zdjęciową tak machał swoimi gałązkami w naszej szkolnej
stołówce, gdzie codziennie pijemy mleko, że wytrącił mi mój
garnuszek z ręki. Nie muszę chyba dodawać, jak wyglądałam po tym
jego machaniu… Kurka wodna! W każdym razie moje świeżo przez
mamusię wykrochmalone białe dodatki, musiałam zdjąć, bo choć
mleko też białe i moje białe dodatki koloru nie zmieniły, to
jednak krochmal puścił, wszak mleko jest przecież też i mokre.
Na
zdjęciu wyszłam okropnie. Uśmiech miałam jakiś taki strasznie
powściągliwy. Pewnie dlatego, iż bardzo się starałam, żeby
tylko nie wpaść w furię za te moje rozkrochmalone białe dodatki.
Wprawdzie większość dziewczyn nie miała nawet białych
kołnierzyków, a co dopiero mankietów, ale to dla mnie żadne
pocieszenie, bo one nigdy nie miały. A ja? Ja miałam zawsze i z
nagła przez tego wstrętnego Paździerza, w tym akurat ważnym dniu,
zostałam ogołocona ze wszystkiego.
Robiłam
ciągle dobrą minę do złej gry… Chociaż nie, nie do gry, bo
pogrywać sobie ze mnie nikomu nie pozwolę: — Już ja temu
Paździerzowi po sesji zdjęciowej pokażę, gdzie raki zimują.
Wszak rakiem jestem, no nie? — meldowałam koleżance z ławki.
Plamy na fartuszku wyglądały, jakby mnie ptaszki obrobiły. Jedne
większe, drugie mniejsze. A jedna, po środku, była ogromna i
kształtem przypominała mapę Polski w naszym nowym atlasie. Nu,
pogadi, Paździerz! Ależ byłam wściekła.
Wściekłość
mi jednak szybko minęła, bo przypomniałam sobie, że pod wieczór
idę zażywać kąpieli do Cukrowni. Dlaczego do Cukrowni, a nie w
naszej łazience? Ano dlatego, że łazienka, choć ciągle jeszcze
po remoncie dobrze wygląda, to jednak kąpać się w niej nie
sposób, gdyż piecyk gazowy albo nie da się zapalić, albo jak się
już płomień pojawi, to zaraz po chwili piecyk mało nie
eksploduje, tak w nim coś huczy i strzela. A woda i tak rzadko była
wystarczająco ciepła. Mamusia psioczy ciągle na tę cukrowniczą
brygadę remontową, a tatuś obiecuje brygadę jeszcze raz ściągnąć.
Też ciągle. To znaczy ciągle obiecuje. Ja jednak nie narzekam na
naszą łazienkę, bo mi się nawet bardziej podoba kąpiel w
Cukrowni. Tam jest wspaniała, ogromna łaźnia z prysznicami. I to
do wyboru, aż sześć kabin. Są też i inne pomieszczenia z różnej
wielkości wannami, przebieralnie, przeróżne schowki… No i my,
trzy siostrzyce, same. Portier bez problemu daje nam klucze do łaźni.
Wystarczy powiedzieć czyje my córki i klucz natychmiast ląduje w
okienku portierni.
Dzisiaj z
kolei do łaźni (znów) biorę moje dwie koleżanki z sąsiedztwa:
Baśkę i Jolkę, bo ciągle mi dziurę w brzuchu wiercą. Tak im się
tam podoba. Tym bardziej, że one żadnej łazienki w domu nie mają.
No to je biorę. Mnie z nimi też jest fajnie. Lepiej niż z
siostrzyczkami, bo możemy się powyłupiać do woli. Latamy z
piskiem po całej łaźni i nikt nas nie upomina. A od kiedy
odkryłyśmy, że na parterze, przy schodach do łaźni, jest
syfoniarnia, to znaczy pomieszczenie, w którym nabijają syfony, to
już dopiero mamy radochę. Latamy gołe z tymi ogromniastymi
butlami, gdzie się tylko da, po schodach w dół, po schodach w
górę, po korytarzach, po przebieralniach... i sikamy na siebie
gazowaną wodą jak strażacy z sikawek. To jest zabawa. Na 102! A
potem, czyściutkie jak trzy aniołki, a i bardzo radosne, wracamy do
domu, z myślami, by za tydzień znów się wykąpać w cukrowniczej
łaźni.
Z cyklu:
— „Świat oczami dziecka” — fragment „Narzuconej
autobiografii Halszki”.