niedziela, 18 sierpnia 2019

Zbrukana mlekiem, wykąpana w syfoniarni

Dzisiaj w szkole mamy ważny dzień. Przychodzi pan fotograf, zapowiadany przez naszą panią dzień wcześniej. Będzie fotografował wszystkie klasy po kolei. Naszą III a oczywiście również. Tak bardzo chciałam ładnie wyjść na zdjęciu i tyle starań w domu dołożyłam, zakładając świeżo wyprany fartuszek i wykrochmalony biały kołnierzyk oraz mankiety… No i co? Psińco! 


Do zdjęcia siedziałam w ławce jak ta podwiędła leluja, bo bez białych dodatków. Dlaczego? Ano dlatego, że ten truteń Paździerz przed sesją zdjęciową tak machał swoimi gałązkami w naszej szkolnej stołówce, gdzie codziennie pijemy mleko, że wytrącił mi mój garnuszek z ręki. Nie muszę chyba dodawać, jak wyglądałam po tym jego machaniu… Kurka wodna! W każdym razie moje świeżo przez mamusię wykrochmalone białe dodatki, musiałam zdjąć, bo choć mleko też białe i moje białe dodatki koloru nie zmieniły, to jednak krochmal puścił, wszak mleko jest przecież też i mokre.

Na zdjęciu wyszłam okropnie. Uśmiech miałam jakiś taki strasznie powściągliwy. Pewnie dlatego, iż bardzo się starałam, żeby tylko nie wpaść w furię za te moje rozkrochmalone białe dodatki. Wprawdzie większość dziewczyn nie miała nawet białych kołnierzyków, a co dopiero mankietów, ale to dla mnie żadne pocieszenie, bo one nigdy nie miały. A ja? Ja miałam zawsze i z nagła przez tego wstrętnego Paździerza, w tym akurat ważnym dniu, zostałam ogołocona ze wszystkiego.

Robiłam ciągle dobrą minę do złej gry… Chociaż nie, nie do gry, bo pogrywać sobie ze mnie nikomu nie pozwolę: — Już ja temu Paździerzowi po sesji zdjęciowej pokażę, gdzie raki zimują. Wszak rakiem jestem, no nie? — meldowałam koleżance z ławki. Plamy na fartuszku wyglądały, jakby mnie ptaszki obrobiły. Jedne większe, drugie mniejsze. A jedna, po środku, była ogromna i kształtem przypominała mapę Polski w naszym nowym atlasie. Nu, pogadi, Paździerz! Ależ byłam wściekła.
Wściekłość mi jednak szybko minęła, bo przypomniałam sobie, że pod wieczór idę zażywać kąpieli do Cukrowni. Dlaczego do Cukrowni, a nie w naszej łazience? Ano dlatego, że łazienka, choć ciągle jeszcze po remoncie dobrze wygląda, to jednak kąpać się w niej nie sposób, gdyż piecyk gazowy albo nie da się zapalić, albo jak się już płomień pojawi, to zaraz po chwili piecyk mało nie eksploduje, tak w nim coś huczy i strzela. A woda i tak rzadko była wystarczająco ciepła. Mamusia psioczy ciągle na tę cukrowniczą brygadę remontową, a tatuś obiecuje brygadę jeszcze raz ściągnąć. Też ciągle. To znaczy ciągle obiecuje. Ja jednak nie narzekam na naszą łazienkę, bo mi się nawet bardziej podoba kąpiel w Cukrowni. Tam jest wspaniała, ogromna łaźnia z prysznicami. I to do wyboru, aż sześć kabin. Są też i inne pomieszczenia z różnej wielkości wannami, przebieralnie, przeróżne schowki… No i my, trzy siostrzyce, same. Portier bez problemu daje nam klucze do łaźni. Wystarczy powiedzieć czyje my córki i klucz natychmiast ląduje w okienku portierni.

Dzisiaj z kolei do łaźni (znów) biorę moje dwie koleżanki z sąsiedztwa: Baśkę i Jolkę, bo ciągle mi dziurę w brzuchu wiercą. Tak im się tam podoba. Tym bardziej, że one żadnej łazienki w domu nie mają. No to je biorę. Mnie z nimi też jest fajnie. Lepiej niż z siostrzyczkami, bo możemy się powyłupiać do woli. Latamy z piskiem po całej łaźni i nikt nas nie upomina. A od kiedy odkryłyśmy, że na parterze, przy schodach do łaźni, jest syfoniarnia, to znaczy pomieszczenie, w którym nabijają syfony, to już dopiero mamy radochę. Latamy gołe z tymi ogromniastymi butlami, gdzie się tylko da, po schodach w dół, po schodach w górę, po korytarzach, po przebieralniach... i sikamy na siebie gazowaną wodą jak strażacy z sikawek. To jest zabawa. Na 102! A potem, czyściutkie jak trzy aniołki, a i bardzo radosne, wracamy do domu, z myślami, by za tydzień znów się wykąpać w cukrowniczej łaźni.



Z cyklu: — „Świat oczami dziecka” — fragment „Narzuconej autobiografii Halszki”.